Kraj

Bilewicz: Młodzi nie są tak konserwatywni, jak myślimy

Ale prekaryzacja życia, której doświadczają, wpycha ich w ramiona prawicy.

Mikołaj Syska: Ostatnio co chwilę wybucha dyskusja o młodych, tych urodzonych po ’89 roku. Śledząc ją, mam wrażenie, że na siłę staramy się stworzyć spójny obraz jakiegoś „młodego pokolenia” i prześcigamy się w szukaniu zgrabnych i nośnych nazw do jego opisania.

Michał Bilewicz: Często wpadamy w pułapkę myślenia, że osoby urodzone w jakimś przedziale czasowym na pewno mają spójne doświadczenia, przekonania i sposób odbierania rzeczywistości. Wcale tak nie musi być. Dużo bardziej niż od wieku zależy to od miejsca urodzenia, warunków materialnych, w jakich się dorasta, czy kapitału kulturowego, który się dziedziczy – no i oczywiście od płci. Grupa pokoleniowa urodzona po ’89 jest więc zróżnicowana, tak jak zróżnicowane jest całe społeczeństwo. Można jednak mówić o pewnych dominujących tendencjach.

Wielu twierdzi, że jedną z tych tendencji jest wzrost przekonań nacjonalistycznych i skrajnie liberalnych. W ostatnich wyborach do europarlamentu najwięcej młodych zagłosowało na partię Janusza Korwin-Mikkego, a w wyborach samorządowych na PiS. Czy młodzi skręcają w prawo?

Myślę, że w sposób nieuzasadniony zaczęto postrzegać całą tę grupę pokoleniową jako skażoną neoliberalizmem i konserwatyzmem. To nie jest prawda. W zeszłym roku robiliśmy dwa duże sondaże, w których zbadaliśmy reprezentatywną ogólnopolską grupę dorosłych Polaków oraz reprezentatywną próbę uczniów szkół średnich. To pozwoliło porównać poglądy dorosłych i młodych Polaków.

I co z nich wynikło?

Są dwa podstawowe elementy myślenia prawicowego. Jeden opiera się na założeniu, że świat jest dżunglą. Wszyscy konkurują i walczą ze sobą, jedni wygrywają, drudzy przegrywają; zwycięzca bierze wszystko. Silniejsi dominują, a słabsi muszą się podporządkować i jakoś sobie radzić. Samodzielnie, bo w tej wizji świata każdy odpowiada tylko i wyłącznie za siebie i nie może liczyć na żadną pomoc. Ten profil światopoglądowy odpowiada pewnie wyborcom Janusza Korwin-Mikkego, a psychologowie polityczni nazywają go orientacją na dominację społeczną. Drugi sposób myślenia opiera się na wizji, że świat jest bardzo niebezpieczny i wszyscy nam zagrażają. Nikomu nie ufamy, jesteśmy podejrzliwi. Boimy się wyjść na ulicę, bo na pewno zostaniemy zamordowani, zgwałceni albo okradzeni. Światem rządzą różne układy i korupcja. Domagamy się więc restrykcyjnego prawa i silnego przywództwa, które zapewnią nam ochronę przed złem i jakoś tę rzeczywistość za nas poukładają. Ten rodzaj myślenia psychologia polityczna nazywa prawicowym autorytaryzmem i to jest światopogląd zbliżony do wyborców Prawa i Sprawiedliwości. Z naszych badań wynikło, że oba te elementy myślenia występowały u młodych rzadziej niż u dorosłych. Trudno więc doszukiwać się u polskiej młodzieży prawicowego światopoglądu.

A jaki sposób widzenia świata dominował wśród młodych?

