Singapur jako pierwszy kraj na świecie dopuścił do sprzedaży mięso wyprodukowane w laboratorium. Wartość rynku alternatyw dla mięsa pochodzącego z hodowli zwierząt już szacuje się na 14 miliardów dolarów, a to dopiero jego początek. Czy można się z tego cieszyć?
„Powinniśmy porzucić absurd hodowania całego kurczaka, by zjeść jego pierś lub skrzydełko, i nauczyć się hodować same te części”. Czyje to słowa? Winstona Churchilla, który w 1931 roku zawarł je w futurologicznym eseju pod tytułem Fifty Years Hence (Za pięćdziesiąt lat). Znany ze swojej miłości do zwierząt brytyjski polityk przekonywał, że przyszłość przyniesie nam mięso wyhodowane w laboratorium. I faktycznie, stało się – choć zajęło to ludzkości trochę więcej czasu, niż sądził Churchill.
Przełomowy moment nastąpił w 2013 roku, kiedy w Londynie odbyła się publiczna degustacja hamburgera z wyhodowanym przez prof. Marka Posta kotletem. „Frankenburger” Posta – jak ochrzciły go media – nie był pierwszy, bo mięso wyhodowali dekadę wcześniej australijscy bioartyści, a jego produkcja kosztowała 250 tysięcy euro, ale był na tyle smaczny, że przyciągnął uwagę inwestorów z całego świata.
Dziś z mięsem z in vitro eksperymentują dziesiątki firm – w tym amerykański start-up Eat Just, którego nuggetsy po uzyskaniu zgody od Singapurskiej Agencji Żywności trafiły 19 grudnia na talerze restauracji 1880. 70 proc. ich zawartości to wyprodukowane pozaustrojowo mięso drobiowe, 30 proc. – składniki pochodzenia roślinnego. Cena za sztukę? 23 dolary. Wciąż dużo, ale już w zasięgu klienta tej eleganckiej restauracji. Za jakiś czas wyprodukowany w ten sposób drób ma trafić do singapurskich McDonaldów. Czy tak wykuwa się przyszłość naszej diety?
Z czym to się je – i po co?
By wyhodować sztuczne, czy też „czyste” – jak wolą to określać jego zwolennicy – mięso, należy odseparować od żywego zwierzęcia komórki macierzyste. Odseparować, czyli pobrać z mięśnia – zazwyczaj robi się to poprzez biopsję w znieczuleniu miejscowym. Pozyskane w ten sposób komórki umieszcza się w tzw. bioreaktorze, który robi za ciało zwierzęcia. Znajdujące się w nim witaminy, sole, aminokwasy, białka i cukry umożliwiają namnażanie się komórek, a w efekcie – powstawanie tkanek. Aż wreszcie – kotleta.
Jak na razie najłatwiej uzyskać w ten sposób mięso drobiowe – dlatego trudno się dziwić, że w pozaustrojową hodowlę mięsa zainwestowała sieć KFC. W przyszłości będzie można jednak w ten sposób pozyskać każdy rodzaj mięsa, w tym ryby i owoce morza. Jak podkreślają producenci, hodowane mięso ma być zdrowsze od zwykłego – do jego produkcji nie trzeba bowiem antybiotyków. W kontekście pandemii COVID-19 warto dodać, że przeniesienie produkcji mięsa do laboratorium ograniczyłoby problem rozprzestrzeniania się chorób odzwierzęcych. Do tego przestalibyśmy zadawać cierpienie zwierzętom, a wyprodukowanej w ten sposób żywności mogłoby wystarczyć na wykarmienie wszystkich ludzkich gąb.
Jednak to nie argumenty zdrowotne i etyczne, ale środowiskowe sprawiły, że badania nad sztucznym mięsem ruszyły w ostatnich latach z kopyta. Według danych Organizacji Narodów Zjednoczonych ds. Wyżywienia i Rolnictwa (FAO) aż 15 proc. gazów cieplarnianych pochodzi z hodowli zwierząt. Chodzi tu nie tylko o słynne krowie bąki z metanem, ale również wycinkę drzew pod pastwiska i pola, na których uprawia się paszę. Ponadto hodowle wymagają ogromnej ilości wody, której już dziś w ziemskich zasobach zaczyna brakować.
Z badań Uniwersytetu Oksfordzkiego wynika, że bogate kraje Zachodu powinny ograniczyć konsumpcję wołowiny o 90 proc., by zapobiec katastrofie klimatycznej. Ale w przyszłości będzie tylko gorzej, bo populacja Ziemi rośnie i bogaci się, a więc konsumuje więcej mięsa. Co zwiększa szkodliwe emisje i zużycie wody. Według ONZ może ono wzrosnąć aż o 20 proc. do 2050 roku.
Producenci laboratoryjnego mięsa zapewniają, że ich produkt rozwiąże te wszystkie problemy. Wyniki badań naukowców dają jednak mieszane odpowiedzi. Produkcja sztucznego mięsa na niewielką skalę wymaga wysokiego zużycia wody (i to bardzo czystej) oraz energii (a więc powoduje emisje). Masowa produkcja wołowiny w laboratorium – jak wynika z badań Hanny Tuomisto z Uniwersytetu Helsińskiego – może w istocie zmniejszyć emisje gazów cieplarnianych o 80–95 proc. Nie dotyczy to mięsa drobiowego i wieprzowego, but still – to produkcja wołowiny jest dla klimatu najgroźniejsza.
Romuald Zabielski i Joanna Zarzyńska z Instytutu Medycyny Weterynaryjnej SGGW zauważają też, że nieznany jest jeszcze środowiskowy wpływ masowej produkcji surowców niezbędnych do wyhodowania mięsa – np. aminokwasów. Podkreślają ponadto, że jak na razie hodowla komórek mięśniowych wychodzi najlepiej, gdy używa się do niej surowicy płodowej cieląt. A żeby zabijać cielęce płody, trzeba hodować krowy. Wątpliwość warszawskich naukowców wzbudza również możliwość humanitarnego poboru komórek na masową skalę.
Ale i tak powinniśmy się cieszyć – uważa Dariusz Gzyra, wegański działacz społeczny i filozof specjalizujący się w antropozoologii. – Obecny model produkowania żywności na Zachodzie jest naganny pod względem etycznym, katastrofalny dla środowiska i przyczynia się do rozwoju chorób cywilizacyjnych. Pojawiły się badania szacujące, że masowa produkcja mięsa z hodowli tkankowych może być energochłonna, nie jest także obojętna w kontekście gospodarki wodą. Trzeba jednak pamiętać, że mówimy o młodej technologii, która będzie doskonalona w każdym aspekcie. Już dziś próbuje się odejść od stosowania odżywek odzwierzęcych [np. wspomnianej surowicy cielęcej – przyp. red.]. Jedna rzecz jest już oczywista: jeśli zechcemy jako społeczeństwa odejść od masowej eksploatacji zwierząt, unikniemy ich krzywdy.
Komu to potrzebne?
Przed sztucznym mięsem stoi jeszcze jedno wyzwanie: jeśli ma zbawić świat, musi zastąpić tradycyjne mięso. Jak ujął to Peter Alexander z Uniwersytetu Edynburskiego: „To będzie miało sens tylko wtedy, kiedy ludzie zjedzą mięso z laboratorium zamiast steku lub burgera”. Gorzej, jeśli zastąpią nim burgera z ciecierzycy, bo mięsa i tak już nie jedzą, ale tęsknią za jego smakiem.
Dariusz Gzyra nie widzi w tym jednak problemu. – Docelowo wszyscy będą mogli być konsumentami tego produktu, w tym miliony zwierząt domowych, będzie on uniwersalny. Pomyślany jest jednak głównie na potrzeby osób, które nie potrafią zrezygnować z mięsa.
Jeśli wyrokować po rosnącej świadomości ekologicznej konsumentów, Gzyra ma rację. Dieta jarska nie jest dziś dziwactwem niewielkiej bańki uprzywilejowanych mieszkańców Zachodu, którym mięsa nigdy nie brakowało, ani tym bardziej wynikiem przestrzegania nakazów religijnych (te z kolei zazwyczaj ograniczają się do konkretnych typów mięsa). Trudno to obliczyć, bo niektórzy ludzie mięsa nie jedzą, bo nie mają do niego dostępu – ale można szacować, że na świecie jest już ok. 10 proc. wegetarian i wegan, a ograniczać mięso chce co najmniej drugie tyle.
Wykluczymy hodowlę przemysłową, ale nadal będziemy jeść mięso
czytaj także
Weźmy mięsożerne Stany: według badań Food Industry Association już w 33 proc. amerykańskich domów jest przynajmniej jedna osoba na diecie wegańskiej, wegetariańskiej lub fleksitariańskiej (ograniczającej mięso). Najwięcej ich oczywiście wśród milenialsów i zetek, w skali świata najbardziej przejętych klimatem i dobrostanem zwierząt. Z kolei w Polsce – gdzie jeszcze 15 lat temu szczytem wegetariańskości w restauracyjnych menu były naleśniki z serem – według badań IQS wegetarian i wegan jest już milion, szykują się na to kolejne dwa miliony, a 43 proc. Polaków deklaruje, że ogranicza spożycie mięsa.
To pokazuje, że ludzie są coraz bardziej świadomi negatywnych skutków produkcji i spożycia mięsa – jednak trudno im z niego zupełnie zrezygnować. Pozaustrojowa hodowla steków rozwiązuje ten dylemat. Może też zainteresować nas jako konsumentów – w końcu czymże żyje kapitalizm, jak nie wytwarzaniem w nas nowych potrzeb. Z drugiej strony jakąś część konsumentów trudno będzie przekonać do spożycia żywności „z probówki” (a co gorsza, z „bioreaktora”). W 2018 roku niechętna takim eksperymentom była połowa Amerykanów. Szczególnie konsumenci świadomi ekologicznie stawiają raczej na żywność naturalną, co niekiedy prowadzi do sojuszy z antynaukową szurią (vide zaangażowanie ekologów, w tym np. Greenpeace’u, w walkę z GMO). Ale niekiedy też – do obnażania mitów wciskanych nam przez twórców produktów, które rzekomo zbawią świat.
Załóżmy jednak, że czyste mięso znajdzie swoich amatorów w skali, która pozwoli na jego masową (a więc i tanią) produkcję. I że pogłowie zwierząt hodowlanych ulegnie w efekcie redukcji. W samym tylko rolnictwie pracuje na świecie ok. miliard osób, a doliczyć do tego trzeba też pracowników przemysłu mięsnego i pokrewnych. Ogromna większość z nich nie znajdzie zatrudnienia w mięsnych laboratoriach, gdzie potrzebne będą przede wszystkim roboty i wysoko wykwalifikowani specjaliści. Ten problem jednak – zauważa Dariusz Gzyra – dotyczy całej zielonej transformacji.
– Nie odbędzie się ona bezkosztowo i już teraz rządy państw powinny się do tego przygotowywać. Nie mówimy jednak o końcu rolnictwa, ale o jego przemianie. Ważne, żeby się nie łudzić, że sam rynek wszystko załatwi. Potrzebna jest asysta państwa, ponieważ czeka nas niezbędna zmiana o charakterze cywilizacyjnym.
Start-upy rosną, młyny UE mielą powoli, nadchodzi inba
Według raportu AT Kearney w 2040 roku tylko 40 proc. mięsa będzie pochodzić z hodowli zwierząt. 35 proc. będzie produkowane w laboratorium, a 25 proc. rynku stanowić będą roślinne substytuty mięsa. Z kolei z badań firmy Barclays wynika, że rynek mięsnych substytutów już dziś wart jest 14 miliardów dolarów, a do końca dekady wynik ten może zwiększyć się dziesięciokrotnie.
Nawet jeśli te liczby odwzorowują przede wszystkim pobożne życzenia inwestorów z branży, warto pamiętać, że to głównie życzenia inwestorów kształtują nasz świat. „Sztuczne mięso” pojawia się w co drugim artykule czy filmiku z cyklu „w co zainwestować w 2021 roku”, a wzrost popytu na roślinne substytuty mięsa możemy odczuć empirycznie w marketach – i to od dawna już nie tylko tych wielkomiejskich.
Od londyńskiej degustacji „frankenburgera” w 2013 roku branża alternatyw dla mięsa – w tym jego laboratoryjnej hodowli – nieustannie rośnie. Interesują się nią koncerny farmaceutyczne, fundacja Gatesów, a także przemysł mięsny. I dziesiątki nowych start-upów: przede wszystkim z USA i Izraela, ale też Turcji, Japonii czy Singapuru.
Trudno się dziwić, że to właśnie Singapur stał się pierwszym krajem na świecie, który dopuścił czyste mięso do sprzedaży. Kraj ten mocno stawia na rozwój biotechnologii, a ponadto jako silnie zurbanizowany organizm importuje aż 90 proc. żywności. W branży coraz śmielej rozpycha się też Izrael. Od połowy listopada w telawiwskiej restauracji SuperMeat można spróbować sztucznego kurczaka – i to za darmo, bo przepisów dotyczących sprzedaży jeszcze nie ma. Ale pewnie zaraz się pojawią, ponieważ izraelski rząd ostrzy sobie na niego zęby. W grudniu premier Benjamin Netanjahu skosztował w siedzibie start-upu Aleph Pharms sztucznego steka i powiedział: „Jest pyszny i wolny od poczucia winy. Nie czuję różnicy w smaku. […] Izrael stanie się potęgą alternatywnego mięsa i alternatywnego białka”.
Firmy zainteresowane produkcją sztucznego mięsa pojawiły się również w Europie – to np. hiszpańskie Cubiq Foods czy holenderskie Mosa Meat i Meatable. Z Holandii pochodzi także naukowiec Willem van Eelen, którego badania stoją za singapurskim sukcesem amerykańskiej firmy Eat Just. Wynieśli się z Holandii, kiedy holenderski urząd ds. bezpieczeństwa żywności (NVWA) odrzucił w 2018 roku prośbę o przeprowadzenie testów ich produktu, argumentując, że technologia ta nie uzyskała akceptacji UE.
Akceptacji UE, czyli Europejskiego Urzędu ds. Bezpieczeństwa Żywności (EFSA). Wymagają tego unijne przepisy o „nowej żywności” – czyli takiej, której nie spożywano w Europie przed 1997 rokiem. Choć zapisana w Europejskim Zielonym Ładzie strategia „Od pola do stołu” zakłada uroślinnienie diety Europejczyków, producenci czystego mięsa nie mają łatwo. Na akceptację wniosku do EFSA trzeba czekać co najmniej trzy lata, dlatego ich firmy szukają rynku zbytu gdzie indziej – np. w Stanach. W nowej branży liczy się czas.
– UE jest ociężała i wydaje się nie rozumieć sytuacji, w której się znaleźliśmy – komentuje Dariusz Gzyra. – Trzeba jednak pamiętać, że jej ciała decyzyjne nie biorą się znikąd. Struktury unijne są miejscem kumulacji problemów mających źródło w mentalności polityków i polityczek poszczególnych państw, a ich jakość jest z kolei pochodną stanu świadomości społecznej.
Wniosek ten łatwo przekuć w broń dla korwinowców: „regulacje do kosza, niech wolny rynek zdecyduje”. Oczywiście to wszystko jest bardziej skomplikowane: dla dobra demokracji, ale i dla sukcesu sztucznego mięsa kluczowe jest bezpieczeństwo konsumentów, które trudno zapewnić bez szczegółowych i czasochłonnych badań. Tak czy inaczej po unijnej aferze o nazywanie substytutów mięsa „kiełbaskami”, a napojów roślinnych „mlekiem”, możemy się spodziewać, że europejskie lobby mięsne będzie utrudniać działalność producentom czystego mięsa. O ile samo się w tym kierunku nie przebranżowi.
czytaj także
Czeka nas jeszcze niejedna inba o sztuczne mięso – i to niekoniecznie na przewidywalnej osi progresywni liberałowie vs konserwatywni populiści. Związany z partią Macrona francuski minister rolnictwa Julien Denormandie po ogłoszeniu singapurskiego sukcesu East Just zatweetował: „Czy to naprawdę świat, którego chcemy dla naszych dzieci? Ja na pewno nie. Chcę wyraźnie powiedzieć: mięso pochodzi z życia, nie z laboratoriów. Możecie na mnie liczyć, że we Francji mięso będzie naturalne, nigdy sztuczne!”.
Trudno się temu politykowi dziwić: pewnie tak właśnie myśli obecnie większość rolników, więc co ma mówić urzędujący minister rolnictwa? Trochę to potrwa, zanim ich postawy się zróżnicują. Z kolei na forach dla wegan i wegetarian gównoburza już się zaczęła: o ile wcześniej tró wege czuli się lepsi moralnie od tych, co tęsknią za sznyclem i próbują go usmażyć z tofu, o tyle dziś obie grupy mają wspólnego wroga: tych, którzy z utęsknieniem oczekują na mięso z probówki. A że i tych ostatnich nie brakuje, „wrr” i „haha” ścielą się w komentarzach gęsto.
Dobrze, kłóćmy się, w końcu na tym polega demokracja. Ja tam żyję nadzieją, że planetę uda się uratować, zwierzęta choć częściowo zbawić od cierpienia, a na zielonej transformacji zyskają nie tylko kalifornijskie start-upy. Być może brzmi to naiwnie – ale powiedzcie sami, co nam pozostało?