W lutym resort gospodarki morskiej straszył w mediach bezdeszczowym latem. Teraz na alarm biją Wody Polskie, twierdząc, że czeka nas również sucha wiosna. O rosnącym deficycie opadów i kurczących się zasobach wody wiadomo jednak od dawna. Co na to polski rząd? – Zamiast myśleć innowacyjnie i przywracać naturalną retencję inwestuje krocie w betonową infrastrukturę i sztuczne zbiorniki. Tak wodą gospodarowano za czasów Gierka. Dziś ze skutkami suszy należy walczyć inaczej – mówią nam eksperci z Koalicji Klimatycznej i Koalicji Ratujmy Rzeki.
„Zmienia się klimat i trzeba łapać każdą kroplę wody” – tak brzmi główne hasło najnowszej kampanii Państwowego Gospodarstwa Wodnego Wody Polskie. Akcja Stop suszy doczekała się nawet spotu promocyjnego. „Symbolem naszego filmiku jest jaskółka, która sprowadza deszcz” – czytamy w opisie. Zaklinanie pogody w obliczu postępującego globalnego ocieplenia brzmi jednak jak nieudany żart. Od prawie 40 lat mamy w Polsce permanentną suszę rolniczą, od co najmniej kilkunastu postępuje obniżenie poziomu wód gruntowych, a od kilku – doskwiera nam drastyczny niedobór opadów.
– Średnia w całym kraju plasuje się w okolicach 600 mm w ciągu roku. Wprawdzie ta liczba zmienia się w zależności od regionu, bo w centrum wynosi nieco powyżej 500 mm, na wybrzeżu od 800 do 1200 mm, a w górach około 1000 mm. Najgorzej jest w Łódzkiem, gdzie opady nie przewyższają 400 mm, co w trakcie zeszłorocznego lata poskutkowało m.in. odcięciem skierniewiczan od dostępu do bieżącej wody. Tak naprawdę jednak deficyty są duże w większości województw. Mimo to państwo wciąż nie podejmuje wystarczających działań, by wodę zatrzymywać w przyrodzie i skutecznie ją chronić – mówi prof. Zbigniew Karaczun, wykładowca SGGW i członek Koalicji Klimatycznej.
Było źle, będzie gorzej?
Następstwa susz i fatalnego zarządzania zasobami wodnymi zdążyliśmy odczuć całkiem niedawno. Wielkie straty – środowiskowe i finansowe – przyniosły ubogie w deszcze i śniegi lata 2018 i 2019. Ucierpiały na tym niemal wszystkie sektory gospodarki – handel, turystyka, a przede wszystkim rolnictwo. Dwa lata temu susza uszczupliła PKB o 0,15 proc., czyli 3,5 mld zł. W ubiegłym roku – najcieplejszym w historii pomiarów temperatury w Polsce – ta kwota wyniosła blisko 3 mld zł. W nadchodzącym sezonie wiosenno-letnim z uwagi na suchą zimę, która nie była w stanie zapewnić glebom wystarczającego nawodnienia, spodziewane wzrosty temperatur (a te od wiosny 2019 w każdym kolejnym miesiącu biły rekordy w stosunku do wartości z lat minionych) i niewielkie opady może być jeszcze gorzej.
czytaj także
W lutym minister gospodarki morskiej Marek Gróbarczyk mówił m.in. na antenie Radia Puls, że czeka nas największa susza od dekad. „Jeszcze nie możemy nic przesądzać, bo przed nami wiosna, ale takiej sytuacji, że mamy ciepłą zimę i taką ilość opadów, nie mieliśmy od lat. Jeśli taka sytuacja się utrzyma, to możemy mieć najsilniejszą suszę w porównaniu z ostatnim pięćdziesięcioleciem” – ostrzegał polityk.
Dziś najnowszy raport wykonany przez Państwową Służbę Hydrologiczno-Meteorologiczną (PSHM IMGW-PIB) na zlecenie Wód Polskich wskazuje, że wprawdzie lutowe i marcowe deszcze zwiększyły wilgoć gleb wysuszonych w grudniu i styczniu (w przypowierzchniowych warstwach profilu glebowego do 1 metra oscyluje ona pomiędzy 50 a 95 proc.), a także zminimalizowały ryzyko wystąpienia suszy, to wraz z nadejściem ciepłej i bezopadowej wiosny stan ten ma znacząco ulec zmianie. – A gdy dodamy do tego pandemię koronawirusa i brak skutecznej strategii rządowej do spraw przeciwdziałania skutkom suszy, sytuacja może okazać się jeszcze bardziej dramatyczna – dodaje prof. Karaczun.
– Obawiałbym się stawiać jednak takie prognozy, o jakich mówią minister Gróbarczyk i Wody Polskie. Wprawdzie widmo suszy jest bardzo realne, ale trzeba sobie zdać sprawę, że obecna sytuacja – niestabilności przebiegu warunków meteorologicznych i pogodowych ze względu na postępujące zmiany klimatu – nie pozwala trzymać się sztywnych tez, zwłaszcza w tak długoterminowej perspektywie. Wiemy, że będzie coraz bardziej sucho, ale nie możemy dziś stwierdzić na pewno, że deszczu nie będzie latem czy wiosną w ogóle. Te analizy są obarczone dużym marginesem błędu. Może się bowiem okazać, że zmieni się cyrkulacja i w Polsce zacznie intensywnie padać, przez co zamiast bardzo suchej wiosny i lata, będziemy mieli wyjątkowo wilgotne obie te pory roku – zaznacza nasz rozmówca.
Sucho na polach
Z punktu widzenia rolnictwa, które konsumuje ogromne ilości wody i o stratach którego w kontekście suszy mówi się zawsze najgłośniej, kluczowe dla owocnych zbiorów są opady w maju i czerwcu. Czas pokaże, czy powtórzy się sytuacja z poprzedniego roku, kiedy zniszczenie upraw ze względu na złe warunki pogodowe dotknęło olbrzymią część rolników i poskutkowało wielkim wzrostem cen, np. warzyw: kapusty, która zdrożała o 500 proc. czy pietruszki – wartej rok temu ponad 20 zł za kilogram.
Za tymi podwyżkami zwykle idą kolejne – więcej trzeba więc zapłacić za pieczywo, bo plony zbóż są słabe, a także mięso czy nabiał, ponieważ wzrasta koszt paszy dla zwierząt. W idealnym świecie rośliny – by rozwinąć się prawidłowo – powinny przejść odpowiadający na ich potrzeby pełny cykl rozwojowy, czyli mieć umiarkowany i uporządkowany względem pór roku dostęp do wody i słońca, ale też – okazję do „przemarznięcia”. Przy zmianach klimatu i zaburzeniach tych procesów nie jest to możliwe, rolnicy są więc uzależnieni od nieprzewidywalnej i niewolnej od ekstremalnych zjawisk pogody.
Tereny wiejskie, uprawne można skutecznie, stosunkowo tanio i w prosty sposób zabezpieczyć przed suszą. Odpowiedzią na te potrzeby są przede wszystkim naturalne metody retencji, odbudowywanie terenów podmokłych i torfowisk, renaturyzacja rzek czy wspieranie retencji glebowej.
czytaj także
– Kiedy rozmawiamy o jakiejkolwiek zmianie, zawsze w pierwszej kolejności mówi się, by zacząć od edukacji. Zmianę wspierać powinny odpowiednio skonstruowane mechanizmy finansowe. Z rolnictwem jest tak samo. Właścicielom upraw, hodowli i różnego rodzaju gruntów trzeba uświadomić, jakie korzyści – oprócz finansowych, proponowanych przez rząd czy Unię Europejską – będą czerpać z tego, że na przykład pozwolą bobrom – zwierzętom mającym istotny wpływ na ochronę terenów podmokłych i z tego powodu nazywanym hydrotechnikami – przebywać na swoich działkach, a nie będą traktować ich jak szkodniki. Inny przykład? Zachęcajmy – także finansowo – rolników, by nie sprzeciwiali się naturalnemu zalewaniu swoich łąk, podnosili poziom wód gruntowych przez „zatykanie” rowów odwadniających pola. W ten sposób będą retencjonować wodę i – gdy przyjdzie upalne, bezdeszczowe lato – zapewnią znacznie lepsze warunki roślinom czy pasącym się tam zwierzętom niż sąsiad, któremu tej łąki nie zalało – wskazuje dr Marta Wiśniewska z Fundacji Greenmind, należącej do Koalicji Ratujmy Rzeki.
Nasza rozmówczyni wskazuje przy tym, że resorty odpowiedzialne za rolnictwo i gospodarkę wodną powinny ustrukturyzować przyznawanie funduszy w taki sposób, by ci, którzy wezmą udział w programie nawadniania swoich terenów, np. przez wyposażenie w zastawki rowów melioracyjnych, przywracanie i ochronę naturalnych mokradeł, odnosili podwójne korzyści. Skąd wziąć pieniądze? Minister Gróbarczyk stwierdził, że na ten cel rząd jest w stanie przeznaczyć nawet 400 mln zł. Środki oferuje też UE, m.in. w ramach adaptacji do zmian klimatu.
Świat musi ugrząźć w bagnie. I to dosłownie, bo inaczej zabraknie nam wody
czytaj także
– Zbliża się właśnie kolejna perspektywa finansowa w unijnym budżecie. Można z tych niemałych środków skorzystać, by złagodzić skutki ekstremalnych zjawisk pogodowych towarzyszących zmianom klimatu. Obawiam się jednak, że tutaj rząd, który ma całkowicie przestarzałe, pomijające kwestie klimatyczne podejście do ochrony przed suszą i do gospodarki wodnej, będzie przepychał się z Komisją Europejską i forsował swoje pomysły. Oczywiście w tej chwili na rozdział funduszy może wpłynąć pandemia. Niemniej jednak potrzebujemy ambitnej, opartej na wiedzy naukowej, innowacyjnej strategii, no i projektów. A tego ze strony polskich decydentów jak na razie zabrakło – twierdzi dr Wiśniewska.
Komu zabraknie?
Ministerstwo rolnictwa wraz z Wodami Polskimi i resortem gospodarki morskiej w ramach promowanej obecnie akcji Stop suszy oferuje osobom chcącym zabezpieczyć swoje uprawy dotacje na inwestycję w nawadnianie gospodarstw. Jak czytamy na stronie Państwowego Gospodarstwa Wodnego, „rolnicy mogą sfinansować z tego programu m.in. budowę studni i zbiorników oraz zakup maszyn i urządzeń do poboru, magazynowania, uzdatniania, odzyskiwania lub rozprowadzania wody, instalacji nawadniających i systemów do sterowania nawadnianiem”. Beneficjent tego projektu może otrzymać nawet 100 tys. zł wsparcia.
Resorty ochoczo inwestują też w dużą infrastrukturę żeglugową, budowę stopni i kaskad wodnych, a także sztucznych dużych zbiorników, które mają zatrzymywać opady i pomagać rolnikom. Tak przynajmniej wygląda to w teorii. W praktyce zaś owe konstrukcje zmieniają stosunki wodne tylko i wyłącznie na terenach znajdujących się w najbliższym sąsiedztwie, co nie rozwiązuje ani problemu wszystkich gospodarstw, ani nie jest – zdaniem ekspertów – bezpieczne i przyjazne naturze.
– Choć trzeba uczciwie powiedzieć, że rząd dostrzega problemy deficytu wody, pomysłu na ich rozwiązanie nie ma. Propozycje w Programie Przeciwdziałania Skutkom Suszy (PPSS) i akcji Wód Polskich, w tym budowę studni do nawodnień rolniczych, oceniam negatywnie. To niezwykle niebezpieczny kierunek działania, ponieważ może on doprowadzić do sytuacji, w której rolnictwo zacznie konkurować o zasoby wodne z gospodarką komunalną – podkreśla prof. Zbigniew Karaczun, wskazując, że potrzeby rolnicze są ogromne, co obrazowo można wyjaśnić na przykładzie podwarszawskiego Milanówka.
– W tym miasteczku mieszka ok. 16 tys. ludzi. Aby ich wszystkich zaopatrzyć w wodę pitną, korzysta się ze studni, której wydajność wynosi 200 m3 na godzinę. Nowoczesne deszczownie do nawodnień rolniczych mają wydajność 200-240 m3 na godzinę. Z tego wynika, że pole o powierzchni do kilkudziesięciu hektarów zużyje tyle wody, co jeden Milanówek. Zdaję sobie sprawę, że w Polsce zachodzi konieczność nawadniania upraw i trwałych użytków zielonych pod pastwiska dla zwierząt, ale w dobie kryzysu klimatycznego powinniśmy do wody podchodzić jak do bardzo cennego zasobu przyrodniczego. Jeżeli więc mamy nawadniać, to jedynie najcenniejsze uprawy i to nie przez stosowanie deszczowni, lecz kropelkowo, czyli dostarczać roślinom tyle wody, ile one niezbędnie potrzebują, a nawet nieco poniżej optymalnych wymagań. Wprawdzie plon jest wtedy nieco niższy, ale stosunek kosztu wodnego do zysku z plonu okazuje się wtedy największy – wyjaśnia nasz rozmówca. Jego zdaniem zezwolenie na wiercenie studni w dowolnym miejscu i o dowolnej głębokości, a także nieograniczone użytkowanie wody skończy się katastrofą. Może nie od razu dla rolnictwa, ale przede wszystkim dla gospodarki komunalnej.
