Szok paliwowy z lat 70. – sam w sobie zapewne bardzo nieprzyjemny – na dłuższą metę pozostawił po sobie wartościową spuściznę. To właśnie wtedy zaczęto na poważnie ograniczać spalanie w pojazdach osobowych, a także przeobrażać miasta Beneluksu czy Skandynawii w miejsca przyjazne do życia. Co różni tamtą stagflację od dzisiejszych realiów?
Ceny benzyny biją rekordy, a 10 zł za litr przestało już być abstrakcją. Według prezesa JP Morgan w nadchodzącym czasie cena baryłki ropy może wrosnąć nawet do 175 dolarów. Obecnie to około 120, a przed wojną – 95 dolarów. Chociaż ropa w dolarach bywała już droższa, to obecne ceny na stacjach są także efektem słabego złotego. W 2008 roku cena baryłki sięgała ponad 140 dolarów, jednak amerykańska waluta kosztowała wtedy mniej niż 3,20 – obecnie 4,40 zł. Licząc w złotych, ropa jest obecnie zdecydowanie najdroższa w historii.
Eksperci są już chyba przekonani, że grozi nam znana z lat 70. stagflacja. Świat „nawiedził” wtedy szok paliwowy, spowodowany jastrzębią polityką państw OPEC. Ówczesny kryzys sam w sobie nie był niczym przyjemnym dla mieszkańców Zachodu, jednak jego dalekosiężne skutki okazały się całkiem pozytywne. To właśnie wtedy państwa Zachodu zaczęły wreszcie na poważnie zmniejszać zużycie paliw, które w okresie ropy za dwa dolary od baryłki było absurdalnie wysokie. Gdyby obecny kryzys paliwowy przyniósł podobne rezultaty, to za dziesięć lat możemy go wspominać nie jako klęskę, lecz jako nowe otwarcie.
czytaj także
Powtórka z Jom Kippur?
Wejście w okres stagflacji, czyli gospodarczej stagnacji połączonej ze wzrostem cen, wieszczą światu m.in. autorzy najnowszej prognozy Banku Światowego. Analitycy BŚ prognozują, że globalny wzrost PKB w tym roku wyniesie ledwie 2,9 proc., czyli prawie 3 pkt proc. mniej niż w roku ubiegłym. Jeszcze w styczniu BŚ prognozował na ten rok wzrost rzędu 4,1 proc., agresja Rosji na Ukrainę osłabi więc światową dynamikę gospodarczą o prawie 30 proc. W gospodarkach rozwiniętych tegoroczny wzrost wyniesienie jedynie 2,4 proc. (spadek z 5,1 proc. w 2021), a we wschodzących i rozwijających się – 3,4 proc. (wobec 6,6 proc. w roku ubiegłym).
Wojna w Ukrainie oraz nawrót epidemii COVID w Chinach znów przerwały łańcuchy dostaw, które przecież wciąż nie odbudowały się po lockdownach. Blokuje to aktywność gospodarczą, a jednocześnie podnosi ceny towarów, półproduktów, żywności oraz surowców energetycznych. Jak można było się domyślić, analitycy BŚ mają nam do zaoferowania stare i dobrze znane już recepty – otóż należy znosić bariery handlowe, obniżać podatki, a nawet dokonać zmian w polityce klimatycznej, by zachęcać przedsiębiorstwa do produkcji. Poza tym banki centralne powinny „zakotwiczyć oczekiwania inflacyjne”, czyli, mówiąc po ludzku, przekonać wszystkich dookoła, że panują nad sytuacją, a ceny niedługo zaczną hamować.
czytaj także
Autorzy raportu BŚ próbują porównać obecną sytuację z latami 70., gdy światowa, a dokładnie rzecz biorąc, zachodnia gospodarka wpadła w stagflację. Przypomnijmy, że zaczęła się ona od kryzysu paliwowego z lat 1973–1974, przy okazji wojny izraelsko-arabskiej Jom Kippur. Gdy Izrael zaczął otrzymywać wsparcie militarne z USA, podrażnieni Arabowie z OPEC najpierw ograniczyli wydobycie, czym zwiększyli cenę ropy na rynkach, a następnie w ogóle przestali sprzedawać surowiec wszystkim państwom, które uznali za sojuszników Izraela – czyli, z grubsza rzecz biorąc, państwom Zachodu z USA na czele. Doprowadziło to do czterokrotnego wzrostu cen ropy w ciągu kilku miesięcy – z niecałych 3 do 12 dolarów za baryłkę. Państwa Zachodu były na ten cios nieprzygotowane, gdyż rozpieszczone absurdalnie tanim surowcem z Bliskiego Wschodu same zaniedbały swoje wydobycie, uzależniając się od jej dostawców, jak również beztrosko spalały ogromne ilości ropy, zupełnie nie licząc się z ekologią czy chociaż ekonomią.
70’s vibe? Nie do końca
Sytuacja była więc analogiczna do obecnej, przy czym teraz to sami odbiorcy ropy nałożyli embargo na kluczowego dostawcę. Analitycy BŚ wskazują inne podobieństwa obecnej sytuacji z tą z lat 70. Także wtedy szok paliwowy miał miejsce w sytuacji, gdy przedsiębiorstwa borykały się z barierami podażowymi i wysoką inflacją producencką. Podobnie jak wtedy, państwa prowadziły ekspansywną politykę pieniężną, którą musiały zacieśnić w reakcji na postępującą inflację. Na pierwszy rzut oka czeka nas więc powtórka z nieprzyjemnych, przynajmniej dla obywateli państw Zachodu, lat 70. Obie sytuacje są zbyt podobne, żeby móc spać spokojnie.
Tak naprawdę jest jednak sporo różnic, na które także wskazują autorzy raportu BŚ. Mowa chociażby o sile dolara. Mimo że niektórzy komentatorzy wieszczą „dedolaryzację świata” (która jest jak upadek ZUS – przepowiadana od lat, wciąż nie nadchodzi), to akurat amerykańska waluta obecnie jest silna, gdyż wielu inwestorów traktuje ją nadal jako bezpieczną przystań, a państwa chętnie lokują w niej swoje rezerwy.
Siła dolara niekoniecznie jest jednak dobrą informacją dla Polski, bo podnosi naszą realną cenę ropy. W każdym razie, w latach 70. nastąpiło głębokie osłabienie dolara, spowodowane m.in. odejściem od parytetu złota – obecnie deprecjacji amerykańskiej waluty nie widać. Poza tym od lat 70. banki centralne są znacznie bardziej niezależne i wzmocniły swój mandat do walki z inflacją, jak również wiarygodność (to ostatnie znów nie do końca tyczy się Polski).
Kluczową różnicą jest jednak poziom wzrostu cen surowców. W latach 70. ropa zdrożała czterokrotnie w ciągu ledwie kilku miesięcy od momentu wprowadzenia embarga. Obecnie w najczarniejszym scenariuszu – czyli według JP Morgan – cena ropy wzrośnie dwukrotnie w porównaniu do poziomu sprzed wojny. Poza tym jest nikłe prawdopodobieństwo, że w nadchodzących latach ropa będzie nadal dynamicznie drożeć. Zachód ma większe możliwości przebudowania swoich kierunków dostaw, jak również zmniejszania jej zużycia – co zresztą stara się już robić przy okazji polityki klimatycznej.
czytaj także
W dekadzie lat 70. ropa drożała systematycznie, a na początku lat 80. (drugi kryzys paliwowy) przebiła wręcz barierę 30 dolarów za baryłkę. W ciągu dekady jej cena wzrosła więc dziesięciokrotnie. Obecnie nawet szejkowie chyba nie liczą, że baryłka będzie kosztować ponad tysiąc dolarów. Przecież w takiej sytuacji nawet Łukasz Warzecha przesiadłby się na rower. Chociaż osobiście za to, że tak się nie stanie, głowy nie dam – zbyt wiele rzeczy mnie w ostatnim czasie zaskoczyło.
Trendsetterzy z PiS
Jesteśmy więc w lepszej sytuacji niż państwa Zachodu w drugiej połowie ubiegłego wieku, jednak spowolnienie gospodarcze połączone z podwyższoną inflacją nas niestety dopadnie. Prawdopodobnie będziemy mieć do czynienia ze stagflacją w wersji soft. Analitycy BŚ zalecają więc rządom, by te unikały polityk zniekształcających rynek, takich jak ceny regulowane, subsydia lub zakazy eksportu. Rządy nie do końca chcą już jednak słuchać dobrych rad wujków z BŚ i masowo wprowadzają dokładnie to, co wyżej wymieniono.
O ograniczeniach eksportu surowców rolnych i produktów żywnościowych, które wprowadzane są na całym świecie, pisaliśmy w innym miejscu. Tutaj warto się przyjrzeć „tarczom antyinflacyjnym”, które uruchamiane są przez rządy krajów członkowskich UE. Jedną z pierwszych tarcz wprowadziła Polska, jeszcze pod koniec ubiegłego roku. Zwolennicy ekonomii liberalnej zakrzyknęli wtedy, że to nieodpowiedzialne. Najwyraźniej tych krzyków nie usłyszano w pozostałych regionach kontynentu, gdyż działania podobne do PiS-owców podjęło pół Europy.
W czerwcowym raporcie, przygotowanym przez Komisję Europejską, sześcioro autorów przyjrzało się politykom łagodzącym skutki inflacji, prowadzonym w ostatnich miesiącach przez państwa członkowskie. Łącznie do końca kwietnia przeznaczyły one na walkę ze skutkami inflacji 0,6 proc. unijnego PKB. Jak można się domyślić, najbardziej aktywne na tym polu są państwa naszego regionu, w które inflacja uderzyła z największą mocą.
czytaj także
Litwa, gdzie inflacja zbliża się już do 20 proc., przeznaczyła na swoją tarczę 1,2 proc. PKB. Podobnie uczyniły Węgry, w których wzrost cen jest trochę słabszy niż w Polsce. Polska na przeciwdziałanie skutkom drożyzny przeznaczyła niecały 1 proc. PKB, co dało nam piąte miejsce w UE (wyprzedziły nas jeszcze Grecja i Malta). Co zresztą zadaje kłam narracji opozycji, jakoby rząd nic nie robił w sprawie inflacji. Co ciekawe, najmniej na łagodzenie skutków inflacji wydają Słowacja (nie zanotowano żadnych działań), Czechy i Finlandia, chociaż u obu naszych południowych sąsiadów inflacja jest dosyć wysoka – a w Czechach nawet wyższa niż w Polsce, bo w maju sięgnęła 16 proc. „Tarcze antyinflacyjne” większości państw UE zawierają się w przedziale 0,4–0,6 proc. PKB.
Interesujące są też metody łagodzenia efektów drożyzny. Podzielono je na trzy kategorie: wsparcie dochodów ludności (świadczenia pieniężne, bony energetyczne); ingerencja w ceny (czyli głównie obniżanie podatków pośrednich, a na Węgrzech także ceny regulowane); pozostałe, czyli przede wszystkim subsydiowanie kosztów przedsiębiorstw i inne formy wsparcia firm. Polska postawiła przede wszystkim na sztuczne obniżenie cen za pomocą redukcji stawek podatków pośrednich – odpowiadają one za ponad połowę kosztów budżetowych nadwiślańskiej tarczy antyinflacyjnej. Przypominamy pod tym względem Holandię, Estonię i Francję. Litwini i Grecy niemal całość tarczy przeznaczyli na wsparcie dochodów ludności, a Łotysze połowę. Natomiast Rumuni większość z niej przeznaczyli na wsparcie firm. W całej UE to właśnie ingerencja w ceny odpowiada za większość podjętych działań, więc Polska pod tym względem się nie wyróżnia.
Kogo inflacja boli bardziej – biedniejszych czy klasę średnią?
czytaj także
Zapomniana oszczędność
Autorzy raportu dla KE zwracają jednak uwagę, że celowane wsparcie mniej zamożnej części ludności jest znacznie bardziej efektywne niż ingerencja w ceny czy wspieranie firm. Kierując wsparcie tylko do mniej zamożnych, można niższym kosztem wesprzeć tych, którzy faktycznie najbardziej cierpią z powodu wysokich cen. Tymczasem obniżanie cen za pomocą redukcji stawek VAT czy akcyzy skłania do większej konsumpcji oraz, co jest tu kluczowe, do większego zużycia paliw.
Wzrost cen benzyny może skłaniać do oszczędności na tym polu, czyli wybierania tańszego transportu publicznego czy korzystania z pojazdów wspólnie. Wzrost cen energii może z kolei motywować do zwiększania efektywności energetycznej lub korzystania z alternatywnych źródeł. Kryzys paliwowy przynosi oczywiście wiele problemów, ze zubożeniem najsłabszych grup społecznych na czele. Im jednak można pomóc celowanymi transferami pieniężnymi, co będzie tańsze i znacznie bardziej efektywne niż dosypywanie pieniędzy wszystkim poprzez obniżki podatków pośrednich. W przyszłości będzie ciężko je już odwrócić, więc niskie opodatkowanie paliw zostanie z nami na lata.
Zamiast więc obniżać cenę benzyny właścicielom SUV-ów albo sześciocylindrowych limuzyn, lepiej wesprzeć tylko mniej i średnio zamożnych, pozwalając wysokim cenom paliw zmotywować pozostałą część społeczeństwa do rozsądniejszego korzystania z surowców. Przy okazji rządy powinny też wprowadzić rozwiązania ograniczające zużycie ropy i uniezależniające nas od ich kłopotliwych dostawców.
Już w marcu MAE zaprezentowała 10-punktowy program ograniczania zużycia ropy. Wśród 10 punktów znajdują się chociażby redukcja dopuszczalnej prędkości na drogach o 10 km/h, wprowadzenie jednego dnia pracy zdalnej w tygodniu, niedzielny zakaz jazdy autem w dużych miastach, rozwój transportu publicznego (co powinno znaleźć się na pierwszym miejscu), promowanie nocnych przewozów kolejowych zamiast lotów na średnich odcinkach czy zwiększenie efektywności użycia pojazdów ciężarowych.
czytaj także
Szok paliwowy z lat 70. – sam w sobie zapewne bardzo nieprzyjemny – na dłuższą metę pozostawił po sobie wartościową spuściznę. To właśnie wtedy zaczęto na poważnie ograniczać spalanie w pojazdach osobowych, a także przeobrażać miasta Beneluksu czy Skandynawii w miejsca przyjazne do życia. Obecny szok paliwowy może przynieść Europie i Zachodowi niezależność od autorytarnych dostawców ropy i gazu, mniejszy poziom zanieczyszczeń, a może nawet w przyszłości niższe ceny energii, dzięki większemu oparciu się na OZE. Cytując klasyka: szkoda byłoby zmarnować ten kryzys.