Flipperzy nie biorą się znikąd, podobnie jak reklamy „mieszkań inwestycyjnych”. Popyt bez podaży oczywiście napędza ceny, co nieustannie pokazuje każde zestawienie cen metra kwadratowego w polskim dużym mieście. Jeśli warunki gry się nie zmienią, to nie zobaczymy końca tego koszmaru.
Na początku jest dławiący strach. Utrata domu, nawet prowizorycznego, to w istocie straszne doświadczenie. Dom to spokój, własny rytm, schronienie przed trudnościami, dodatkowy oddech. To po swojemu urządzone regały i autorski (nie)porządek w szafach, zarezerwowana półka w lodówce i miejsce na kuchence, które zawsze z trudem się doczyszcza, obity kant biurka, ale tylko z jednej strony, szum wody spływający po rurach za ścianą, ojciec, który po przyjeździe z rodzinnej miejscowości śpi na kanapie, oraz przyjaciółka, która sama się obsługuje w kuchni, bo wie, gdzie trzymam ten jeden kufel do piwa.
Dom to chociaż względna pewność, że każdy z tych fenomenów będzie się powtarzać – wystarczy tylko przekroczyć znajome progi i pozostać w nich dłużej niż chwilę. Dom to zmapowana przestrzeń, do której zawsze mamy prawo wstępu i którą dobrze znamy, bo sami ją sobie urządzamy. Gdy stajemy wobec perspektywy jej utraty, nietrudno pomyśleć: jesteśmy zgubieni.
Bez domu
Umowa cywilnoprawna regulująca prawo do zajmowania danego lokum to przeciwieństwo domu. Taki papier jest bezduszny i obojętny na ludzkie i nieludzkie biografie, nie nosi w sobie w żadnej historii. Zawiera za to listę sposobów, na jakie można czyjąś historię brutalnie przerwać, zabrać mieszkańcowi lub mieszkance domu przyprawy z szafki, głosy telewizora sąsiada czy znajomą szorstkość sypialnianego materaca.
czytaj także
Wynajmujący (czy nawet bank) łatwo znajdą na to swoje sposoby, zwłaszcza jeśli lokatorowi poślizgnie się noga: straci zdrowie, pracę lub drastycznie podwyższą mu się koszty życia, np. w wyniku opieki nad inną osobą. Choć są to okoliczności nierzadkie i zrozumiałe, ostatecznie nie mają znaczenia wobec dwóch świętych w Polsce praw: własności i zysku.
Te prawa można egzekwować nawet kosztem żerowania na cudzym życiu, są one święte, nawet jeśli ich egzekucja wynika z kaprysu i jej efektem jest nieznaczne zwiększenie złotówek na czyimś koncie. Jako mieszkańcy, wobec zerwania umowy o najem mieszkania czy nadchodzącej eksmisji wynikającej z niespłaconego długu, możemy tylko wstrzymać oddech i zacząć żegnać się ze znajomymi ścianami.
Trzeba wtedy przełknąć przymus rzucenia się na dryf losu, a los, jak czytam w soszialach i słyszymy w telewizjach, bywa często gęsto koszmarny. Świeży jaki taki dobrobyt rozpływa się jak mara.
Przecież są ludzie żyjący na walizkach przepakowywanych w trybie coparomiesięcznym, gnieżdżący się w przybudówkach albo za ciasnych pokojach, w których stopniowo popadają w szaleństwo z frustracji i ciągłej deprywacji prywatności. Przecież są ludzie zaciskający zęby wobec okrutnego rodzica i koszmarnego partnera życiowego – przymus ekonomiczny jest dość silny, by trzymać nas za szczęki. Ostatecznie nie jest to kryzys tzw. prawdziwej bezdomności, do ostatecznej dehumanizacji czeka nas jeszcze parę kroków, nie jest tak źle. Jest jak jest, trzeba sobie radzić, nie można narzekać.
Przejdźmy zatem w tryb zadaniowy, trzeba stanąć wobec pierwszych wyzwań. Czy znajdę nowe lokum odpowiednio szybko? Czy stać mnie będzie na coś większego niż karykaturalna inwestycyjna mikrokawalerka na suburbiach, które dopiero odkrywają takie wynalazki jak chodnik i autobus kursujący częściej niż raz na godzinę?
W tak wymagających warunkach nietrudno sobie wyobrazić tułaczkę od lokalu do lokalu, w pokornym oczekiwaniu na audiencję łaskawego pana landlorda. Dziś nie całujemy sygnetów i nie prosimy o łaskę, ale przechodzimy różne testy. Na przykład: czy jesteśmy dostatecznie nie w ciąży i bezdzietni? Czy mamy dość twarde serca i nie przychodzą nam do głowy głupie pomysły, jak np. wzięcie pieska ze schroniska? Czy nasza skóra jest odpowiednio biała, a język – odpowiednio polski? Czy ochotnie czcimy cnoty skromności i samoograniczenia, nie krzywiąc się na drzwi wypadające z zawiasów, materace noszące ślady niespranej krwi umierającej babci czy podejrzanie pośmierdującą półkę w szafie? Czy akceptujemy nieopodatkowane płatności w gotówce i kontrolę naszych zwyczajów przez obcą osobę, choć sami jesteśmy już trochę starzy i niejedno widzieliśmy? Czy dzielimy przestrzeń z gratami tak ohydnymi, że landlord nie chce ich widzieć, a jednocześnie tak „cennymi”, że nie możemy zostawić na nich ryski, nie mówiąc już o wyrzuceniu?
Każda odpowiedź „nie” to dodatkowe punkty trudności w znalezieniu schronienia. A przecież każde „tak” wymuszone błaganiem o lokum to ujemne punkty do godności.
Mieszkaniowe DIY
Mądrzy nieuchronnie powiedzą, że poza tym wcale nie trzeba wynajmować mieszkania w dużym mieście. Po pierwsze, można zawsze zostać u starych, tak jak robi to już 51 proc. młodych dorosłych w tym kraju. Oczywiście zakładając, że masz w miarę znośne relacje, rodzice są gotowi cię przyjąć oraz fizycznie mają jakiekolwiek łóżko czy odosobnioną przestrzeń do udostępnienia.
Tłok w mieszkaniu (czy, mówiąc językiem statystyki publicznej, przeludnienie mieszkaniowe – Polska jest jego unijnym czempionem) to zwykła sprawa, wytrzymasz – powiedzą niektórzy. To nie takie straszne. Mogłaś zostać prawdziwą bezdomną! Trzeba po prostu więcej pracować i bardziej oszczędzać. A jeśli nie – trudno, pogodzić się z obniżeniem standardów życia.
Jeszcze pół biedy, kiedy ów stoicyzm samoograniczenia mieszkaniowego promuje landlord czy deweloper – jest to wszak w ich interesie, by wcisnąć nam byle jak wykończony mikroapartament na odludziu z widokiem na szczere pole. Najbardziej smutno-komiczne jest to jednak w wykonaniu lokatorów, którzy sami się ze swoją sytuacją męczą i z tego powodu – czy to niestabilności najmu, czy presji długu hipotecznego – średnio sypiają po nocach.
Te połajanki każą wielu spuszczać głowy i tłumaczyć się – a dlaczego śmieją mieć wymogi co do lokalizacji? Dlaczego nie chcą się zadłużać na całe życie? Dlaczego woleliby nie pakować masy pieniędzy, których de facto nie mają, w coś, co jest kompromisem z ich wszystkimi potrzebami? Dlaczego umowa z bankiem z automatu ma być świadectwem życiowej dojrzałości, glejtem dorosłości? Od kiedy życie w długu oznacza bezpieczeństwo?
Kiedy daliśmy sobie wmówić, że to wszystko jest w porządku? W 22. gospodarce świata, jednym z największych krajów Unii Europejskiej?
Dobrze, przyjmijmy, że hipoteka na kilka dekad jest znacząco lepszą alternatywą od najmu (a przynajmniej tak jest oceniana), o co nietrudno, bo najem rzeczywiście jest paskudny. Pójdźmy zatem za tym wielkim polskim pragnieniem – pójdźmy na swoje.
Osobliwie wolność ta oznacza jednocześnie uwiązanie, tym razem wieloletnią umową cywilnoprawną. Umowę żuczek (podżyrowany czasem przez mamę lub tatę) zawrze z dużo silniejszą instytucją finansową, która w razie kilku niespłaconych rat i porażki potencjalnych negocjacji odroczeniowych będzie miała prawo zająć nieruchomość na hipotece oraz doprowadzić rękami państwa do eksmisji lokatora. Zarówno rząd, jak i opozycja trochę udają, że chcą pomóc lokatorom. Donald Tusk swoją lutową propozycją kredytu 0 proc. oraz dopłaty do najmu aż rozczulił jednego z największych polskich deweloperów.
Dziś rząd dorzuca się kredytobiorcom do wkładu własnego, ku uciesze graczy rynkowych wspomagając wzrost cen mieszkań. Nasz społeczny wyścig ze wzrostem cen nigdy się nie kończy – w końcu kolejni z nas mogą się zadłużać, ale na coraz wyższe kwoty i coraz dłuższy czas.
Bezpieczny kredyt 2%. Wielka korzyść dla banków i jednostek ze stratą dla społeczeństwa
czytaj także
Czy to dziwne, że Polki i Polacy się na to decydują? A czego się spodziewać po społeczeństwie stojącym pod nomen omen ścianą? Ostatecznie wolność (czy raczej „wolność”) miewa swoją cenę, lokator polski wykupi się od landlorda tak, jak wcześniej chłop wykupił się z pańszczyzny. Nie dziwię się, że ludzie żyjący tu i teraz szukają na bieżąco sposobów, by uwalniać się od spętania – gorzej, że nie mamy, jako społeczeństwo, odpowiedniego krytycyzmu wobec rozwiązań, które są de facto dolewaniem oliwy do ognia.
Sektor mieszkaniowy oparty na kredytowanej własności opłaca się zwłaszcza tym, którzy ograniczają całej reszcie (nam!) dostępność tanich, porządnie wykończonych i rozsądnie zlokalizowanych mieszkań. Flipperzy nie biorą się znikąd, podobnie jak reklamy „mieszkań inwestycyjnych”. Popyt bez podaży oczywiście napędza ceny, co nieustannie pokazuje każde zestawienie cen metra kwadratowego w polskim dużym mieście. Jeśli warunki gry się nie zmienią, to nie zobaczymy końca tego koszmaru.
Frajerstwo
Jesteśmy przyzwyczajone do tak złych warunków mieszkaniowych, a ich akceptacja jest tak powszechna, że nawet nam nie przychodzi do głowy, żeby się przeciwko temu zbuntować. To może być socjologicznie zrozumiałe, ale – i mówię to też sama do siebie – jest przede wszystkim politycznie frajerskie. Nadchodzą wybory, a my jeszcze przed tą rozgrywką oddajemy walkę walkowerem.
Oczywiście, jesteśmy w stanie narzekać na sytuację mieszkaniową, ponieważ sytuacja jest obiektywnie zła. Niesamowite jest jednak to, że panujące niezadowolenie najgłośniej wyrażają ci, którzy mają najlepiej w obecnym systemie, czyli posiadacze kapitału mieszkaniowego.
Niekorzystny wyrok frankowy TSUE położy sektor bankowy, usłużnie płaczą liberalne media. „Uwolnijmy grunty” zarezerwowane na program Mieszkanie Plus, bo tylko więcej wolnego rynku i konkurencji nas uratuje, podszeptuje prawnik związku deweloperów. Mamy załamywać ręce nad tymi, którzy żyją za cudzy pot i cudzą krew. Zresztą, niejeden i niejedna już to robili w życiu; nie zliczę dyskusji o mieszkaniówce, podczas których na postulaty publicznie dostępnych mieszkań i kontroli rynku najmu natychmiastową odpowiedzią były łzawe (i pewnie niejednokrotnie zmyślone) historie o cwaniakach-lokatorach, którzy wysysają ze swoich biednych landlordów ostatnie soki, nie płacąc czynszów na czas.
Taki przebieg debat jest surrealistyczny w kraju przeludnionych mieszkań i dzietności lecącej na łeb, na szyję z powodu złych warunków życia. Mamy liczne powody do tego, żeby narzekać, oraz okazję, by uczynić te narzekania stawką w grze politycznej z okazji nadchodzących wyborów. Tymczasem problemy mieszkaniowe stały się jedynie prostym hasełkiem, nonszalanckim, niezobowiązującym frazesem. I nic dziwnego, skoro to już wystarczy, by podbić bębenek politycznej ekscytacji; przecież i tak nie rozliczamy polityków z odpowiedzialności. Przynajmniej nie są z PiS-u (albo PO, jak kto woli)!
Nie staramy się postawić im tej poprzeczki, kierując całą swoją uwagę w indywidualistyczne strategie. Godzimy się z tym samotniczym ciężarem, mimo że jest to ciężar powszechny. W Warszawie żyje więcej niż parę milionów ludzi i będą następni, a już właściwie nie da się w niej kupić mieszkania, które nie kosztowałoby pół miliona złotych. Dla większości ludzi w Polsce jest to kwota absolutnie abstrakcyjna i niewyobrażalna, a mimo to horyzontem marzeń żuczka wciąż jest uciułanie grosza, by móc zapisać się do klubu całożyciowych dłużników.
Sposób na absurdalnie drogie mieszkania? Podatek niepoprawny politycznie
czytaj także
Debata publiczna to też wstyd dla mediów, które w większości porzuciły rzecznictwo na rzecz interesu społecznego. W niusach ich podstawowym zmartwieniem jest fakt obniżenia konsumpcji na rynku mieszkaniowym. W Polsce, kraju 2 milionów pustostanów! Nie wydaje się mieszkań komunalnych nie zawsze dlatego, że ich nie ma – tysiące z nich są w tak złym stanie, że oficjalnie nikt nie może tam zamieszkać, a samorządom brakuje budżetu na remonty. Zresztą, kto by się rozglądał za komunałkami, jeśli nie jest w absolutnej deprywacji? Jeśli radzisz sobie jako tako, powinieneś dążyć do kupna jakiegoś lokum, a kolejka i tak jest długa.
W Polsce patrzenie przez pryzmat własności jest absolutnie oczywiste, przezroczyste jak powietrze. Spróbujcie wygooglować frazy takie jak „problemy mieszkaniowe” albo „najemcy, statystyki”. Natychmiast będą straszyć was nagłówki dotyczące dzikich lokatorów, pełne troski o święte prawo do zysku, a niejednokrotnie okraszone poradami prawnymi, jak pozbyć się „pasożyta”. Oto podstawowa perspektywa na mieszkalnictwo w tym kraju.
Nagle posiadanie dachu nad głową jest równoznaczną potrzebą dorobienia sobie cudzym kosztem, a sytuacja kogoś, kto ma więcej niż jedno mieszkanie – z sytuacją kogoś, kto nie ma żadnego. Odpuściliśmy politykom rządu, odpuściliśmy samorządom. Odpuściliśmy deweloperom i naszym szefom. Wszystko jest na naszych barkach. Odtąd jesteśmy wolnymi frajerami na wolnym rynku.
Prawdziwa wolność
A przecież można nie odpuszczać. Widać to w Austrii, z jej rozbudowanym programem publicznego mieszkalnictwa, czy Berlinie, gdzie całkiem serio mówi się o kontroli cen najmu. Sami już potrafiliśmy stawiać na swoim, o czym świadczą inicjatywy spółdzielni mieszkaniowych, liczące członków w setkach tysięcy, osiedla budowane przy zakładach pracy i planowane przez miejskich urbanistów tak, żeby nie tylko dawały dach nad głową, ale były po prostu przyjemnym miejscem do życia.
Jak Margaret Thatcher zmieniła współczesny krajobraz mieszkaniowy
czytaj także
Jak to się stało, że o tym zapomnieliśmy? Jak to się stało, że jesteśmy w stanie dawać bankom nasze ciężko zarobione pieniądze, a politykom przekazywać władzę i immunitet przed odpowiedzialnością karną za to, że nic dla nas nie robią – a nawet nas żyłują?
Niektórzy już zaczęli mówić temu dość. O prawa mieszkańców w szczególnie trudnych sytuacjach (np. żyjących w lokalach komunalnych) walczą ruchy lokatorskie, takie jak Komitet Obrony Praw Lokatorów związany z Zenobią Żaczek czy aktywiści pracujący z Piotrem Ikonowiczem, wspierani przez anarchistów czy okazjonalnie przez ruchy miejskie. Z perspektywy weteranki ruchów akademickich z dużą sympatią patrzę też na działania osób studenckich związanych z Kołem Młodych Inicjatywy Pracowniczej, którzy wyraźnie mówią, że edukacja jest prawdziwie dostępna tylko wtedy, gdy łączona z prawem do mieszkania.
Okazjonalnie na lewej scenie partyjnej pojawiają się także propozycje rozwiązań mieszkaniowych. To są grupy, które wciąż idą z transparentem „Mieszkanie prawem, nie towarem”. Niestety problem w tym, że jest to ważna, ale dość wąska reprezentacja lokatorów w tym kraju. Przeciętna Polka lub Polak, niebędący w skrajnej deprywacji finansowej czy szczególnym momencie biograficznym, mogą sympatyzować z tymi ruchami, ale się z nimi nie zidentyfikują – jedyną ich opcją ideologiczną oraz praktyczną jest zaciągnięcie kredytu.
Jakie są zatem rozwiązania, którymi Tuski i Budki tego świata mogliby wypełniać postulat prawa do godnego mieszkania, a Kaczyńskie i Morawieckie – nasycać szumnie ogłoszone programy typu Mieszkanie Plus?
Rozwiązania można czerpać z całego świata, a że nikt nam nie broni marzyć, lista powinna być długa i śmiała: publiczny deweloper i budowa mieszkań komunalnych na wynajem (także całożyciowy); opodatkowanie (np. od pustostanów i/lub podatek katastralny) skonstruowane tak, by zmniejszyć opłacalność posiadania wielu mieszkań oraz brak ich wykorzystania; wprowadzenie funduszów wspierających odnowienie istniejącego zasobu komunalnego i przywrócenie go do sektora mieszkaniowego; kontrola cen najmu; wzmocnienie praw lokatorskich; możliwość państwowej kontroli warunków mieszkaniowych w wynajmowanych lokalach; umorzenie kredytów mieszkaniowych na pierwszą nieruchomość; wreszcie – a niech tam! – upaństwowienie zasobów mieszkaniowych.
Nawet jeśli indywidualnie wciąż marzycie o kredycie, te rozwiązania się opłacą, chociażby przez zatrzymanie galopujących cen i ustabilizowanie sektora. Potrzebujemy ich jak powietrza.
Jednak zanim je wprowadzimy, musimy się zorganizować. My, czyli wszyscy lokatorzy – najemcy, żyjący kątem u rodziców, kredytobiorcy. Oszczędźmy energię przeznaczoną na współczucie landlordom i flipperom, zwłaszcza że ci już się tłumnie zrzeszają w grupy, w ramach których dyskutują o tym, jak skuteczniej pozbywać się „pasożytów” i „koczowników”, dostają zaproszenia na posiedzenia Sejmu, mówią jednym głosem z bankami i deweloperami. Nie istnieje za to grupa powszechnego interesu mieszkaniowego, która miałaby analogicznie silną reprezentację w mediach czy polityce. Tymczasem bez takiego lobbingu decydenci mogą poprzestać na międleniu stale tych samych programów, które wpychają nas tylko głębiej w życiową deprywację i beznadzieję, na które mamy tylko pozorne ratunki takie jak migracje i długi.
czytaj także
A nade wszystko, pora wreszcie uwierzyć, że serio zasługujemy na bezpieczne miejsce do życia. I mamy prawo nie chcieć, żebyśmy je zdobywali kosztem całożyciowego długu. Zasługujemy na miejsce do życia i nikt nie będzie nam mówił, jak to życie mamy prowadzić. Możemy je mieć, bo żyjemy w kraju dość bogatym, żeby zapewnić to samemu sobie, lecz także naszym bliskim i następnym pokoleniom. Polka i Polak muszą przede wszystkim nauczyć się rościć oraz stawiać odważnie żądania. Niech politycy, zwłaszcza dwóch dominujących partii, poczują groźbę utraty wsparcia, jeśli nie wezmą się wreszcie do pracy i wykonania tego jednego obowiązku: zapewnienia nam dobrego życia.