Młodzi są mniej hierarchiczni i bardziej egalitarni. Widać to szczególnie w wypadku dziewcząt – chłopcy w większym stopniu przypominają światopoglądem swoich rodziców. O ile w wypadku dorosłych Polaków różnice płciowe nie są tak wyraźne, a kobiety mają z grubsza taki sam światopogląd polityczny jak mężczyźni, o tyle u młodzieży różnice te są znacznie większe. Zresztą już od dawna pedagodzy, choćby Iwona Chmura-Rutkowska, mówią, że nie powinniśmy mówić o problemach młodzieży, tylko o problemach chłopców i dziewcząt – bo są one bardzo różne. Przemoc rówieśnicza to w dużo większym stopniu problem młodych mężczyzn i pewien wynik sposobu rozumienia męskości w polskiej szkole i rodzinie. Nasze badania zaś wskazują, że poglądy prawicowo-hierarchiczne też charakteryzują raczej chłopców – a dziewczęta są zdecydowanie egalitarne. Tak czy inaczej:

ta sztucznie uśredniona „młodzież” dzisiaj raczej nie podziela konserwatywnych poglądów dorosłych Polaków. Może dlatego, że już widzą, że ten świat, który im dorośli zafundowali, nie jest światem, w którym będzie im się dobrze i sprawiedliwie żyło.

Jeśli chcemy szukać czegoś, co to pokolenie łączy, to jest to prekaryzacja rynku pracy i życia. To będzie dotyczyło ogromnej większości z nich, gdy tylko wejdą na rynek pracy.

A jednak większość młodych – wśród tych, którzy idą na wybory – głosuje właśnie na prawicowe partie.

I to jest właśnie zastanawiające. Ich oczekiwania wobec tego, jak powinna być skonstruowana rzeczywistość, wobec państwa i systemu gospodarczego, często rozmijają się z ich wyborami politycznymi. Gdy pytamy ich, gdzie by się ulokowali na wymiarze prawica – lewica, częściej niż ich rodzice określają się jako prawicowi. Choć gdy zapytamy o konkretne problemy polityczne czy o światopogląd, to wychodzi na to, że powinni być raczej elektoratem partii centrowych czy lewicowych.

Z czego wynika ta niezgodność między rzeczywistymi przekonaniami większości młodych a ich wyborami politycznymi?

Po pierwsze, z zaniku świadomości politycznej. Ich się po prostu nie uczy, co to znaczy prawica, a co lewica. Są wychowywani w niechęci do jakichkolwiek ideologii; polityka jest mi przedstawiana jako brudna gra, którą nie należy się za bardzo interesować. Po drugie, młodzi zderzają się z bardzo skomplikowaną rzeczywistością. Lewica zaś nie stworzyła jasnego i prostego programu, który by tę rzeczywistość tłumaczył, czasem też definiując w jasny sposób wrogów – tak jak to czynią odnoszące sukcesy partie lewicowe w Grecji czy Hiszpanii, czy jak to czyniły przedwojenna PPS czy Bund.

I dlatego najbardziej nośne wśród młodzieży okazują się hasła głoszone przez partie prawicowe i nacjonalistyczne?

Niestety tak. Z naszych badań wynikło na przykład, że wśród młodych jest stosunkowo wysoki poziom uprzedzeń do mniejszości narodowych czy osób homoseksualnych.

Skąd się to bierze?

Znajdujemy się w sytuacji, w której ludzie coraz częściej są niepewni własnego losu. Młodzi nie mają jasnego wyboru ścieżki życiowej i nie mogą tak naprawdę planować swojej przyszłości. Przed nimi wejście na rynek pracy, na którym coraz więcej tzw. elastycznych form zatrudnienia. To jest sytuacja bardzo poważnie zagrażająca podstawowej potrzebie psychologicznej człowieka, jaką jest kontrola nad własnym życiem. Ale można ją w łatwy sposób odzyskać – poprzez dołączenie do jakiejś silnej wspólnoty.

Może ty sam nie masz kontroli, jakiejkolwiek pewności w swoim życiu, ale przynajmniej należysz do narodu, który jest silny, sprawczy i jest narodem bohaterów.

I wtedy przez chwilę przestaje się myśleć, że życie jest ciężkie, przez chwilę można się czuć elementem w większej machinie – która też definiuje jakiegoś wroga odpowiedzialnego za moje problemy. Prawica tworzy prosty język odpowiadający na zbiorowe emocje. Potrafi je skanalizować w postaci gniewu na wspólnego wroga. Lewica tego nie potrafi.

Chcesz powiedzieć, że wzrost reakcji agresywnych, ksenofobicznych czy nacjonalistycznych łączy się z poczuciem zagubienia i pogarszaniem się sytuacji materialnej ludzi? Przecież część członków grup o takich przekonaniach to osoby wykształcone, w dobrej sytuacji finansowej.

Tacy też tam oczywiście są. Jak każda grupa, ta też jest różnorodna – a niepewność w codziennym życiu towarzyszy dziś nie tylko najuboższym. Ale nie zmienia to faktu, że deprywacja materialna ma wpływ na uprzedzenia w Polsce. Jest na to wiele dowodów w różnych badaniach. Gdy popatrzymy na wskaźniki antysemityzmu w polskich sondażach, to najwyższe nasilenie uprzedzeń antyżydowskich jest właśnie w latach największego kryzysu – na początku lat dziewięćdziesiątych i na początku dwutysięcznych. To widać, nawet gdy popatrzymy na częstość googlowania różnych słów: gdy Polacy częściej szukali w internecie informacji na temat kryzysu, to jednocześnie częściej też szukali czegoś o Żydach. Nie o państwie czy ekonomistach – ale właśnie o Żydach. W końcu badania, które prowadziliśmy wspólnie z Ireneuszem Krzemińskim, pokazały, że w Polsce w spisek żydowski wierzą częściej ci, których sytuacja materialna w ostatnich latach się pogorszyła. Zaczynają szukać jakiegoś kozła ofiarnego.

Ale czemu tym kozłem ofiarnym tak często stają się mniejszości narodowe? Według badań wśród młodych jest bardzo duży poziom nastrojów antymuzułmańskich i antysemickich. Przecież nasz kraj jest bardzo homogeniczny i tych mniejszości praktycznie u nas nie ma.

W Niemczech największe marsze antyislamskie odbywają się we wschodnich landach, gdzie akurat muzułmanów jest mało, bo większość z nich żyje w zachodniej części Niemiec. W Dreźnie, gdzie narodziła się Pegida, ich liczba jest znikoma. To, że nie mają kontaktu z tymi mniejszościami, wzmacnia stereotypy. Ich głównym źródłem wiedzy o muzułmanach są populistyczne organizacje i media pokazujące tylko terroryzm i przemoc, bo to się najlepiej sprzedaje. W bardzo ciekawych podłużnych badaniach Daniela Geschke z Uniwersytetu w Jenie wyszło, że intensywne oglądanie prywatnych kanałów telewizyjnych rzeczywiście wpływa na islamofobię. Z kolei badacz z Marburga, Ulrich Wagner, wykazał ponad wszelką wątpliwość, że na islamofobiczne tendencje na wschodzie wpływa właśnie brak codziennych kontaktów sąsiedzkich z muzułmanami – jedynym źródłem informacji stają się wtedy ogłupiające media i populistyczni politycy. Na wschodzie jest też gorsza sytuacja ekonomiczna. I Pegida bardzo sprytnie to wykorzystuje.

Podobnie jest w Polsce. To, że tych mniejszości u nas jest mało, nie chroni nas przed uprzedzeniami. Tu nie chodzi o prawdę czy racjonalne reakcje, a o emocje. „Obcy” jest idealnym obiektem do przeniesienia swoich frustracji i gniewu. U nas tę rolę odgrywają też mniejszości seksualne. Kontakt z tym „obcym” zmniejszyłby prawdopodobnie niechęć i agresję. Jeśli znamy przedstawiciela takiej mniejszości, spotykamy się z nim w różnych sytuacjach codziennych i społecznych, to zaczynamy z nim współodczuwać. Znikają też pewne stereotypy, bo rozmawiamy z nim, pytamy, obserwujemy i zauważamy, jaki jest naprawdę. Wiedza, a raczej niewiedza Polaków, pochodzi jednak głównie z mediów i internetu. 77% młodych Polaków spotkało się w internecie z homofobiczną mową nienawiści, a ponad połowa polskich uczniów czytała w internecie skrajne antymuzułmańskie wypowiedzi. Co czwarty dorosły zaś spotyka się z islamofobią w telewizji. Co więcej, nasze badania wykazały, że telewizja czy internet odwrażliwiają na mowę nienawiści. Słysząc takie wypowiedzi na co dzień, przestajemy dostrzegać w nich cokolwiek złego.

Jak można wpłynąć na zmianę przekonań tych ludzi?

Przede wszystkim nie oddawać pola skrajnej prawicy. To ona dociera do tych ludzi, mówi językiem dla nich zrozumiałym. Jeśli chcemy wpływać na ich postawy, to musimy używać zrozumiałego języka, zamiast toczyć wyrafinowane intelektualnie dysputy o Lacanie, Agambenie i Irigaray. Na mnie na przykład duże wrażenie zrobił ostatnio film Ziarno prawdy. On wprowadza pewne trudne kwestie, używając do tego popularnych narzędzi. Robiliśmy kiedyś badania dotyczące wiary w mit mordu rytualnego – otóż dziś co piąty wierzy, że Żydzi porywali dzieci, by mordować je w celach rytualnych. O antysemityzmie można jednak opowiadać na różne sposoby. Jest Ida, która wygrywa festiwale, artystycznie wzniosła i podobająca się wielkomiejskiej inteligencji. Ale jest też Ziarno prawdy – dobry, wciągający kryminał. Myślę, że on będzie miał większy wpływ na odczarowanie różnych antysemickich mitów. Ma większą siłę oddziaływania dzięki swojej przystępnej formie. Bardzo mi się podoba, że są filmowcy, którzy odważnie wprowadzają do tego gatunku podobne tematy.

O tym, jak bardzo może to być skuteczne, niech świadczy przykład z Rwandy. W Rwandzie to właśnie media przygotowały podglebie dla ludobójstwa – przed mordem na Tutsich radio sączyło propagandowy jad o „karaluchach, które trzeba wytępić” i „wysokich drzewach, które trzeba wyciąć”. Po ustaniu przemocy stworzono tam, we współpracy z psychologami, niezwykłą operę mydlaną, która jest nadawana w kanale radiowym o najwyższej słuchalności. Cały scenariusz tego serialu został starannie przygotowany – mamy więc romans dziewczyny Hutu z chłopakiem Tutsi czy chłopaka przeżywającego problemy związane z urazami psychicznymi z czasów ludobójstwa. Badania wykazały, że programy te znacząco poprawiły nastawienie dwóch grup zamieszkujących Rwandę i pozwoliły zrozumieć perspektywę ofiar. Wyrafinowana sztuka czy ambitne kino nigdy takich efektów by nie osiągnęły.

W Polsce lewica nie posługuje się językiem, który byłby dla ludzi zrozumiały i wyrażał frustracje ludzi żyjących w epoce późnego kapitalizmu.

Lewicowe formacje starają się być jak najbardziej inkluzywne i nikogo nie krzywdzić. Dlatego – poza kilkoma doskonałymi akcjami wymierzonymi w polskich multimilionerów – lewica raczej unika bezpośredniego wskazania wroga, czyli tego, kto bogaci się na prekaryzującym się społeczeństwie. Bo z jednej strony wiemy, że jest gdzieś jakiś „jeden procent”, ale z drugiej strony spotykamy się z tym jednym procentem na różnych przyjęciach, a czasem wręcz pozyskujemy od niego środki na własną działalność. Dlatego pewnie lewica woli się skupiać na podkreślaniu swojej odrębności od konserwatywnego, ciemnego ludu – a zatem budowaniu zupełnie nowej opozycji, w której po jednej stronie barykady stoją oświeceni prekariusze i ich możni sponsorzy, a po drugiej prekariusze nieoświeceni.

W jednym z wywiadów mówiłeś: „Otwarci z pozoru liberałowie i lewicowcy odgradzają się od swoich adwersarzy już nie tylko psychologicznym murem niechęci – ale też coraz częściej realnymi murami grodzonych osiedli”.

Zrobiliśmy badania nad stosunkiem elektoratów poszczególnych partii do osób o odmiennych poglądach. Okazało się, że połowa wyborców PO, SLD i Ruchu Palikota nie zna nikogo, kto by wierzył w zamach smoleński. Jednocześnie co piąty nie chciałby pracować z osobą przekonaną o zamachu, a co szósty nie chciałby mieć sąsiada o tego typu poglądach i nie zgodziłby się na małżeństwo członka rodziny z taką osobą. Wyborcy PiS, Solidarnej Polski i PJN okazali się bardziej otwarci względem osób o innych przekonaniach na temat katastrofy. Dla osoby wierzącej w zaplanowany zamach to, że jego sąsiad wierzy, że w Smoleńsku miał miejsce nieszczęśliwy wypadek lotniczy, nie stanowi większego problemu.

Gdyby wybrać inną kwestię, na przykład związki partnerskie czy aborcję, to pewnie wyszłoby, że to wyborcy konserwatywni są mniej otwarci wobec osób o odmiennych poglądach.

Może i tak. Ale tu nie chodzi nawet o to, która strona jest bardziej otwarta na drugą. Tylko o to, że w ogóle jesteśmy bardzo zamknięci w swoich wspólnotach moralnych. A w grupach liberalnych, mieszczańskich, dominuje chęć odgrodzenia się od innych poglądów czy w ogóle od ludzi mniej wykształconych czy biedniejszych.

Z czego to wynika?

Myślę, że owi nowi mieszczanie, których tak wychwalają ostatnio Agata Bielik-Robson, Cezary Michalski, a nawet niegdysiejsi rewolucjoniści z Komuny Otwock, pielęgnują w sobie przekonanie, że są innymi, lepszymi ludźmi niż reszta Polaków. To poczucie wyższości jest im potrzebne do budowania wysokiej samooceny w czasach, gdy trudno jest budować samoocenę na innych podstawach. Stałe etaty są coraz rzadsze, społeczeństwo jest zatomizowane i brak nam jakiejś spójnej tożsamości grupowej. Budujemy więc swoją tożsamość na zasadzie negacji – że nie jesteśmy tym obciachowym wąsaczem z klasy ludowej, czyli człowiekiem, który nie czyta mądrych książek, nie chodzi do teatru i nie pojawia się co weekend w modnych kawiarniach i klubach. To się łączy też z językiem pogardy wobec „moherowych” poglądów czy stylu życia i pochodzenia. Konsekwencją tego jest izolowanie się wielkomiejskich grup od reszty społeczeństwa. Nasza kultura jest lepsza i nie możemy się skalać tą „niższą”.

Wiesz, czasem trudno się dziwić, że ktoś nie chce mieć do czynienia z ludźmi, którzy dyskryminują innych, są homofobami czy seksistami…

Ale kontakt z nimi to jedyny sposób, żeby mieć wpływ na ich przekonania! Na to są twarde wyniki badań – to nie tylko mit „Siłaczki”.

Odgradzanie się tylko pogłębia obustronną niechęć i stereotypy. To, że ci ludzie mają takie poglądy, a nie inne, wynika z faktu, że żadna lewica czy liberałowie się nimi nie interesują. Tylko prawica ich zauważa, tłumaczy im rzeczywistość i zagospodarowuje ich rozczarowanie i złość. Przypomnę tylko, że dla tak zwanej warstwy oświeconej w Polsce w XIX wieku czy jeszcze w PRL-u bardzo ważne było przekonywanie do swoich racji ludzi o innym pochodzeniu klasowym. Przecież KOR powstał po to, żeby pomagać represjonowanym robotnikom. Dzięki temu też robotnicy mogli lepiej wyartykułować swoje interesy. Dzisiaj, mam wrażenie, tego typu podejście jest coraz rzadsze. Ciężko by było o sojusz młodej klasy średniej z klasą ludową czy ludźmi spoza wielkomiejskich środowisk. Chociaż ich sytuacja na rynku pracy czy krytyczny stosunek do klasy politycznej są bardzo często zbieżne.

Dlaczego to przełamanie granic środowiskowych jest według ciebie takie ważne?

Bo bez tego nie ma się wystarczającej siły. Spotkanie z innymi grupami pozwala też na lepsze zrozumienie siebie nawzajem, rozmowę, zauważenie spraw i emocji, które nas łączą.

Myślę, że tutaj jest duża misja do wykonania dla środowisk lewicowych w naszym kraju. Młodzi ludzie tak często identyfikują się z prawicą, bo nie mamy żadnej porządnej partii lewicowej, która komunikowałaby się z nimi za pomocą zrozumiałych dla nich symboli. Brakuje prostego języka, którym lewica mogłaby trafiać nie tylko do wąskiej grupy, tej najlepiej wykształconej i oczytanej, ale też do przeciętnego pracownika pracującego na umowie śmieciowej w call center.

A jeśli lewica nie będzie w stanie do tych ludzi dotrzeć?

To dotrze do nich ktoś inny i zagospodaruje ich frustracje w sposób, który może być niebezpieczny dla naszej liberalnej demokracji. Lewica żyje iluzją harmonii. Wydaje nam się, że wszystko jest stabilne i należy tylko unikać większych konfliktów. Amerykański psycholog John Jost wskazuje, że najsilniejszym czynnikiem powstrzymującym chęć protestu są przekonania merytokratyczne. Jeśli myślę, że bogactwo bierze się z ciężkiej pracy i wrodzonych zdolności – to nigdy nie zawalczę o poprawę swojej sytuacji ani o poprawę bytu innych ludzi.

A dziś lewica robi wszystko, żeby nie podważyć istniejących hierarchii bogactwa i prestiżu. Wręcz nie wypada mówić o tym, że jeśli ktoś odziedziczył wielki majątek, to jest to trochę nie fair; że jeśli dorobił się na wyzysku innych ludzi, to nie jest w porządku.

Środowiska lewicowe czy, szerzej, miejska inteligencja zachłysnęły się swoistą mentalnością start-up’ową. Przestaliśmy zdawać sobie sprawę, że za szybkim wzbogaceniem się zawsze kryje się ubóstwo albo niewola kogoś innego.

Tymczasem w naszym społeczeństwie rosną nierówności, poczucie niesprawiedliwości społecznej i niechęć do całej klasy politycznej. To może prowadzić do rozczarowania i gniewu. Konflikty będą narastać. I albo pojawi się lewica, która te frustracje zagospodaruje i przełoży na pozytywną zmianę społeczną, albo zrobi to ktoś inny i wtedy nasze marzenie o otwartym, tolerancyjnym, równościowym i opartym na większej sprawiedliwości społecznej kraju może legnąć w gruzach.

dr hab. Michał Bilewicz – psycholog społeczny, publicysta, koordynator Centrum Badań nad Uprzedzeniami Uniwersytetu Warszawskiego.

 

**Dziennik Opinii nr 72/2015 (856)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij