Kraj

Dyskusja o nacjonalizacji/prywatyzacji jest potrzebna, ale PiS robi to źle

Rząd, dopisując do kwestionariusza referendalnego pytanie o wyprzedaż majątku państwowego, na krótko wywołał dyskusję na ważny temat nacjonalizacji i prywatyzacji. Później sam ją zaorał, zmieniając treść pytania – ale może mimo absurdalności referendum do tej kwestii akurat warto powrócić, niezależnie od wyniku wyborów?

Gdy w połowie sierpnia Jarosław Kaczyński ogłosił, że pierwsze z czterech pytań referendalnych będzie dotyczyć „wyprzedaży majątku narodowego”, wzbudziło to pewne zaskoczenie. Czy pytanie nie jest spóźnione o trzy dekady? Czy to realny przedmiot sporu politycznego? Czy jakimkolwiek przedsiębiorstwom państwowym grozi sprzedaż?

Przeciw populizmowi referendalnemu. O co i po co rząd chce nas pytać?

Mimo poważnych wątpliwości, dotyczących zarówno całego referendum, jak i samego pytania, pochwalę rząd za podniesienie bardzo istotnej kwestii. Temat własności (publicznej lub prywatnej) kluczowych spółek lub sektorów gospodarki to coś, co powinno znajdować się w centrum debaty publicznej. Tym bardziej rozczarowujące było skierowanie tej debaty na całkowicie błędne tory i to przez jej inicjatorów.

Wyprzedaż publicznego majątku – cudzoziemcom nie, Polakom tak?

Ostateczne brzmienie pierwszego pytania referendalnego to: „Czy popierasz wyprzedaż majątku państwowego podmiotom zagranicznym, prowadzącą do utraty kontroli Polek i Polaków nad strategicznymi sektorami gospodarki?”. Dokonano więc głębokiej zmiany względem pierwotnej zapowiedzi, znacznie bardziej ogólnej, lecz dającej nadzieję na wywołanie dyskusji o celach polityki gospodarczej państwa.

Zamiast tego otrzymaliśmy demagogiczny pocisk wymierzony w przeciwników PiS-u. Mowa jest o wyprzedaży „podmiotom zagranicznym” i „utracie kontroli” przez Polskę – w domyśle groźba, że przyjdzie agent Tusk i odda Orlen Niemcom. Bezpośrednio wyraził to podczas debaty w TVP premier Morawiecki. Jednocześnie zadane w takiej postaci pytanie sugeruje, że sprzedanie za bezcen państwowego koncernu któremuś z najbogatszych Polaków nie stanowiłoby już żadnego problemu. Przecież „strategiczny sektor gospodarki” dalej byłby w rękach Polaka, tyle że w liczbie pojedynczej.

Argumenty przeciwko referendum PiS-u. Stanowisko organizacji społecznych

W efekcie rząd nie pyta nas, czy chcemy publicznej, demokratycznej kontroli nad wybranymi gałęziami gospodarki. Wybór ogranicza się do tego, jaki będzie język ojczysty ewentualnego właściciela sprywatyzowanej spółki. Oczywiście zakładając, że wynik referendum zostanie jakkolwiek wzięty pod uwagę, bo tak cynicznie ułożone pytania wskazują raczej na jego wybitnie wyborczy, niewiążący charakter. Skoro PiS zrezygnował z rzeczowej dyskusji o nacjonalizacji i prywatyzacji, to proponuję podjąć ją za niego.

Sprzedaż lekiem na degrengoladę w państwowych spółkach

Liberalni ekonomiści nadal od czasu do czasu przebąkują o potrzebie prywatyzacji – trudno powiedzieć, czego dokładnie, bo już niewiele dużych polskich przedsiębiorstw pozostało w rękach państwa. Orlen? KGHM? PKP? Lasy Państwowe, którym poświęcono tak dużo uwagi podczas niedawnej debaty? Jeszcze trochę przykładów by się znalazło, ale lista nie będzie przesadnie długa.

PiS jak PPR, czyli referendum jako test ze skuteczności propagandy

To nie przeszkadza wolnorynkowym fundamentalistom, dla których firma państwowa z założenia jest źle zarządzana, nierentowna i skorumpowana. Na skutek intensywnego promowania tej wizji powszechnie uważa się przedsiębiorstwa publiczne za niezdolne do konkurowania na równych warunkach z podmiotami prywatnymi. Jaka jest prawda? Polskim spółkom skarbu państwa rzeczywiście możemy zarzucać upolitycznienie w skrajnej formie, ale trudno przyczepić się do rentowności.

Większość z nich w ostatnich latach odnotowała wysokie zyski, co dla państwa oznacza miliardowe wpływy z dywidend. Krytycy przedsiębiorstw państwowych podniosą jednak argument, że większość z nich ze względu na działanie w sektorach strategicznych ma uprzywilejowaną pozycję i dzięki temu na siebie zarabia. We współczesnych realiach polemika z tą tezą jest utrudniona, ponieważ niewiele firm państwowych funkcjonuje poza wyselekcjonowanymi sektorami w rodzaju energetyki lub przemysłu zbrojeniowego. Trzeba więc spojrzeć wstecz.

Inna polityka jest możliwa (i opłacalna)

Doświadczenie Polski jest szczególne ze względu na przyjęcie kapitalizmu dopiero na przełomie lat 80. i 90. Oznaczało to gwałtowny przeskok od gospodarki PRL-u do neoliberalizmu, dla którego dogmatem była konieczność redukcji państwowej własności do absolutnego minimum. Balcerowicz, dokonując masowej prywatyzacji, przekonywał, że nie ma alternatywy – przemilczał przy tym kilkadziesiąt lat historii Europy Zachodniej.

Liberalny ekonomista Grabowski i prywatyzacja, czyli jak już nigdy nie wygrać z PiS

Po II wojnie światowej w wielu krajach zachodnich udział własności państwowej w przemyśle czy sektorze finansowym sięgał nawet 50 proc. W kontekście Francji Thomas Piketty nazwał to „kapitalizmem bez kapitalistów”, ponieważ właściciele prywatni przestali wówczas kontrolować największe przedsiębiorstwa, a wśród elit politycznych zapanowało przekonanie, że obowiązkiem państwa jest „dyrygowanie” gospodarką i wskazywanie jej kierunku rozwoju. Sięgano nawet po elementy centralnego planowania, co bynajmniej nie zastopowało dynamicznego wzrostu.

Ciekawszym przykładem może być jednak ostatnia wielka kampania nacjonalizacyjna w Europie, dokonana już w bardzo niesprzyjających warunkach. Mowa o polityce François Mitterranda, podjętej po objęciu przez niego prezydentury w 1981 roku. W krótkim czasie pod kontrolą państwa znalazło się 13 z 20 największych francuskich firm, praktycznie cały sektor bankowy i większość gigantów przemysłowych. Celem było rozruszanie w ten sposób pogrążonego w kryzysie kraju i ożywienie kulejącej gospodarki. Ze względu na szereg czynników sukces był co najwyżej umiarkowany, co stworzyło przekonanie o niepowodzeniu całego projektu. Mylne, jeśli weźmiemy pod uwagę przede wszystkim los znacjonalizowanych firm.

Wiele z nich było zagrożonych bankructwem, często ze względu na problemy całych gałęzi przemysłu. Kontrola państwowa umożliwiała restrukturyzację i konsolidację, na której skorzystały chociażby upadające koncerny stalowe. Nowe kadry kierownicze, niedobierane według klucza partyjnego, chwalono również za wprowadzanie efektywniejszych form zarządzania. Świeżo znacjonalizowane firmy dołączyły do tych od dekad z powodzeniem konkurujących na wolnym rynku (jak np. Renault), a więc przynoszących zyski państwu. Gdy niedługo później prawica zaczęła prywatyzować prosperujące przedsiębiorstwa państwowe, robiła to nie ze względu na rachunek ekonomiczny – kluczowa była ideologia.

Lekcje z epoki prywatyzacji

Francja Mitterranda była już w swoich czasach ewenementem na skalę Europy. Pod koniec lat 70. rządy Thatcher rozpoczęły ofensywę neoliberalizmu, opierającego się właśnie na wyprzedaży majątku publicznego, uznanego odgórnie za coś złego i niepożądanego. Działano przy tym według ustalonego schematu: jeśli firma państwowa miała problemy, to dokonywano restrukturyzacji i wyprowadzano ją na prostą, a dopiero wtedy oddawano w ręce prywatne. Prywatyzowano tylko zyski, ponieważ upadającymi przedsiębiorstwami inwestorzy i tak nie byli zainteresowani.

Czysta energia? Owszem, ale nie w rękach prywaciarzy

Brytyjscy podatnicy przez sprzedaż firm państwowych poniżej ich wartości stracili miliardy funtów. Laburzyści Blaira po dojściu do władzy zareagowali na to specjalnym windfall tax, ale w ten sposób zwrócili obywatelom tylko część poniesionych strat, a ogólnej polityki nie próbowali odwrócić. W całej Europie państwa pozbywały się swoich aktywów i jedynie w momentach kryzysu chwilowo wracano do polityki nacjonalizacji, aby ratować upadające banki lub koncerny. Natomiast po zgaszeniu pożaru natychmiast przystępowano do ich sprzedaży po atrakcyjnych cenach.

Refleksja nad negatywnymi skutkami tych działań dopiero zaczyna docierać do elit politycznych. W programie Partii Pracy sprzed kilku lat znalazła się obietnica nacjonalizacji wielu usług publicznych, co według niektórych wyliczeń mogłoby przynieść Wielkiej Brytanii nawet kilkanaście miliardów oszczędności rocznie. We Francji kondycja urynkowionego EDF pogorszyła się tak bardzo, że renacjonalizację giganta energetycznego zarządził najbardziej liberalny prezydent w historii republiki. Coraz więcej mówi się o tym, że publiczna kontrola nad wielkimi koncernami jest niezbędna do zielonej transformacji. Do obalenia obowiązujących dogmatów jest jednak wciąż daleka droga.

Wbrew pozorom pokazała to również debata przedwyborcza TVP. Chociaż pojawił się tam osobny panel poświęcony prywatyzacji, to uczestnicy ograniczyli się do słownych przepychanek i wzajemnych oskarżeń w sprawie poprzednich sprzedaży. Usłyszeliśmy o złotym wazonie Donalda Tuska, ale nikt nie pokusił się o zaproponowanie czegoś nowego, zasugerowanie choćby szczątkowej (re)nacjonalizacji jako środka państwowej ingerencji w gospodarkę. Nie wiem, czy w obecnej sytuacji lepsza byłaby np. nacjonalizacja banków, czy może zwiększenie kontroli nad sektorem energetycznym – i właśnie dlatego chciałbym, aby spierali się o to politycy.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Artur Troost
Artur Troost
Doktorant UW, publicysta Krytyki Politycznej
Doktorant na Uniwersytecie Warszawskim, publicysta Krytyki Politycznej.
Zamknij