Dr Marta Wiśniewska podziela te obawy i wskazuje, że studnie stworzą iluzję nieograniczonych zasobów, które wręcz zachęcą rolników do uprawiania gatunków roślin wymagających bardzo obfitego nawadniania, co naruszy zasoby wód podziemnych w szybkim tempie. – Za kilka lat, wraz z postępowaniem efektu cieplarnianego, stanie się jasne, że wody znów nie ma, więc trzeba będzie przestawić się na produkcję innych roślin. Co gorsza – wody zacznie brakować również dla ludzi – przestrzega.
W dobie kryzysu klimatycznego powinniśmy do wody podchodzić jak do bardzo cennego zasobu przyrodniczego
Wprawdzie w Polsce co najmniej 90 proc. wodociągów korzysta z zasobów bardzo głębokich wód podziemnych, które na razie – przynajmniej, jeśli chodzi o zapasy komunalne – są względnie bezpieczne. Nie można jednak wykluczyć, że nie powtórzą się incydenty ze Skierniewic. – To był ekstremalny przypadek, ale przypominam, że latem 2019 roku w 300 czy nawet 350 gminach w Polsce ogłaszano różnego rodzaju ograniczenia i przerwy w korzystaniu z wody wodociągowej. Wydajność systemów pompowych z uwagi na wysokie temperatury i wynikające z nich wzrosty zużycia wody (częstsze podlewanie ogródka czy chłodzenie się) znalazła się wówczas na krawędzi – wskazuje prof. Karaczun.
Blackouty, pożary, powodzie
Brak wody i susza dotkną również pozostałe sektory gospodarki, np. turystykę, która już jest mocno poharatana ze względu na pandemię. Jak wyjaśnia prof. Karaczun, mniej wody i wyższe temperatury zwiększają na przykład ryzyko eutrofizacji i zakwitu wód, co oznacza wyłączenie kąpielisk i plaż z użytku. Na atrakcyjnych turystycznie terenach Warmii i Mazur zachodzi z kolei zjawisko zanikania jezior.
– Susza to także dramat dla polskiej energetyki. Większość bloków węglowych w Polsce chłodzona jest bowiem wodą z rzek, której w trakcie upałów zaczyna po prostu brakować. Biorąc pod uwagę, że już od niemal dekady szczyt zapotrzebowania na energię przypada na lato, w ciągu 3–4 lat ostatnich lat zdarzyły się dni, w których właśnie ze względu na wysokie temperatury i długotrwały brak opadów system energetyczny prawie padł. Byliśmy tak naprawdę na krawędzi blackoutu. To ogromne niebezpieczeństwo, o którym często zapomina się i nie mówi w Polsce – tłumaczy nasz rozmówca, ale przypomina też, że elektrownie i kopalnie odkrywkowe są odpowiedzialne za olbrzymie marnotrawstwo wody i niszczenie okolicznego krajobrazu.
Popkiewicz: Polska musi przestać trzymać się zębami węglowej futryny
czytaj także
Gdy spojrzymy na mapę najbardziej „suchych” regionów, możemy mieć pewność, że na czerwono będą zaznaczone te, które znajdują się w okolicach bloków węglowych. W Łódzkiem, gdzie zasobów jest mało i następuje stepowienie obszaru, duży udział w pozbawianiu województwa wody ma lej depresyjny (o powierzchni 800 km2) spowodowany przez elektrownię Bełchatów. W step zamienia się powoli również Wielkopolska, którą z wody rabują odkrywki.
– W zasadzie w każdej kopalni odkrywkowej następuje zasysanie gigantycznych ilości czystych wód z bardzo głębokich pokładów, a następnie – co jest skandalicznym przykładem niegospodarności – wpuszczanie ich do rowów melioracyjnych, z których odpływają do rzek i Bałtyku. Niestety energetyka nie ma wyjścia i musi to robić, skoro rząd uparcie broni polityki węglowej – zauważa prof. Karaczun. Widać więc jak na dłoni, że przejście na odnawialne źródła energii to konieczność, także ze względu na wodę. Podobnie – ochrona zasobów leśnych, dla których susza również stanowi duże zagrożenie.
czytaj także
Jedna z hipotez naukowych, jak wskazuje nasz rozmówca, mówi na przykład o tym, że niedobory wody osłabiły świerki w Puszczy Białowieskiej, czyniąc je łatwym celem ataku dla kornika drukarza. – Po dwóch latach niedoboru opadów w wielu regionach wzrósł problem zamierania drzew, jak również zwiększyła się ilość posuszu. Warto w tym miejscu przypomnieć o pożarach w Australii, o których być może – w wyniku trwającej pandemii koronawirusa – zdążyliśmy już zapomnieć. Ta tragedia – wywołana długotrwałą suszą – powinna uczulić nas na sytuację w Polsce. Nasze lasy, głównie sosnowe, są również mocno narażone na ogień. Mamy wprawdzie dobrą gospodarkę leśną i prawidłowo opracowane procedury usuwania posuszu, wkrótce może być go jednak tak dużo, że i nasze drzewa staną w płomieniach – mówi prof. Zbigniew Karaczun.
czytaj także
Jednocześnie należy wziąć pod uwagę, że nawet jeśli wiosną i latem przyjdą ulewy, wysuszona ziemia nie będzie w stanie wchłonąć dużej ilości wody. – Barierę dla niej stanowi też infrastruktura, w szczególności drogowa i miejska. Kradniemy każdy skrawek zieleni naturze, by pokryć go betonem i zamienić w parkingi czy blokowiska. Jeśli nasz krajobraz zdominuje sztuczna, nieprzepuszczalna powierzchnia, to musimy być przygotowani nie tylko na dotkliwość suszy, ale również powodzie – ostrzega dr Marta Wiśniewska.
– Na te zagrożenia zapracowaliśmy sobie sami długoletnią dewastacją środowiska, a zmiany klimatyczne jedynie obnażają skutki złego gospodarowania wodą oraz zasobami przyrodniczymi. Kolejne rządy, wierne przez dekady myśli inżynierskiej lat 50. ubiegłego wieku, przekształcały środowisko pod linijkę i krzywik. Regulowano rzeki, skracano ich bieg, betonowano po to, by jak najszybciej odprowadzić wodę z lądu. Przez lata myślano tylko o tym, żeby mieć jak najmniej problemów z powodziami i jak najwięcej miejsca pod uprawy pól i deweloperkę. Dziś widzimy, że to nie zmniejszyło ryzyka gwałtownych wezbrań i wylewów wód, a dołożyło jeszcze cegiełkę do wysychania kraju – dodaje nasza rozmówczyni.
Kryzys klimatyczny zmusza nas do hamowania wzrostu. Czy na pewno?
czytaj także
Czas na o(t)rzeźwienie
Trudno mówić o tym, by rząd wyciągnął lekcję z przeszłości. W ocenie ekspertów program Wód Polskich wygląda tak, jak gdyby ministrowie nie zauważyli procesów, które na świecie i w przyrodzie dzieją się już od lat. Mowa nie tylko o globalnym ociepleniu, ale także światowych trendach przywracania naturalnego obiegu wody w oparciu o potencjał ekosystemów.
W dodatku państwo nie robi zbyt wiele, by zaoszczędzić swoje zasoby. Można je uratować, na przykład umieszczając w budynkach – choćby tych, które w są w trakcie budowy lub dopiero powstaną – zbiorników wody szarej, wykorzystywanej do celów sanitarnych. Słowem: najwyższa pora przestać używać wodę pitną w toaletach.
Przebudzenie powoli następuje jednak w miastach, czego świetnym przykładem, jak wskazuje prof. Karaczun, jest Bydgoszcz z programem Miasto jak gąbka. W jej ślady idzie też Warszawa i inne duże aglomeracje, które zazieleniają swoje tereny i korzystają z takich rozwiązań, jak zbiorniki na deszczówkę, którą wykorzystuje się do podlewania, zlewnie pod parkingami, czy tzw. rowy suche, zbierające wodę opadową np. w pasach zieleni pomiędzy jezdniami.
– Za granicą coraz częściej w miastach stawia się na retencję wody na jezdniach. W Polsce jednak takie propozycje na razie spotykały się z podobną reakcją, jak jeszcze kilka lat temu pomysły, by budować ścieżki rowerowe. Musimy do tego chyba jeszcze dojrzeć, bo jesteśmy krajem, w którym społeczeństwo z koni przesiadło się od razu do samochodów i uważa, że auta są niekiedy ważniejsze od ludzi – mówi prof. Karaczun.
Dr Marta Wiśniewska podkreśla z kolei, że najważniejsze dla przyszłości polskich wód jest działanie międzysektorowe. – Zmiany są potrzebne na kilku poziomach: w energetyce, w rolnictwie, gospodarce leśnej, zagospodarowaniu przestrzennym i w samym zarządzaniu wodą. Na razie to nie działa. Wody Polskie twierdzą zaś, że mogą zrobić tylko to, co leży w ramach ich kompetencji. Tworzą wprawdzie dokumenty i kampanie, w których przekonują, że jest szansa na realizację jakiegoś ambitnego planu, nowoczesnych, niepowtarzających dawnych błędów Polski i innych krajów projektów. Gdy jednak patrzymy potem na listę rządowych inwestycji, te nie różnią się niczym od pomysłów z ubiegłego wieku, czyli zgodnie z tradycją: regulujmy rzeki, inwestujmy w żeglugę i sztuczne zbiorniki wody – mówi przedstawicielka Greenmind.
– Nie wygramy ze zmianami klimatu, ale nie tak powinna wyglądać adaptacja do tych zmian. Czasami mam wrażenie, że rząd chce budować oazy na pustyni, zamiast stawiać na współpracę resortów i działanie długoterminowe, ambitne. To ostatni dzwonek, by sięgnąć po niepopularne wśród dotychczasowych decydentów i inżynierów, ale od dawna funkcjonujące w dokumentach strategicznych UE rozwiązania, oparte o nieoceniony potencjał ekosystemów. Niestety po drodze są zawsze jakieś wybory do wygrania i elektorat do oczarowania, więc politycy stawiają na strategie widowiskowe albo nastawione na szybki efekt, ściskanie rąk i przecinanie wstęg – stwierdza nie bez żalu dr Wiśniewska.
Prof. Karaczun wskazuje z kolei, że propozycje rządowe, a zwłaszcza projekty PGW mają charakter stricte techniczny, oparty na przekonaniu: „co człowiek zepsuł, to człowiek naprawi”. – Takie podejście inżynierskie, które nazywam wielkimi budowami socjalizmu, sprawdzało się w czasach Gierka. Słyszymy: „tu powstanie droga wodna, tam wielki zbiornik, a jeszcze gdzie indziej kaskada”. Swoją drogą budowa [koncepcja powstała na początku XX w. – przyp. red.] kaskady Wisły, która m.in. zakłada stawianie tamy poniżej Włocławka, oznacza całkowite zniszczenie zdolności retencyjnych rzeki. Po co, skoro ilość wody, która mogła być naturalnie retencjonowana, znacząco przewyższa tę, która zostanie sztucznie zatrzymana w wielkim zbiorniku? Nie muszę chyba dodawać, że koszt tej inwestycji liczony jest w miliardach złotych? I tak w zasadzie wygląda większość rządowych pomysłów na wodę – podsumowuje prof. Karaczun.
czytaj także
Tymczasem Wody Polskie entuzjastycznie, z zieloną trawą, błękitną wodą i ptasim symbolem w tle, ochoczo wzywają Polki i Polaków do wspólnego zwiększania retencji i oszczędzania wody. Dalibyśmy się na to nabrać, gdybyśmy nie znali rządowych priorytetów i ambicji. Nie razie nie ma więc co liczyć ani na wielką rewolucję wodną, ani na zapowiedź deszczu, wypadałoby raczej powiedzieć: „jedna jaskółka wiosny nie czyni” – tak jak jeden spot Wód Polskich przed suszą nas nie uratuje.
***
Materiał powstał dzięki wsparciu ZEIT-Stiftung Ebelin und Gerd Bucerius.