Media skupiły się na wzroście deficytu, czyli kwestii, która jest czysto pozorna. Niezbyt dobrze to świadczy o polskiej debacie publicznej, ale do jej jałowości można było się już przyzwyczaić. Tymczasem z przyszłorocznym budżetem wiążą się znacznie poważniejsze wątpliwości.
Pomimo licznych rewolucyjnych pomysłów, jakie padały w tym roku ze strony różnych opcji politycznych, przyszłoroczny budżet państwa w większości kluczowych obszarów właściwie niczego nie zmieni. Co będzie oznaczać postępującą stagnację polskiej domeny publicznej. Wzrosty nakładów są pozorne i dobrze wyglądają tylko w liczbach nominalnych. O faktycznej modernizacji państwa będzie można jedynie pomarzyć.
Temat numer jeden – deficyt
Tradycją stało się już, że po publikacji projektu budżetu państwa nagłówki mediów skupiają się na jednej, w sumie drugorzędnej kwestii – czyli na deficycie. Polska właściwie co roku jest pod kreską, czasem naprawdę głęboko, a jednak wciąż niewypłacalność naszego państwa jest scenariuszem zupełnie niewyobrażalnym. Mimo to dla mediów głównego nurtu tematem numer od lat jest właśnie deficyt.
A ten w przyszłym roku nominalnie ma być rekordowy. Państwu będzie brakować 289 mld złotych, żeby zrównać wydatki z dochodami. Oczywiście obie strony błyskawicznie zamieniły się miejscami. Obecnie Morawiecki wytyka rządowi „rekord rekordów” deficytu, chociaż jako premier, słusznie, nieszczególnie nim się przejmował. Ministra Leszczyna, która będąc w opozycji, kłamała na temat rzekomego ukrywania długu publicznego przez PiS i alarmowała o potężnym zadłużaniu państwa przez partię Kaczyńskiego, obecnie jest zadowolona ze wzrostu nakładów na zdrowie.
czytaj także
Tymczasem rekordowy deficyt w 2025 roku nie będzie niczym niespotykanym albo groźnym. Wynika on przede wszystkim z włączenia do budżetu obsługi długu pozabudżetowych funduszy – PFR czy COVID-19. Tylko ta operacja obciąży bilans budżetu kwotą ponad 63 mld zł. Do tego dochodzi największa przyszłoroczna zmiana, czyli reforma finansowania samorządów, która będzie kosztować państwo 25 mld zł. Te pieniądze zostaną jednak przesunięte do jednostek samorządu terytorialnego (JST), więc poprawią ich wyniki finansowe.
Tak więc prawie 90 mld zł to efekt przesunięcia środków w ramach sektora finansów publicznych, więc na jego finalny wynik w ogóle nie powinny one wpłynąć. Gdyby je odjąć, to deficyt w 2025 roku wyniósłby 199 mld zł, a więc o 8 proc. więcej od zeszłorocznego (184 mld zł). Tymczasem nominalny wzrost PKB wyniesie niecałe 9 proc.
czytaj także
Inaczej mówiąc, deficyt całego sektora finansów publicznych w relacji do PKB w przyszłym roku powinien być porównywalny z rokiem bieżącym. I tak jest dokładnie w założeniach. Deficyt samego budżetu państwa ma przekroczyć aż 7 proc. PKB. Jednak deficyt sektora finansów publicznych wyniesie „tylko” 5,5 proc. PKB, czyli będzie jedynie nieco wyższy od tegorocznego (zakładane 5,1 proc.). W pandemii sięgnął on 7 proc. PKB.
Opowieści o rekordowym deficycie są więc z gruntu fałszywe. Media branżowe oraz szereg komentatorów skupili się na kwestii, która jest czysto pozorna. Niezbyt dobrze to świadczy o polskiej debacie publicznej, ale do jej jałowości można było się już przyzwyczaić. Tymczasem z przyszłorocznym budżetem wiążą się znacznie poważniejsze wątpliwości.
Budżetówka bez podwyżek
Podstawowy zarzut, jaki należy postawić autorom projektu, to mizerne podwyżki dla pracowników budżetówki. A właściwie ich brak. W przyszłym roku nominalny wzrost wynagrodzeń sektora budżetowego wyniesie 5 proc. To samo będzie dotyczyć nauczycielek. Zakładana przyszłoroczna inflacja wyniesie również 5 proc., co oznacza, że realnie budżetówka nie dostanie żadnych podwyżek. Chociaż w gospodarce narodowej pensje w ujęciu realnym w tym roku notowały wzrost bliski nawet 10 proc.
Obecna koalicja rządząca szybko więc straciła zapał do docenienia pracy ludzi zatrudnionych w sektorze budżetowym. Na początku kadencji jedną z pierwszych decyzji nowego rządu było podniesienie płac większości zatrudnionych w budżetówce o 20 proc., a nauczycieli nawet o 30 proc. Wystarczyło jednak jakieś dziewięć miesięcy, by rządzący powrócili do starych nawyków, czyli faktycznego mrożenia płac, które stosowano latami podczas rządów PO-PSL.
czytaj także
Kolejną kwestią są nakłady na poszczególne obszary usług publicznych, które w Polsce wołają o pomoc finansową. Oczywiście zupełnie kluczowa jest ochrona zdrowia, której niewydolność poznaliśmy na własnej skórze podczas pandemii, gdy zanotowaliśmy kilkaset tysięcy nadmiarowych zgonów. Jak można było przypuszczać, niczego nas to nie nauczyło.
W przyszłym roku publiczne nakłady na zdrowie wyniosą łącznie 222 mld zł, w czym znajdzie się również 45 mld zł dotacji dla NFZ z budżetu. Nominalnie to oczywiście rekord – w tym roku wydamy na zdrowie o 31 mld mniej.
Ministra Leszczyna ucieszyła się, że minister Domański zapewnił jej o 600 mln zł więcej, niż powinien według ustawy o wzroście nakładów na zdrowie. Teoretycznie w przyszłym roku przekroczą one 6,5 proc. PKB – problem w tym, że w odniesieniu do PKB sprzed dwóch lat, gdyż taką dziwaczną formułę przyjęto w przegłosowanej za czasów PiS ustawie. W ten sposób wpisano do polskiego prawodawstwa notoryczne niedofinansowanie ochrony zdrowia, ponieważ nigdy nie sięgnie ona 7 proc. bieżącego PKB.
Nie – nie mamy w Polsce zbyt wielu urzędników. Potrzebują oni podwyżek, nie cięć
czytaj także
W przyszłym roku polskie PKB powinno wynieść 3 959 mld zł – czyli niespełna 4 biliony. 222 mld zł budżetu na zdrowie będzie więc oznaczać, że wydamy na ten cel 5,6 proc. PKB. W 2022 roku średnia unijna wyniosła 7,7 proc. PKB. Nadal będziemy więc w ogonie UE. Pomijając raje podatkowe, w których statystyki są zafałszowane płynącymi do nich pieniędzmi, w 2022 r. mniej niż 5,6 proc. PKB na zdrowie publiczne wydawały jedynie Rumunia, Litwa i Łotwa. Takich nakładów powinniśmy się wstydzić, a nie się z nich cieszyć.
Nie mówiąc już o tym, że w budżecie założono spadek wpływów ze składki zdrowotnej o 4 mld zł. To oczywiście nieporównywalnie mniej, niż kosztowałyby NFZ inne pojawiające się koncepcje. Na przykład szaleńczy projekt Polski 2050, który pierwotnie obniżyłby wpływy do funduszu o 65 mld zł. To jednak wciąż duża kwota – dla porównania dodam, że w przyszłym roku na budowę elektrowni jądrowej zarezerwowano 4,6 mld zł.
Dobra armia i godne pensje dla nauczycieli? Da się, ale nie w Polsce przed wyborami
czytaj także
Pytanie jednak, dlaczego w ogóle coś takiego robimy? Przecież mowa jest o obniżeniu składek przedsiębiorcom, którzy już teraz korzystają z szeregu innych przywilejów podatkowo-składkowych – chociażby ryczałtowych składek ZUS. Jest to tym bardziej nieuzasadnione, że w przyszłym roku założono też wydanie 1,6 mld zł na sfinansowanie tak zwanego urlopu dla przedsiębiorców, czyli miesięcznego zwolnienia ich ze składek na ubezpieczenie społeczne, które zostanie sfinansowane im z budżetu.
Powody do wstydu
Kolejny obszar domagający się solidnego dofinansowania to szkolnictwo wyższe. Głodowe zarobki doktorantów są już legendarne. O ile pod względem szkolnictwa, czyli przekazywania wiedzy, polskie uczelnie są przyzwoite, o tyle polska nauka zupełnie na świecie się nie liczy. Nad Wisłą niczego nowego się nie wymyśla, zresztą trudno, żeby było inaczej, skoro pracownicy naukowi, żeby przetrwać, muszą ciągle brać jakieś fuchy na boku. Ten stan rzeczy będzie w przyszłym roku utrzymany. Formalnie rzecz biorąc, budżet zakłada wzrost nakładów na naukę i szkolnictwo wyższe o 8 proc. Problem w tym, że nominalny wzrost PKB wyniesie 9 proc. Tak więc w stosunku do PKB wydatki na naukę i szkolnictwo wyższe nieco nawet spadną.
Model pruski i szkoła Montessori, czyli kto się boi nowinek w nauczaniu
czytaj także
Teoretycznie powinniśmy się cieszyć ze znacznego wzrostu nakładów na mieszkalnictwo. W przyszłym roku zarezerwowano na ten cel 4,2 mld zł, czyli o połowę więcej niż w tym. Tylko że w tym roku w mieszkalnictwie praktycznie nic się nie działo – nie funkcjonował przecież żaden duży program mieszkaniowy. Wzrost nakładów na mieszkalnictwo o połowę w stosunku do roku, w którym praktycznie nie prowadzono polityki mieszkaniowej, nie jest jakimś wielki wyczynem.
Te 4,2 mld zł na mieszkalnictwo to są zupełnie niepoważne kwoty. Przecież mowa jest o ok. 0,1 proc. PKB. Tymczasem w UE na mieszkalnictwo wydaje się 1 proc. PKB, czyli proporcjonalnie jakieś dziesięć razy więcej.
Jeszcze droższe mieszkania. Kredyt 0 proc. jednak nie był tylko groźbą
czytaj także
Według projektu Lewicy, która postulowała wybudowanie 300 tys. mieszkań komunalnych w ciągu pięciu lat, państwo miało wydawać co roku 20 mld zł – czyli 0,5 proc. PKB. I to byłyby dopiero w miarę poważne kwoty.
Poza tym wciąż nie wiadomo, gdzie konkretnie te dodatkowe miliardy trafią. W koalicji trwa spór o politykę mieszkaniową. KO i PSL chciałyby Kredyt 0 proc., a Lewica i Polska 2050 mieszkania komunalne. Jeśli budżet na mieszkaniówkę zostanie przeznaczony na sfinansowanie szkodliwego Kredytu 0 proc., to właściwie lepiej byłoby, gdyby żadnego wzrostu nakładów nie było.
Nie jest najgorzej, „tylko” przedłużamy stagnację
Poważnego wzmocnienia tak naprawdę doczeka się jedynie wojsko. Na zbrojenia i armię wydamy w przyszłym roku aż 187 mld złotych, czyli 4,7 proc. PKB. Wydatki na armię niemal zrównają się z innymi czołowymi kategoriami wydatków, takimi jak zdrowie, edukacja czy administracja. I trudno z tym dyskutować, sytuacja międzynarodowa niewątpliwie wymaga błyskawicznej modernizacji armii, żebyśmy nie musieli gościć tutaj jakiejś innej, niezbyt przyjaznej.
Oczywiście wzmocnione zostaną również samorządy. Jak zostało wyżej napisane, reforma finansowania JST da im dodatkowe 25 mld zł, co jest bardzo istotne szczególnie w kontekście wykorzystania środków z KPO. I z tym również można byłoby nie dyskutować, gdyby podział tych środków między wspólnoty lokalne był sprawiedliwy. Niestety nie jest, gdyż premiowane będą te najzamożniejsze, o czym pisaliśmy niedawno na łamach Krytyki.
Rząd chwali się również zabezpieczeniem wydatków na inwestycje publiczne. Nominalnie wzrosną one o 9,3 proc., więc w relacji do PKB prawie nic się nie zmieni, ale mimo wszystko należy to uznać za dobrą informację. Tym bardziej że kontynuowany ma być projekt budowy elektrowni jądrowej, na który przeznaczone będzie 4,6 mld zł – powtórzmy jednak, że to tylko trochę więcej, niż będzie nas kosztować nieuzasadniona obniżka składki zdrowotnej dla przedsiębiorców.
Cieszy również fakt, że w budżecie nie znalazła się inna szkodliwa obietnica największej partii koalicyjnej, czyli podniesienie kwoty wolnej do 60 tys. zł, co zdemolowałoby budżet w podobnym stopniu co kuriozalny projekt reformy składki zdrowotnej im. Ryszarda Petru.
Oczywiście przyszłoroczny budżet nie jest tak zły, jak mógłby być. Nie zmienia to faktu, że oznacza on przedłużenie stagnacji i dogorywanie większości obszarów domeny publicznej. Prześpimy kolejny rok, który moglibyśmy przeznaczyć na modernizację usług publicznych i całego sektora budżetowego. Niestety będzie on nadal tkwił w marazmie, a ze szkolnictwa wyższego oraz służby cywilnej wciąż uciekać będą utalentowani ludzie, zniechęceni dramatycznie niskimi zarobkami. Natomiast z publicznej ochrony zdrowia uciekać będą pacjenci zniechęceni długimi kolejkami, co będzie oznaczać postępującą prywatyzację opieki medycznej w Polsce.
I ten stan rzeczy będzie się utrzymywać, jeśli rządzący Polską nadal będą udawać, że nie trzeba podnieść podatków dobrze zarabiającym i zlikwidować przywilejów podatkowo-składkowych najzamożniejszych.