Kraj

Feminizm, ekologia i społeczna wrażliwość. Czego uczy nas historia Jolanty Wadowskiej-Król?

Ciekawe, jak zareagowałaby Doktórka, słysząc o sobie, że jest feministką czy ekolożką? Mogłaby się zdziwić. O społecznej wrażliwości też pewno by nie mówiła, bo nie było jej to do niczego potrzebne. Ona zrobiła po prostu to, co uznała za słuszne.

Historię zmarłej 18 czerwca 2023 roku lekarki, która w latach 70. na Śląsku ocaliła tysiące dzieci przed epidemią ołowicy, można poznać bliżej w książce Ołowiane dzieci (wyd. Krytyka Polityczna). Mimo upływu lat i nieuchronnego odchodzenia ze świata jej bohaterów opisana historia okazuje się zadziwiająco aktualna, a współczesność wciąż dopisuje do niej nowe karty. Z trzech głównych powodów: feminizmu, ekologii i wrażliwości społecznej.

Feminizm

Nikt w samym środku gierkowskiej epoki propagandy sukcesu nie nazwałby feminizmem postawy lekarki z prowincjonalnej przychodni rejonowej, przykładnej żony i matki trojga dzieci. Sama Doktórka, bo tak nazywali ją po śląsku pacjenci, też pewno nie użyłaby tego określenia. A może jednak?

Dzieci znikały w prewentorium, były wykreślane z dziennika, a potem wracały

Postawiłbym tezę, że żaden z mężczyzn nie zdobyłby się wtedy na to co ona. Nawet nie dlatego, że zabrakłoby im odwagi. To przede wszystkim kwestia innego spojrzenia, innych wartości. Górny Śląsk (interesująco pisał o tym m.in. Michał Smolorz) zawsze był krainą ciężkiej, fizycznej pracy, opartej na wysiłku mężczyzn, a także miejscem kultury matriarchatu. Mężczyźni przychodzili i odchodzili (także w sensie ostatecznym – traktowani jako mięso armatnie umierali na kolejnych wojnach, ginęli w wypadkach w hutach i kopalniach, przedwcześnie wyniszczały ich choroby zawodowe), a kobiety trwały na swoich posterunkach. Ktoś musiał zadbać o dom, rodzinę, dzieci.

Na skutek takiego podziału ról ze zdaniem kobiet się liczono, to od nich zależało wychowanie dzieci. To one podejmowały decyzję, kiedy uznały, że sprawa jest zbyt poważna, by powierzyć ją mężczyznom. Z tego powodu Jolanta Wadowska-Król, kiedy zdiagnozowano ołowicę, bezzwłocznie zajęła się dziećmi.

W wywiadach skromnie mówiła, że to przecież był jej obowiązek. Gdyby zadanie przypadło mężczyźnie, zaraz okazałoby się, że jest uwikłany w ówczesny system zależności i hierarchii władzy i dołożyłby do tego jako uzasadnienie śląski fatalizm (przez niektórych nazywany także dupowatością): cóż można zrobić, skoro dzieci są chore? Zdarza się, shit happens (albo w zależności od światopoglądu: Bóg tak chciał). Niech matka idzie z dzieckiem do lekarza.

Jak można przeciwstawić się macierzystemu zakładowi pracy? Huta dawała pracownikom zatrudnienie i godność. Mieli na chleb, a nawet na piwo od święta i co jakiś czas urlop w zakładowym domu wczasowym „Storczyk” w Beskidach. A nie pluje się na rękę, która daje chleb.

Doktórka potrafiła przewartościować pryncypia. W jej hierarchii wartości najważniejsze były dzieci. Uratowanie ich przed ciężką chorobą potraktowała jako zadanie do wykonania. Nie wiekopomną misję, bohaterski akt, heroiczną walkę z systemem, tylko po prostu robotę, którą ktoś musiał wykonać. Padło na nią. Można oczywiście powiedzieć, że zobowiązywała ją do tego przysięga Hipokratesa. Ale co z tego? Jeśli wrócimy do obecnych czasów, współczesne piekło kobiet uświadomi nam, jak niektórzy lekarze i dyrektorzy szpitali potrafią naginać to szczytne ślubowanie.

Biedna Zagłębiaczka patrzy na Śląsk

Wtedy na placu boju zostały kobiety. Dr Jolanta Wadowska-Król, prof. Bożena Hager-Małecka czy pielęgniarka Wiesława Wilczek może nie określiłyby się jako feministki. Jednak to one odważyły się zakwestionować porządek świata, w którym mężczyźni oddawali cześć bożkowi przemysłowej wydajności przeliczanej na tony węgla i metali. Ten kult obowiązywał zarówno w przemysłowych kombinatach, jak też w partyjnych strukturach.

Dzieci uczono wtedy, że PRL jest dziewiątą najbardziej uprzemysłowioną potęgą świata. Potęgę obliczano w tonach stali, która nadawała się wyłącznie na czołgi, dlatego niedościgłe marzenie moich rówieśników – gazowany napój w czerwonych, metalowych puszkach – był dostępny tylko dla tych, którzy mieli rodziny w RFN. Pryncypia tego świata zdecydowanie rozmijały się ze światem społecznych potrzeb.

Aby ocalić dzieci, potrzebna była zmiana sposobu myślenia. Należało obrać odmienne od męskiego stylu metody: przekonywanie zamiast konfrontacji, systematyczność i żmudne wykonywanie badań przesiewowych zamiast bohaterskiej martyrologii, codzienną pracę u podstaw zamiast jednorazowego heroizmu. Tylko dzięki takiej metodzie działania dr Wadowskiej-Król zakończyły się sukcesem.

Oczywiście tak skonstruowany świat, dziś nazywany czasem dziadocenem, wziął odwet na Doktórce, której działania uniemożliwiły jej karierę naukową. Jej prace na temat ołowicy jako choroby społecznej miały wtedy wartość na skalę światową. Zamiast tego doktorat na ten temat został zamknięty w sejfie Akademii Medycznej przez ówczesnego rektora. Jego autorka nie zamieniła się jednak w sfeminizowaną wersję Hioba. Nie załamała się. Wyniosła badania i notatki na strych, wróciła do swojej przychodni i dalej leczyła dzieci. Po latach dalej uważała, że to, co zrobiła, było czymś oczywistym, zadaniem do wykonania.

Prześniona emancypacja górnośląskich kobiet

Dodajmy, że zadanie polegało na niezbędnej naprawie świata, który nie dostrzegł, że w pogoni za ówczesnymi fetyszami gubi to, co istotne z innego punktu widzenia. Jeżeli feminizm definiujemy jako zrównanie płci pod względem politycznym i społecznym, to skromna Doktórka z robotniczej dzielnicy Katowic była jego mimowolną prekursorką.

Ekologia

Mam często wrażenie, że ekologia stała się współcześnie dla wielu nic nieznaczącą deklaracją, modnym dodatkiem do fitnessu, lnianego outfitu i diety pudełkowej, za którym nie idą żadne czyny. Deklarujemy wrażliwość na zmianę klimatu, jednocześnie rozjeżdżając miasta paliwożernymi SUV-ami, przemieszczając się po świecie odrzutowcami, by umieścić swoje zdjęcie na Instagramie, identyczne jak setki tysięcy innych, zamawiamy przez kuriera kolejne niepotrzebne rzeczy. Jest częścią prawdy, że sprawcy katastrofy klimatycznej próbują obciążyć wyrzutami sumienia konsumentów, a ślad węglowy buddyjskiego mnicha u podnóża Himalajów prawie nie różni się od naszego (czego się nie da powiedzieć o śladzie węglowym elektrowni w Bełchatowie), ale nie w tym rzecz.

Wróćmy do lat 70. Jolanta Wadowska-Król, która rozpoczęła batalię z Hutą Metali Nieżelaznych „Szopienice”, miała świadomość, że dokonuje wyboru. Nie da się zjeść ciastka i mieć ciastko. Życie w zgodzie z przemysłowym rytmem huty dawało wiele korzyści. Poczucie bezpieczeństwa, mieszkanie w hutniczej spółdzielni mieszkaniowej, przynależność do pracowniczej wspólnoty, której kolejne pokolenia pracowały w hucie. W Polsce zaczynała królować mała stabilizacja. Telewizor, meble, mały Fiat, oto marzeń szczyt – jak podsumował to zespół Perfect w następnej dekadzie.

Świadomość ekologiczna powodowała zakwestionowanie tych wartości, pozbawiała poczucia bezpieczeństwa. W imię czego? Czystego powietrza? W tamtych czasach na całym przemysłowym Górnym Śląsku powietrze miało zapach, gęstość i smak. Pamiętam z dzieciństwa powroty pociągiem znad morza i otwarcie okien na pierwszym przystanku w Zabrzu. Wystarczyło nabrać powietrza i za sprawą obecnej w nim tablicy Mendelejewa miało się pewność, że jesteśmy w domu.

Może należało walczyć z zanieczyszczeniem w imię dobra dzieci? Z pewnością, tylko wcześniej należało sobie odpowiedzieć na pytanie, czy dla dziecka lepszy jest długi pobyt w prewentorium, czy poczucie bezpieczeństwa i oparcia w domu rodzinnym. Spora część ludzi myślała: oto jakaś Doktórka (niektórzy pewno mówili „jakaś obca baba”) zabiera matkom małe dzieci. Cześć z nich w ogóle pierwszy raz opuszczała swój dom. Inna rzecz, że najbardziej chore, w widoczny sposób, były dzieci z ubogich rodzin, z robotniczej kolonii bez kanalizacji, a nie z hutniczego osiedla mieszkaniowego. Bardzo łatwo było uznać pozostałym, że problem ich nie dotyczy. Pojawiały się opinie, że dla ubogich mieszkańców wódka jest większym problemem niż zatrute powietrze. Poczucie wykluczenia i etykieta wichrzycielki dla Jolanty Wadowskiej-Król z pewnością były bolesne.

Chwiejny grunt w Imielinie

Przykład bohaterki Ołowianych dzieci ukazuje, że ekologia jest walką, w której aby długofalowo zyskać, często na początku trzeba wiele poświęcić i wiele stracić. Jest to szczególnie trudne, gdy na starcie pojawiają się same trudności, konieczność wyrzeczeń, a nawet poczucie zagrożenia i strach, a cel jest daleki.

Po likwidacji huty na terenie wyburzonych robotniczych kolonii i na terenach samej huty, w skażonej strefie króluje zieleń. Pojawiły się nieobecne do tej pory drzewa iglaste. Upodobały je sobie rude wiewiórki. Tylko co jakiś czas dowiadujemy się o nielegalnych składowiskach toksycznych odpadów na terenach poprzemysłowych. Jakby jeszcze nie było mało. Ekologia wciąż jest tutaj walką o oddech.

Społeczna wrażliwość

Ołowica była chorobą biednych ludzi. Do tej pory występowała jako choroba zawodowa wśród hutników, w poligrafii czy na stacjach paliwowych. W robotniczych dzielnicach położonych obok Huty Metali Nieżelaznych stała się epidemią wśród dzieci. Mieszkający tam pozbawieni byli kanalizacji. Byli podwójnie wykluczeni: cywilizacyjnie i zdrowotnie. Na Targowisku, w robotniczej kolonii przylegającej do płotu huty, czas zatrzymał się pod koniec XIX wieku! Jak wspominała Jolanta Wadowska-Król: dzieci bawiły się tam na podwórkach, wzniecając tumany kurzu, będącego w istocie słabą rudą ołowiu. To miejsce było zakazane, a ich mieszkańcy dotknięci systemową stygmatyzacją. Biedni, brudni i chorzy. Dzieci z lepszych osiedli mieszkaniowych nie bawiły się z dziećmi spod huty. Kiedy ktoś z nas ubrudził się na boisku, przezywano go, że wygląda jak z Targowiska.

Spróbujmy się wczuć w rolę Jolanty Wadowskiej-Król, która aby zrealizować plan ratowania dzieci, musiała zmienić zarówno świadomość ich rodziców, jak i odczucia i uprzedzenia innych (mieszkańców dzielnicy, pracowników i dyrekcji huty, opieki społecznej) na temat lokatorów starych, poczerniałych od zanieczyszczeń i ołowiowego pyłu domów pod hutą. Jeżeli miarą społecznej wrażliwości jest troska o najsłabsze ogniwo systemu, to odnalazła je na Targowisku. Najsłabszym ogniwem były mieszkające tam wielodzietne rodziny. Zdaniem niektórych, same sobie winne, że znalazły się w takim położeniu. Tymczasem pojawia się Doktórka z rejonowej przychodni dla dzieci i mówi, że należy otoczyć ich opieką, a nawet więcej – znaleźć im nowe mieszkania poza zatrutą strefą.

Mieszkania spółdzielcze były wtedy luksusowym towarem. Można je było zdobyć albo po wielu latach oszczędzania na książeczkę mieszkaniową, albo za dolary na czarnym rynku. I nagle pojawia się Doktórka i postuluje, by wymarzone M3 otrzymali ludzie biedni. Publiczne rozdawnictwo! Społeczne marnotrawstwo! Hasła brzmią znajomo także dzisiaj.

Lekarka dopięła swego. Poruszyła niebo i ziemię. Dotarła do najważniejszych wtedy osób w państwie. Wokół huty stworzono pas ochronny, rodziny ze skażonej strefy zaczęły się wyprowadzać do nowych bloków nad stawem Morawa w Szopienicach. Wtedy pojawiły się skargi lokatorów na nowych sąsiadów: że brudzą, trzymają króliki na balkonie, robią chlew. A tylu porządnych ludzi czeka na mieszkania. Z biednymi zawsze jest ten sam problem. Są roszczeniowi. Nie chcą się schować, zniknąć z widoku. Psują nastrój.

Prawie żaden z pacjentów dr Wadowskiej-Król nie dostał odszkodowania od huty. Nazwa choroby, ołowica, nie pojawiła się ani w epikryzach, ani wypisach ze szpitali czy prewentoriów. Na terenie zrównanego z ziemią dawnego Targowiska postawiono z budżetu obywatelskiego siłownie pod chmurką. Szczególnie upodobali ją sobie amatorzy taniego wina zakupionego w pobliskim sklepie spożywczym „Model”.

W Ołowianych dzieciach pisałem o długofalowej trafności społecznych intuicji Jolanty Wadowskiej-Król:

„Naukowcy z Uniwersytetu Śląskiego przygotowali w 2012 roku w Katowicach raport o stanie miasta. Dane z różnych instytucji, dotyczące zarówno konfliktów z prawem, patologii, jak również biedy, ubóstwa i społecznego wykluczenia, nałożono na mapę miasta. Przypisano je nie tylko poszczególnym dzielnicom, lecz nawet konkretnym ulicom. I co się okazało? Najwięcej osób, które miały konflikty z prawem, mieszka w Szopienicach i w Załężu. Jeszcze precyzyjniej: w dzielnicy Szopienice-Burowiec, a zwłaszcza przy ulicach Zamenhofa, Wiosny Ludów, Obrońców Westerplatte, Morawy, Lwowskiej. Niektóre nazwy się pozmieniały, ale reszta brzmi dziwnie znajomo. Wyznaczają dokładnie rejon, w którym w latach siedemdziesiątych doktor Jolanta Wadowska-Król razem z pielęgniarką Wiesławą Wilczek roznosiły zawiadomienia w sprawie badań przesiewowych dzieci. Niektórych ulic już nie ma, wyburzono stare rudery. Gdyby jednak jakimś cudem się uchowały, z pewnością nieistniejące nazwy ulic Makarenki i Rzemieślniczej też znalazłyby się w raporcie.

Czy to nie jest odpowiedź na pytanie o to, co stało się po latach z „ołowianymi dziećmi”, uzyskana dla odmiany nie od lekarza, a od socjologów? Czy siatka występowania masowych przypadków choroby, przypomnijmy: atakującej układ nerwowy, zakłócającej emocje, wpływającej na uszkodzenia płodów i powodującej groźne mutacje, nie nakłada się na mapę katowickich patologii? Czy nie przenosi się ona w materiale genetycznym na kolejne pokolenia? Czy granice dzielnic, naznaczone na murach i ścianach bazgrołami fanów Ruchu (Szopienice) i Gieksy (Burowiec) nie zakreślają także obszaru przez półtora wieku trwale naznaczonego toksynami metali ciężkich? Przede wszystkim ołowiu, ale także kadmu, cynku oraz wielu innych trucizn?

Już żadnej z nas nie zawstydzicie! Reportaż z polskich ulic

Oczywiście, ktoś może wskazać szereg innych przyczyn odpowiedzialnych za ten stan rzeczy. Ołowiany trop, niczym nieznośny balast, jest z wielu powodów niewygodną prawdą. Wykazuje bowiem, że wielu osobom wyrządzono krzywdę, której skutki trwają do tej pory, przenoszą się na dzieci, wnuki. Może z tego powodu nikt tej hipotezy nie podjął ani nie zweryfikował. Nikt nie powtórzył po latach badań przesiewowych, nie utworzył dla pozostałych przy życiu nowej grupy dyspanseryjnej. Wyniki takich badań mogłyby wykazać, jakie były skutki pośrednie masowego zatrucia, dlaczego umierają przedwcześnie dawni uczniowie ze znikającej klasy. I jaki miało ono wpływ na następne pokolenia”.

A wracając do społecznej wrażliwości, postawa Jolanty Wadowskiej-Król uczy, że trzeba zacząć od własnych uprzedzeń.

Ciekawe, jak zareagowałaby Doktórka, słysząc o sobie, że jest feministką czy ekolożką? Mogłaby się zdziwić. O społecznej wrażliwości też pewno by nie mówiła, bo nie było jej to do niczego potrzebne. Ona zrobiła po prostu to, co uznała za słuszne.

Często miała wątpliwości, czy młodzi potrafią to zrozumieć.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij