Czytaj dalej

Żyliśmy w cieniu huty

Fot. Fragment okładki

Najgorzej było nocami. Wszyscy wiedzieli, że wtedy ściągano filtry z kominów, by nadgonić normy produkcji ołowiu. Trzeba było wykonać plan. Z tego powodu nocą nad Szopienicami, Borkami, Burowcem, Dąbrówką zalegał trujący dym. Aż zamykano okna. Nie dało się inaczej. Żyliśmy w cieniu huty. Fragment książki „Ołowiane dzieci. Zapomniana epidemia”.

Ołowiane dzieci. Zapomniana epidemia Michała Jędryki to reportaż o epidemii ołowicy na Śląsku w latach 70., jej sprawcy – hucie ołowiu, a także o lekarce Jolancie Wadowskiej-Król, która wypowiedziała wojnę trucicielowi, kładąc na szali swoją karierę naukową.

Zapraszamy na spotkanie online z autorem książki, Michałem Jędryką. Spotkanie odbędzie się w czwartek 4 czerwca o godzinie 19.00 i będzie streamingowane na naszym profilu na Facebooku. Rozmowę poprowadzi Rafał Hetman z czytamrecenzuje.pl.

***

Ostatni dzień wakacji. Osiedle na Burowcu

Znikanie moich rówieśników zaczęło się od huty. Przez sto pięćdziesiąt lat jej istnienia różnie ją nazywano: Uthemann, Zakłady Cynkowe Szopienice, blajówa, Huta Metali Nieżelaznych. Jak zwał, tak zwał. Tu wszystko zaczynało i kończyło się na hucie.

Sierpień 1975 roku był na Śląsku upalny i duszny. Do saturatorów w nagrzanym mieście ustawiały się kolejki spragnionych gazowanej wody z sokiem za złoty piątka lub samej gruźliczanki za złotówkę. Któregoś dnia wujek Piotr zabrał mnie na Falę. Podarował mi czarną maskę do nurkowania. Pachniała rozgrzaną gumą. Rozpychałem się w niej wśród tłumów w basenie z prawdziwymi sztucznymi falami. Wracaliśmy z kąpieliska w chorzowskim parku z przesiadką na rondzie i dalej nagrzaną, czerwoną, przegubową czterdziestką na Burowiec. Przepełnione autobusy żłobiły koleiny w rozmiękłym od upałów asfalcie.

Po zachodzie, kiedy słońce majestatycznie skryło się za Zakładem Budowy Szybów, większość okien na osiedlu przy ulicach Przedwiośnia i Pogodnej było pootwieranych na oścież. Mieszkańcy przywykli do sinego, słodkawego, gryzącego dymu, który nadciągał znad huty i zawisał nisko, otulając domy smrodliwym kokonem. Najgorzej było nocami. Wszyscy wiedzieli, że wtedy ściągano filtry z kominów, by nadgonić normy produkcji ołowiu. Trzeba było wykonać plan; huta musiała czynem uczcić kolejny zjazd partii i wnieść swój wkład w rozwój kraju, który aspirował do miana wysokorozwiniętego dzięki najcięższym gałęziom przemysłu: górnictwu i hutnictwu. Polska miała rosnąć w siłę, a ludzie żyć dostatniej. Z tego powodu nocą nad Szopienicami, Borkami, Burowcem, Dąbrówką zalegał trujący dym. Aż zamykano okna. Nie dało się inaczej. Żyliśmy w cieniu huty.

Dla porównania: smog dawniej i dziś. Jak jest dziś, każdy wie. W aplikacjach pojawiają się cyferki odzwierciedlające przekroczone normy i ilustrujące je groźne wykresy. Wrażliwi nabywają wtedy w butikach na Mokotowskiej i Mysiej hipsterskie maski ochronne zaprojektowane przez proekologicznych projektantów (teraz wszyscy projektanci są proekologiczni). Smog, w zależności od opcji politycznej: powodują samochody, których jest za dużo, powoduje węgiel, którego jest za dużo, bo nie da się go wyeksportować, a także za mało, bo trzeba go importować, lub jest to wymysł oszalałego lewactwa i producentów masek ochronnych. W latach siedemdziesiątych nie mówiono o smogu. Czy to znaczy, że go nie było? W okolicach huty nie było nic. Teren w bezpośrednim sąsiedztwie blajówy przypominał krajobraz z dystopijnego filmu o nuklearnej zagładzie. Nagie zbocza poprzecinane bruzdami torowisk pokrywał brudnoszary drobny pył.

Po wschodniej części Szopienic, za zabudowaniami dawnej huty cynku Uthemann, rozpościerała się pierwsza w Europie pustynia stworzona ręką człowieka. Przy prażeniu blendy cynkowej wydzielał się trójtlenek siarki. Utylizowano go za pomocą sulfidyny. Powstawał wtedy kwas siarkowy oraz płynne SO2, konserwant dla przemysłu spożywczego. Wszyscy w Polsce jedli produkt z huty. W żadnym jabolu nie mogło tego zabraknąć. Przy produkcji cynku tworzyły się też azotki – intensywny czerwony dym wydobywał się z małego komina. Wiatr z zachodu kierował go na wschód, w związku z czym po wschodniej stronie Uthemanna, przy granicy z Mysłowicami, powstała martwa ziemia.

Chwiejny grunt w Imielinie

Pył zawarty w powietrzu powodował, że wszystko było brudne. Białe kołnierzyki mundurków po powrocie ze szkoły do domu były pokryte szaroczarnymi rozmazanymi smugami. Na szczęście można było odpiąć guziki i przewrócić kołnierzyk na drugą stronę. Nie było w ogóle drzew iglastych.

Im było bliżej huty, tym było gorzej. Najbliżej była kolonia biednych, robotniczych domków na skraju targowiska, wybudowanych jeszcze w XIX wieku dla pracowników huty cynku „Paul”.

Mówiło się o targowisku, że psy na osiedlu pod płotem huty żyły kilka dni, kanarki jeden dzień, za to bardzo dobrze miały się tam szczury. Powietrze miało charakterystyczny zapach i gęstość. Czy przekraczano dopuszczalne normy? Normy to były wydobycia i produkcji. Reszta była przemilczanym kosztem uzyskania przychodu.

W ostatni wieczór wakacji spotkaliśmy się jak zawsze w okolicach klopsztangi. Pomimo iż śląski język był wtedy rugowany ze szkoły, a aspirujący młodzieńcy w obawie przed ośmieszeniem nie posługiwali się nim w towarzystwie płci przeciwnej, trzepak pozostał po śląsku klopsztangą, nawet dla przyjezdnych goroli. Bo to był nasz teren – ówczesne centrum życia towarzyskiego. Zbieraliśmy się zwykle w podobny sposób. Pierwsza grupa robiła spacerowym krokiem rundki wokół osiedla: Pogodną, kawałek wzdłuż lokalnej arterii, wtedy noszącej nazwę Zjednoczenia Partii, Kuśnierską, przy której ledwo stały rachityczne domki z chlewikami, i z powrotem osiedlem ulicą Przedwiośnia do Pogodnej, gdzie stał trzepak. Kto miał przyjść na plac, wiedział, co i jak. Nie każdy mógł, bo też nie każdego chcieli. Tyczyło się to zwłaszcza małolatów. Jeżeli byłeś wyrośniętym piątoklasistą (no, już prawie w szóstej), a najładniejsze, najbardziej atrakcyjne dziewczyny były dwie klasy wyżej, to możliwości działania były ograniczone. Ich koledzy byli modnie ubrani, znali się na muzyce, golili się już prawie codziennie i używali peweksowskiej wody Old Spice. Nie traktowali cię jak równorzędnego partnera, a raczej jako obiekt bezkarnych drwin i wyzwisk, tolerowane odstępstwo od reguły. Stawką była jednak przynależność do dorosłej osiedlowej elity. Po prostu chciałem być taki jak oni. Po to, by być tak blisko nich, jak tylko się dało, oraz, jak napisał nieznany mi wtedy klasyk, być „w cieniu rozkwitających dziewcząt”.

Zebraliśmy się przy klopsztandze. Rozległy się dźwięki gitary. Zabrzmiały akordy Smoke on the Water. To pozycja obowiązkowa w repertuarze osiedlowych gitarzystów. Klasyk ogniskowych melomanów. Oparty o wypolerowaną od opierania klopsztangę grał Dziadek, uczeń technikum poligraficznego. Słuchały go osiedlowe papużki nierozłączki: Ewa i Lidka. Zwłaszcza ta pierwsza – ech, jak ona ładnie słuchała!

– Graj, Dziadku, graj – zachęcała go niskim, rozmarzonym głosem i spojrzeniem lekko przymrużonych oczu. Te oczy!

Ewa, smukła brunetka o sarnich, brązowych oczach, śniadej cerze i nogach do samej ziemi lubiła słuchać. Ja lubiłem Ewę. Postanowiłem wydać się elokwentnym:

– A wiecie, że Deep Purple nagrali ten utwór po pożarze hotelu w Szwajcarii, nad Jeziorem Genewskim, gdzie mieli nagrywać…

– Co ty, Głowa, nie powiesz?

No tak. Poznajcie, to Kurczak, herszt osiedlowej bandy. Zabijaka, ręce pokryte sznytami. Rudzielec. Psychotyczna osobowość wyposażyła go w naturalne cechy przywódcy. To proste. Każde podwórko musiało mieć swojego bandytę, tak jak każdy bandyta miał swojego chłopca do bicia. Słabszego, młodszego. Trochę w randze ofiary, trochę błazna. Wyżywał się na nim, jednocześnie zapewniając mu ochronę przed innymi osiedlowymi drapieżnikami, bo to był jego chłopiec do bicia. Role w osiedlowej bandzie były rozdane. Co gorsza, Kurczakowi też podobała się Ewa.

Nie wiem, czy to on wymyślił moje przezwisko. Raczej nie, wydawał się na to zbyt mało błyskotliwy. Z intuicyjną pewnością psychopaty podchwycił je, gdy zorientował się, że sprawia mi przykrość, i wytrwale mnie nim dręczył. Oczywiście od razu podchwyciła je także grupa jego przydupasów. Tłumaczyłem sobie, że Głowa to od zawartości szarych komórek, wiedziałem jednak, że śmiejącym się chodziło o jej wielkość. XXL, Duża Głowa, łeb jak baniak! Nadane mi na chrzcie imię powoli odchodziło w zapomnienie. Trudno.

Dziadek grał dalej. Schodzili się pozostali.

Ospowaty Gorol, druga lokata na liście osiedlowych zabijaków. Kiedyś wróg Kurczaka. Po pojedynku na pięści i kopniaki z udziałem publiczności na pobliskich bagrach, zakończonym chwiejnym remisem (to znaczy każdy z pojedynkujących się mówił, że wygrał, ale obydwaj byli na tyle poobijani, że na jakiś czas mieli dosyć), zawarli taktyczny sojusz i razem bili innych.

Kris po heinemedinie, kulawy blondyn ze zdeformowaną ręką z wojskowych bloków. Też gorol, bo wszyscy z wojskowych bloków to byli gorole. Taką pracę mieli ich rodzice. Wczoraj w Czechosłowacji, dziś na Śląsku, jutro w Żaganiu albo odwrotnie. Armia skazywała ich na wieczną tymczasowość, a ich dzieci na zwiedzanie kolejnych szkół i krótkoterminowe koleżanki i kolegów.

Podział na swoich i obcych, pomimo iż nieostry i nieoczywisty, był dla nas czymś naturalnym. Nie musieliśmy sięgać do historycznych annałów, gdzie można było znaleźć granicę pomiędzy Górnym Śląskiem a Zagłębiem, tuż obok nas, na rzeczce Brynicy. Nie zajmowaliśmy się wtedy wielokulturowością ziemi pogranicza, gdzie przez wieki mieszały się wpływy niemieckie, czeskie, polskie, żydowskie. Nam wystarczył na co dzień zaśpiew języka, nieuchwytna dla obcych intonacja, swojskie pochylenie samogłosek czy pojawiające się spontanicznie w podwórkowych wypowiedziach odłamki śląskiej godki. Od razu było wiadomo, kto jest kto. My byliśmy stąd, a oni znikąd. Jak to gorole.

Dlatego mogli się niektórzy z aktorów w filmach Kazimierza Kutza usilnie starać, by uniknąć fonetycznych i intonacyjnych pułapek gwary – nic to im nie dawało. Babcia Mika po zobaczeniu Soli ziemi czarnej albo Perły w koronie zaraz wychwytywała fałsz i kręciła głową:

– Ja, tyn to ja. Jest łod nos. A tamtyn, richtig gorol.

Przyszedł Gucio, kolega Krzysia. Trzepak stał pod jego blokiem. Pewno usłyszał muzykę.

Na koniec dołączył Łydka, muzyczny ekspert z sąsiedniego osiedla – małych bloków. Dla odróżnienia od naszych trzy- i czterokondygnacyjnych budynków nazywano tak piętrowe klocki mieszczące się naprzeciwko szkoły. Przy pomocy zafarbowanej na czarno damskiej bluzki z rozszerzanymi u dołu rękawami, wielkiego krzyża zawieszonego na rzemyku na szyi oraz przylizanych długich włosów Łydka starał się upodobnić do wokalisty zespołu Black Sabbath. Miał chyba największą kolekcję płyt i plakatów z zespołami rozwieszonych na ścianach swojego pokoju. Nie wiem, czego najbardziej mu zazdrościłem. Płyt, plakatów? A może własnego pokoju?

Nie było wtedy Krystiana ze Zjednoczenia Partii i Zbyszka Sodzawicznego z Kuśnierskiej. Brakowało też czarnoskórego Adama. Nie wiadomo dlaczego, zawsze byli.

Małe bloki, Kuśnierska, Zjednoczenia Partii, Burowiec. Nasze terytorium. Tylko z targowiska nie było nikogo. Nie zadawaliśmy się z mieszkańcami biednych domków pod płotem huty. Tam mieszkała hołota. Tak samo nie zadawaliśmy się z chłopakami z wulchausu, jak nazywaliśmy pobliski internat szkoły geodezyjnej. Tam mieszkali gorole. Dla wszystkich ten podział terenu wydawał się oczywisty. Naruszenie cudzego terytorium powodowało natychmiastowy odwet. Nasz plac nienawidził innych plemion, z nienawiści czerpał siłę i wewnętrzną klanową spójność. Do podwórkowych legend przechodziły opowieści o odwetowych wyprawach bandy z osiedla na położony za cmentarzem teren internatu. Starsi koledzy przypisywali sobie bohaterskie czyny w potyczkach z nieświadomymi niczego chłopakami ze wsi, którzy dostając się do wymarzonego technikum, nie spodziewali się zasadzki i wpierdolu ze strony wojowniczych tubylców.

Ktoś, może Gucio, zaproponował, by nawiązać kontakt z agentem J-23. Rozpoczęto ściepę. Nie pamiętam, czy w tamtych czasach wino owocowe marki wino, zwane także przez lud jabolem lub jabcokiem, kosztowało jeszcze 23 złote. Tyle kosztowało przed drastyczną podwyżką ze stycznia 1974 roku. W owych czasach wszyscy pasjonowali się telewizyjnymi przygodami Hansa Klossa, agenta, który nadawał pod pseudonimem J-23. Stąd pochodziła popularna wśród nas nazwa tego specyfiku. Każdy dał, co miał. Kurczak jako pełnoletni pobiegł w naszej asyście do sklepu Jaroszki. W tym sklepie naprzeciwko kościoła podobnie rudy syn właścicielki sprzedał mu ulubiony napój klasy robotniczej i osiedlowej młodzieży. Wróciliśmy pod klopsztangę, gdzie butelka poszła w kółko, na dwa gule. Kto umiał tak pić, pił więcej. Kto nie, był zielony. Przebiegu konsumpcji pilnował ognistowłosy mistrz ceremonii. Dziewczyny odmówiły, tak im wypadało. Męska część wręcz przeciwnie, też tak nam wypadało. Wino miało smak dorosłości i nieodparty powab inicjacji z lekką domieszką siarki. No ale w końcu jak inaczej miałby smakować grzech?

Atmosfera zrobiła się żywsza i bardziej swobodna. Muzyka Dziadka z trudem przebijała się przez ożywiony gwar męskich głosów zniekształconych przez mutację oraz damskich pisków. Robiło się późno. Zaraz po 22 tak pięknie rozpoczętą imprezę zakłócił tubalny męski głos:

– Haloo! Co to ma być!? Wiecie, która godzina?! Skończyć mi tu te hałasy i marsz do domu!

Wydobywał się on z ciemnego balkonu w bloku, przy którego ślepej ścianie stał trzepak. Wiedzieliśmy od razu, do kogo ten głos należy. To niejaki Kurek, ormowiec, postać tyleż mierna, co upierdliwa. Jak był trzeźwy, to gonił, donosił, straszył. Panoszył się. Swoją malutką władzą pomocnika wiadomych służb już nieraz dawał nam się we znaki. Poza tym, czy ktoś znał fajnego ormowca? Dziewczyny spróbowały negocjacji:

– Niech pan da spokój… Przepraszamy. Już teraz będziemy ciszej. To nasz ostatni dzień wakacji!

Otworzyły się okna sąsiadów. Z kuchennego okna mieszkania Kurka wyjrzała jego żona, pracowniczka przychodni.

– Nie rycz tak! Przecież zaraz se pójdą – próbowała mitygować swojego małżonka.

– Nie wtrancaj się, Pela! Nie będą tu mi się drzeć pod oknem!

– To ty się drzesz! – obiektywnie oceniła męża.

– Wiecie, gówniarze, która godzina?! O tej porze to już najwyższy czas: marsz do domu! A ile wy macie lat, co? Wiem ile! A widziałem alkohol! Bo wyślę tu patrol!

Kurczak, który wcześniej za pomocą wyćwiczonej guli najbardziej przyczynił się do opróżnienia flaszki, najwyraźniej nie lubił milicji, także w scenach balkonowych. Usztywnił natychmiast nasze stanowisko negocjacyjne:

– Spierdalaj, jebany ormowcu!

Facet z balkonu tylko na to czekał. Tamy puściły. Posypały się bluzgi i pogróżki, a po chwili dołączył do nich rzucony z balkonu ciemny przedmiot, który lotem koszącym wylądował tuż obok Kurczaka.

– Widzieliście?! We mnie rzucasz, ty… ty milicyjny cwelu? – ugodzony o mały włos nasz kolega teraz naprawdę się oburzył. Podniósł rzucony w niego przedmiot.

Pocisk okazał się pojedynczym laciem. Obuwiem domowym. Ormowca wyraźnie poniosło, skoro w imię ludowej sprawiedliwości poświęcił swój osobisty pantofel. Lać ormowca – czy mogło być coś bardziej obrzydliwego? Na pewno śmierdział jego starymi skarpetami.

– Lać ormowca! – wykrzyknął bojowo Gorol.

Kurczak impulsywnie, bez zastanowienia, wziął zamach i odrzucił lać w kierunku ciemnego balkonu. Nie trafił. Miękki kapeć zrykoszetował i znowu wylądował obok klopsztangi. Nasz osiedlowy miotacz pochylił się, podniósł go i ponownie spróbował. Ormowiec dalej wykrzykiwał, co on nam zrobi, a Kurczak ambitnie nie rezygnował z osiągnięcia celu. Po ko­lejnym nieudanym rzucie w okienko odszukał swój pluszowo-ceratowy pocisk, pogrzebał chwilę w ziemi, wyprostował się, wziął zamach i ciepnął jeszcze raz w kierunku awanturującego się natręta.

Śmiejesz się z Sosnowca, nie byłeś w Zawierciu [rozmowa z Magdaleną Okraską]

I wtedy rozległ się brzęk tłuczonego szkła, a zaraz potem przerażający krzyk zaatakowanego własną bronią (czyli własnym laciem) ormowca. Do pełnego wściekłości i zhańbionej dumy barytonu Kurka dołączył dramatyczny sopran koloraturowy Kurkowej. Przeraziło nas to i zdumiało jednocześnie. Gucio nawet zapytał Kurczaka:

– Ty, co to się stało? Wybiłeś szybę laciem?

– Nie chciał dolecieć, to wziąłem kamień.

W tym momencie zorientowaliśmy się, że przegięliśmy. Tego już było za wiele.

– Pitamy! – jako pierwszy wrzasnął Gucio. Mieszkał w tym samym bloku, w którym wybiliśmy szybę. Miał najwięcej do stracenia.

Nie trzeba było nas namawiać. Natychmiast rozbiegliśmy się po domach, każdy w swoją stronę, by zmylić domniemany pościg. Ewa uciekała zarazem przestraszona i rozbawiona, niestety w przeciwnym kierunku niż ja. Mieszkała na Pogodnej. Wino owocowe podtrzymywało jeszcze wigor i odwagę osiedlowego zabijaki, gdy wbiegłem na moją klatkę schodową na Przedwiośnia. Nie zapaliłem światła i nagle, w ciemności, wpadłem na kogoś.

– O, przepraszam! – wykrzyknąłem przestraszonym głosem.

Ciemna postać okazała się nieznajomą kobietą, która po omacku szukała wyłącznika. Poczułem ulgę, że nie czeka na mnie obiecany przez ormowca patrol milicji.

Kiedy po wielu latach próbowałem przywołać wspomnienie nieznajomej z klatki schodowej bloku przy ulicy Przedwiośnia, przypomniałem sobie, że w ciemności wytrąciłem jej z rąk teczkę. Wysypały się wtedy z niej z szelestem papiery. Pełno urzędowych zawiadomień, kartek, jakieś zeszyty z tabelkami, dokumenty. Dostrzegłem na nich nazwiska. Ruszyłem do pomocy w zbieraniu zawartości teczki z podłogi. Twarzy właścicielki papierów nie zapamiętałem. Nieznajoma była jednak inna niż wszystkie moje sąsiadki. Poczułem zapach perfum, strój też nie wskazywał na lokalsa, raczej na urzędniczkę lub nauczycielkę. Ale nauczycielkę bym znał…

Czy tak było naprawdę? Być może to tylko moja wyobraźnia w luki pamięci próbuje wstawić fałszywe obrazy, wziąć za rzeczywistość zdarzenia istniejące tylko w późniejszych czyichś opowieściach, zastąpić prawdę chciejstwem poukładania wszystkiego w logiczną całość. Uwierzyć, że nie ma przypadkowych spotkań.

Zdyszany wpadłem do naszego mieszkania na trzecim piętrze. Cztery osoby, dwa pokoje z kuchnią, jeden przechodni – w nim ojciec na leżance. Osiedlowy standard. Otworzyłem okno i stałem, nasłuchując, czy nie nadchodzi pościg. Ojciec jednak kazał je natychmiast zamknąć:

– Zawjyrej! Nie czujesz? Znów kopci blajówa.

Czułem. Za oknami siwy smrodliwy dym zasnuł resztki ostatniego sierpniowego dnia wakacji 1975 roku.

***

Fragment książki Ołowiane dzieci. Zapomniana epidemia Michała Jędryki (Wydawnictwo Krytyki Politycznej 2020)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij