Twój koszyk jest obecnie pusty!
A co jeśli Polska jest krajem prorosyjskim?
Mniej lub bardziej dyskretna prorosyjskość w polityce już nie jest tabu, choć jeszcze trzy lata temu wydawało się to nie do pomyślenia.
Gdybym miała wam polecić jeden serial na te najdłuższe wieczory w roku, to radziłabym obejrzeć jeszcze raz serial 1983. Na ekrany wchodził z pompą w 2018 r., jako pierwsza polska produkcja oryginalna Netfliksa, ale nie podbił serc ani widowni, ani krytyków i wkrótce został zapomniany. Dzisiaj jednak ogląda się go inaczej niż siedem lat temu.
Fabuła opiera się na historii alternatywnej, w której w Polsce nie upada komuna. Seria tajemniczych wybuchów w największych miastach kraju sprawiła, że rządząca partia się przegrupowała i stała się partią zgody narodowej, a opozycja, w domyśle solidarnościowa, została ostatecznie zmarginalizowana i rozbita.
Akcja 1983 toczy się w 2003 roku, w Polsce, która jest autorytarna, zamordystyczna i wciąż podporządkowana sowietom. Twórcy wyobrażają sobie tę Polskę jako kraj szary i mroczny, w którym siermięga kontrastuje z rozwojem, choć to kontrast pozorny. Ekran dotykowy opatentowała jako pierwsza na świecie polska firma Ultra, tworząc smartfony o wdzięcznej nazwie traszka i sprzedając swoją unikatową technologię m.in. Chinom.
Z perspektywy tych paru lat od premiery jeszcze lepiej widać w 1983 poprawne rozpoznanie, że w ustroju autorytarnym technologia nie służy ani wygodzie, ani nawet rozrywce, a przede wszystkim kontroli. We współczesnej Rosji system oparty na cyfrowej kontroli nazywany jest przez krytyków reżimu cyfrowym Gułagiem.
Dyskursywna nieobecność Rosji
Przyznaję, że wróciłam do oglądania 1983 w ramach ćwiczeń z wyobraźni, bo zastanawiam się ostatnio nad tym, jak mogłaby wyglądać Polska za parę lat, gdyby w wyniku świadomego politycznego wyboru albo zbiegu niefortunnych okoliczności nasz kraj oddalił się od Europy i demokracji, za to przybliżył do autorytaryzmu i Rosji. Brzmi niewiarygodnie? W ciągu minionych 250 lat, czyli mniej więcej od rozbiorów, Polska przez większość czasu pozostawała w różnych formach zależności od Rosji, a potem ZSRR. Sławetna polska niechęć do Moscovii, owa genetyczna polska rusofobia, wcale nie okazywała się tu czynnikiem decydującym.
To właśnie co do tej antyrosyjskiej szczepionki, którą podobno wysysamy z mlekiem matki, mam coraz więcej wątpliwości. Ukraina i Ukraińcy – ich wdzięczność, powinności wobec Polski i deficyty mieszkającej tu ukraińskiej diaspory – to tematy, które są u nas ciągle na świeczniku, wręcz zdominowały debatę publiczną. Można też odnieść wrażenie, że cała polska pamięć historyczna koncentruje się na Wołyniu w 1943 roku. Tak, jakby nie było żadnych innych zdrad, noży wbitych w plecy i drzazg w polskich sercach.
Rosja i Rosjanie są w Polsce dyskursywnie nieobecni. Opinia publiczna nie reaguje na dochodzące nas wieści o pobiciu polskiego konsula w Petersburgu czy o powtarzających się już regularnie aktach wandalizmu na polskich cmentarzach i miejscach pamięci w Rosji. Jeśli chodzi o te sprawy, to nie słychać oburzenia, gniewu, nikt się nie wygraża, nie apeluje do społeczności międzynarodowej o potępienie. Ulicami polskich miast nie chodzą wielotysięczne demonstracje, kibice nie szykują tematycznych opraw na mecze, nikt nawet nie obleje farbą furtki rosyjskiej ambasady.
Formalnie reaguje tylko MSZ, zamykając kolejne rosyjskie konsulaty. Nie przypominam sobie też, by od 2022 jakieś środowiska blokowały granicę z Rosją, domagając się zaprzestania wszelkich relacji, w tym handlowych, z krajem, który stanowi zagrożenie.
Katyń? Jaki Katyń. Czyżby Rosja się tak doskonale rozliczyła ze wszystkich zbrodni wobec narodu polskiego? Wywózek, kaźni, całej „operacji polskiej NKWD”? Nie wspomnę nawet o katastrofie smoleńskiej, wielkiej tragedii, sprowadzonej do chochoła polskiej polityki. Czy i w tej sprawie do Rosji nikt już u nas nie ma żadnych pretensji? Jesteśmy kwita?
Niby ciągle rozmawiamy o potencjalnej wojnie, ale mało o tym, kto i dlaczego miałby nas zaatakować. W Polsce nie odbijają się szczególnie głośnym echem wypowiedzi płynące z różnych poziomów rosyjskiej państwowej propagandy dotyczące naszego kraju. A są to zazwyczaj groźby i oszczerstwa.
W 2023 roku lojalny Kremlowi rosyjski politolog Siergiej Karaganow zasugerował, że na Poznań można by zrzucić bombę atomową. Ale może to nieistotne, bo było dawno. З rosyjskich talk-show (zwanych też hate-show) regularnie słychać pohukiwania, że wiadomo, Polska to jak Finlandia, zbuntowana prowincja, więc możem powtorit’.
W 2022 roku jeden z deputowanych Dumy groził, że Rosja wpiszę Polskę na listę państw do denazyfikacji. Putin w swoich obszernych historycznych ekskursach już dawno przekonał Rosjan, że to Polska wywołała II wojnę światową. Naprawdę niewiele brakuje, by Rosjanie zaczęli twierdzić, że to nie Hitler, a Polska pod wodzą Piłsudskiego poszła na Związek Radziecki w czerwcu 1941 roku.
Nie, nie chodzi o to, by rosyjskiej propagandzie dawać w Polsce tubę i siać panikę. Chodzi o to, by problematyzować te wypowiedzi, uświadamiając obywatelom naszego kraju, że Rosja to kraj groźny i niebezpieczny, a do tego taki, który wcale nie kryje się ze swoją wrogością do Polski.
Rosyjska partia
Mniej lub bardziej dyskretna prorosyjskość w polityce już nie jest tabu, choć jeszcze trzy lata temu wydawało się to nie do pomyślenia. Trudno mi uwierzyć, że politycy Konfederacji powielają rosyjskie narracje – jak w przypadku dywersji na torach czy po dronowym ataku na Polskę, przypisywanych przez nich Ukrainie – z niewiedzy bądź naiwności. Z tej logiki wynika, że jeśli Polsce grozi jakakolwiek wojna, to najwyraźniej z Ukrainą, a nie z Rosją.
Jeszcze bardziej otwarty w oswajaniu Polaków z rosyjskim punktem widzenia jest kolega Konfederatów Grzegorz Braun, który pod przykrywką pacyfizmu faktycznie wzywa, by Polska, pozbawiając Ukrainę wsparcia, pomogła Putinowi utopić ją we krwi. Już teraz możemy sobie wyobrazić, jak będą przepisane podręczniki do historii, jeśli Braun wejdzie do rządu i dostanie resort edukacji. Dowiemy się z nich na przykład, że powstanie listopadowe to była samobójcza prowokacja i będziemy czcić zupełnie nowych bohaterów – tych, co byli lojalni wobec imperium.
Nawet tzw. liberalne media głównego nurtu reagują na te, zdawałoby się, poważne ekscesy dość niemrawo. Do wyjątków można zaliczyć tekst Andrzeja Stankiewicza w „Newsweeku”, ale pewnie dla części publiki wyda się być panikarski. Być może dlatego, że za rządów Zjednoczonej Prawicy karta prorosyjskich sympatii i powiązań z rosyjską agenturą została zgrana do tego stopnia, że dzisiaj to już nikogo nie rusza. Kiedy każdy już każdemu zarzucił działanie w interesach Kremla, argument przestał działać. Wyborcy Konfederacji i braunowskiej Korony nie zgłaszają zastrzeżeń do prorosyjskich nut w wypowiedziach i działaniach swoich ulubionych polityków, a według różnych sondaży oba te ugrupowania łącznie mogą liczyć na 20-25 procent poparcia.
Po tzw. liberalnej stronie infosfery panuje jeszcze złudzenie, że to wszystko to jedynie efekt wrogich operacji wpływu, zmasowanego trollingu i sprytnej rosyjskiej propagandy, sączonej przez fejsbuki i tiktoki. A politycy co najwyżej z nieostrożności, krótkowzroczności i wyborczej chciwości próbują grać na podjudzanej przez Rosjan niechęci polskich obywateli do Ukrainy i Ukraińców.
Wyspecjalizowane w debunkowaniu rosyjskich fejków media dwoją się i troją, ale nazwa jednego z działających na tej niwie profili – Doniesienia z putinowskiej Polski – z dnia na dzień niesie w sobie coraz mniej ironii. Elonowi Muskowi możemy podziękować za objawienie, że wiele pozujących na patriotyczne kont na X nadaje np. z Białorusi albo przez VPN porejestrowane są tak, byśmy się nie dowiedzieli, skąd piszą naprawdę.
Rosyjskie operacje dezinformacyjne to dobrze zbadany i udokumentowany fakt, ale śledząc reakcje pod dotyczącymi wojny w Ukrainie postami na Facebooku, można odnaleźć nie tylko rosyjska trollerkę i bociarnię, ale i zupełnie prawdziwych Polaków i Polki z Polski, które życzą Ukrainie jak najgorzej, a czasem nawet rzucą coś w stylu „Brawo Rosja! Brawo Putin!”.
Jajo prania mózgu i kura prorosyjskich sympatii
W pewnym momencie przestaje mieć znaczenie spór o to, czy to efekt prania mózgu, czy raczej podatnej gleby lub autentycznych sympatii. To tak jak dyskusja o pierwszeństwie jajka czy kury. Niezależnie od przyczyn, coraz więcej osób powtarza „To nie nasza wojna”.
Ukraińcy z dzielnych obrońców swojego kraju i pokrzywdzonych uchodźców, za pomoc którym jeszcze trzy lata temu przyznawaliśmy sobie nagrodę Nobla, zamienili się we wrogich banderowców i niebezpiecznych terrorystów. A Rosja? To puste słowo. Z medialnej sieczki ostatnich lat, gdzie słowo Putin odmieniano przez wszystkie przypadki, niewiele się utrwaliło. Dlatego nikogo nie razi, kiedy ten czy inny polityk mówi, że z Putinem (ale i z Łukaszenką) można się dogadać.
Co może skłaniać Polaków do prorosyjskich sympatii, wyrażanych mniej lub bardziej wprost?
Na ten temat powstają od czasu do czasu teorie oparte na dowodach anegdotycznych. Jedna z nich głosi na przykład, że Polaków zżera zazdrość, że Ukraińcy są tacy dzielni i bronią się przed moskiewską nawałą już prawie cztery lata, bo jakby Rosja zaatakowała Polskę, to państwo by się złożyło, jak na państwo z kartonu przystało.
Ja mam swoją teorię, również niepopartą badaniami, że działa tu inny mechanizm. Polacy bardzo boją się wojny. Wojna – nie ta w Ukrainie, a ta potencjalna, która dotknie Polski – od kilku lat stanowi lękowe tło naszego codziennego funkcjonowania. Frustrację, która się z tego obarczonego ciągłym lękiem życia rodzi, łatwiej przerzucić na ofiarę niż agresora, zwłaszcza że ofiara jest pod ręką.
W pospolitej polskiej wyobraźni Ukraińcy to w końcu też ruscy. Przecież zawsze byli w rosyjskiej strefie wpływów. Tym żyjącym od Dniepra na wschód to już w ogóle nie wiadomo, o co im chodzi, przecież wszyscy mówią po rosyjsku, to niech się zdecydują. Co to zresztą komu przeszkadzało? Byli w ZSRR, czy było im źle? Czy nie mogliby się tak przeciwko tej Rosji nie buntować, dać się podbić i siedzieć cicho? Byleby ta ciemna chmura w kształcie słowa wojna odpłynęła znad naszych głów.
Oprócz tego nie możemy ignorować wspólnoty ideologicznej między projektem putinowskiego totalitaryzmu i sporą częścią polskiej prawicy, nawet jeśli wciąż nie udało się nikomu ustalić, czym są wartości tradycyjne i czym różnią się od nietradycyjnych. Czy jeśli wartość jest nietradycyjna, to jest mniej wartościowa od tradycyjnej?
Wiele osób w Polsce żyje w przekonaniu, że Zachód się skończył, a biurokratyczna UE tylko hamuje rozwój. Wojenne obrazki z Ukrainy już się opatrzyły i tak nie rażą sumień, więc może wrócić do dyskusji o Putinie jako o rozsądnym konserwatyście? Rosja przecież rozprawiła się największymi wrogami najprawdziwszej prawicowej polskości – gejami, lesbijkami i feminizmem.
Cała dyskusja o Wołyniu, ekshumacjach i ukraińskich przeprosinach, których nie było, to jedynie opium dla ludu. Rodziny ofiar mają oczywiście prawo do godnego pochówku i zamknięcia żałoby, a państwo polskie jest zobowiązane w ich imieniu o to ciągle zabiegać. Nie wątpię, że polscy i ukraińscy historycy, którzy spotykają się, by dyskutować o meritum i szukać pojednania, działają w dobrej wierze. Ale nie daje mi spokoju myśl, że i oni mogą być jedynie instrumentalizowani przez potężne grupy interesu, którym po prostu nie zależy na tym, by Ukraina wygrała wojnę, odbudowała się i wzmocniła. Taka Ukraina z jej europejskimi aspiracjami będzie stanowić źródło konkurencji w różnych obszarach biznesowych, z rolnictwem na czele. Znikąd lepiej niż z Wołynia nie da się wywieść moralnego prawa do sabotażu ukraińskiej eurointegracji.
Szara strefa
Jacek Czaputowicz pisał niedawno na łamach „Rzeczpospolitej” o sukcesie Karola Nawrockiego, któremu udało się włączyć cztery postulaty do tzw. planu pokojowego – tego amerykańskiego, który okazał się rosyjskim. Czaputowicz się oczywiście nabija, głównie z tego, że Nawrocki aż tak blisko się z Trumpem nie kumpluje, by amerykański prezydent pytał go o zdanie czy zapraszał na konsultacje. Tymczasem Nawrocki w swojej polityce rzeczywiście wpisał się w część rosyjskich postulatów, wzywając do zrównania banderyzmu z nazizmem czy deklarując blokowanie wstąpienia Ukrainy do NATO.
Nawrocki uśmiecha się w ten sposób do wyborców Konfederacji, a i pewnie daje ujście swoim własnym ukrainosceptycznym poglądom. Mimo to prezydent zawahał się i odwołał wizytę w Budapeszcie i spotkanie z Orbanem, po tym jak węgierski premier odbył kolejną pielgrzymkę do Moskwy, na audiencję u Putina. Konfederacja otwarcie skrytykowała Nawrockiego za to posunięcie.
W ten sposób Nawrocki jako prezydent, podobnie jak bardziej umiarkowana (od Konfederacji) część prawicy, znalazł się w pułapce. Nie brakuje tam wrogów UE, mentalnie bliżej tej prawicy do Budapesztu niż Brukseli, ale wciągać Putina na sztandary nie jest gotowa. Do niedawna antyeuropejskie przekonania prawicy żyrowało święte przymierze ze Stanami Zjednoczonymi, ale co do Trumpa i jego otoczenia nie da się już dłużej żywić złudzeń.
Ostatni tydzień pokazał nam dobitnie jakość i cele – przede wszystkim biznesowe – amerykańskiej dyplomacji. Pokazał też, że w Białym Domu przebierają nogami do nowego otwarcia biznesowego z Rosją, przy jednoczesnym składaniu amerykańskiego parasola obronnego nad Europą. Na razie wszyscy próbują brać Waszyngton na przeczekanie, ale w powietrzu wisi pytanie, na które, mam nadzieję, żaden polski rząd nie będzie musiał odpowiadać: czy lepiej trzymać z Trumpem, nawet jeśli oznacza to też trzymanie z Putinem? Czy w imię zasad i wartości lepiej wspierać Ukrainę i sprzeciwiać się Rosji, wbrew interesom USA? Jestem ciekawa, jak odpowiedzieliby Polacy, gdyby ktoś zlecił dzisiaj taki sondaż.
W tym układzie międzynarodowym, nawet bez świadomej prorosyjskiej polityki tej czy innej partii, która może się przecież znaleźć wkrótce w rządzie, mikser historii może nas wymiksować w nieciekawe rejony. Ryzyk jest wiele, wśród nich także dezintegracja Unii Europejskiej. Daniel Szeligowski w rozmowie z Grzegorzem Sroczyńskim mówi o szarej strefie, w której niechcący możemy wylądować – już nie na Zachodzie, może niekoniecznie na Wschodzie, ale w dużej zależności od dyktatu Rosji w kwestiach bezpieczeństwa, a Chin w gospodarczych. W pewnym obszarach nasza codzienna rzeczywistość może wtedy zacząć przypominać świat przedstawiony w 1983. A gdyby do tego doszło, to pamiętajcie, by od razu wyrzucić na śmietnik swoje traszki.






























Komentarze
Krytyka potrzebuje Twojego głosu. Dołącz do dyskusji. Komentarze mogą być moderowane.