Wszystkie cele, jakie przyświecają idei gwarancji zatrudnienia, można osiągnąć przy pomocy tradycyjnych form wsparcia bezrobotnych. Gwarantowane zatrudnienie w polskich warunkach bez wątpienia zamieniłoby się w reżim „workfare”, i to w bardzo radykalnym wydaniu.
„Władze publiczne prowadzą politykę zmierzającą do pełnego, produktywnego zatrudnienia poprzez realizowanie programów zwalczania bezrobocia, w tym organizowanie i wspieranie poradnictwa i szkolenia zawodowego oraz robót publicznych i prac interwencyjnych” – czytamy w Konstytucji RP. Warto ten przepis zawarty w jej artykule 65. przytoczyć już na wstępie tekstu o gwarancji zatrudnienia, gdyż to szeroko dyskutowane dziś na świecie rozwiązanie w Polsce często kojarzy się z Polską Rzeczpospolitą Ludową.
Tymczasem gwarancja zatrudnienia nie ma nic wspólnego z komunizmem, ani nawet socjalizmem państwowym w stylu PRL. To rozwiązanie, włączone właśnie do programu partii Razem, jest nie tylko w stu procentach zgodne z ustawą zasadniczą kapitalistycznej III RP, ale też skrojone wprost pod gospodarkę rynkową. Miałoby ono (w warunkach rynkowych!) niemal całkowicie zlikwidować bezrobocie, które nieustannie doskwiera klasie pracującej, nawet jeśli akurat jest rekordowo niskie. Działałoby przy tym stabilizująco na gospodarczą koniunkturę, co ucieszyć powinno wielu ekonomistów głównego nurtu. Nie znaczy to jednak, że jest to rozwiązanie idealne.
czytaj także
Bezrobocie zawsze jest szkodliwe
Do czołowych zwolenniczek gwarancji zatrudnienia należy amerykańska ekonomistka Pavlina Tcherneva. W książce W sprawie gwarancji zatrudnienia, wydanej niedawno po polsku przez Wydawnictwo Heterodox, Tcherneva przeciwstawia się normalizacji bezrobocia w debacie publicznej. Wśród ekonomistów wciąż powszechna jest bowiem teoria „stopy bezrobocia nieprzyspieszającego inflacji” (NAIRU), które ma rzekomo określać optymalną dla gospodarki liczbę osób pozostających bez pracy. Tcherneva wskazuje, że równie dobrze można by też stworzyć „optymalną stopę bezdomności”, która byłaby idealna dla rynku nieruchomości mieszkaniowych. Brzmi idiotycznie? No właśnie.
Można to ciągnąć i ciągnąć. Wyobraźmy sobie, że powstał też optymalny wskaźnik przedwczesnych zgonów. Prezenterka w wiadomościach informowałaby: „W tym roku wskaźnik przedwczesnych zgonów utrzymuje się na zbyt niskim poziomie, co może powodować napięcia w systemie ubezpieczeń społecznych”. Stopa bezrobocia nieprzyspieszająca inflacji jest czymś tego rodzaju: ekonomiści próbują nam wmówić, że dobrze jest, gdy jakaś część ludzi nie ma pracy, bo to stabilizuje ceny. Czytaj: pracodawcy mogą postraszyć roszczeniowych pracowników, że za drzwiami zakładu stoi kolejka chętnych do zatrudnienia na ich miejsce.
czytaj także
Według Tchernevej państwo powinno więc dążyć do bezrobocia bliskiego zeru, a nie zadowalać się kilkuprocentowym, które obecnie występuje nawet w czasach najlepszej koniunktury w państwach wysoko rozwiniętych. Każde bezrobocie jest bowiem marnotrawstwem potencjału społeczeństwa, gdyż miliony (a w polskich warunkach co najmniej setki tysięcy) ludzi nie mogą wykorzystywać i rozwijać swoich talentów – a każdy jakieś ma, nawet jeśli czasem skromne. Poza tym bezrobocie jest chorobą społeczną – skutkuje nie tylko biedą, co dość oczywiste, ale też szeregiem innych patologii społecznych, takich jak przestępczość czy nałogi. Autorka książki wskazuje, że 85 proc. kosztów bezrobocia to kwestie pozapłacowe. Ludzie tracący pracę często popadają w depresję, mają zaburzenia lękowe, a nawet popełniają samobójstwa. Wskaźniki samobójstw są uderzająco skorelowane z wysokością stopy bezrobocia w danym regionie.
Skoro więc bezrobocie jest czymś równie szkodliwym co bezdomność albo choroby, to państwo nie powinno patrzeć z założonymi rękami nawet na niewielki wskaźnik osób pozostających wbrew swej woli bez pracy. Tym bardziej że przecież już teraz gwarantuje mnóstwo dóbr i usług, co w żaden sposób nie kłóci się z zasadami gospodarki rynkowej. Tcherneva wskazuje głównie na edukację publiczną, system emerytalny czy chociażby gwarantowanie cen rolnikom poprzez prowadzenie publicznego skupu płodów rolnych. W Europie dochodzi do tego publiczna ochrona zdrowia, ubezpieczenie na wypadek niezdolności do pracy, urlopy macierzyńskie i rodzicielskie oraz szereg innych publicznych zabezpieczeń i gwarancji.
W gospodarce nie chodzi o pieniądze. Chodzi o to, żeby było co jeść
czytaj także
Wolnorynkowcy lubią wprawdzie powtarzać, że w życiu nic nie jest zagwarantowane, ale równocześnie kapitaliści ubezpieczają się na wszelkie możliwe sposoby i przed wszelkimi ewentualnościami. Zresztą przedsiębiorstwa bardzo często korzystają z różnych państwowych gwarancji, np. kredytowych. Dlaczego zatem państwo nie miałoby gwarantować zatrudnienia, czyli być pracodawcą ostatniej instancji?
Gospodarczy stabilizator
Bo też właśnie na tym miałaby polegać gwarancja zatrudnienia. Nie chodzi o uniemożliwienie przedsiębiorstwom zwalniania pracowników (jak zapewne myśli o tym rozwiązaniu część polskiego komentariatu), lecz o zagwarantowanie wszystkim zatrudnienia organizowanego przez publiczne lub społeczne instytucje i przy tym finansowanego z publicznych pieniędzy. Zgodnie z koncepcją Tchernevej urzędy pracy wspólnie z samorządami oraz organizacjami non profit powinny tworzyć miejsca zatrudnienia, w których wykonywano by zadania ważne dla lokalnych społeczności, ale z jakichś powodów leżące odłogiem. Mowa choćby o pracach opiekuńczych, utrzymywaniu porządku, dbaniu o lokalne środowisko czy o prostych pracach remontowych. Każdy, kto nie znalazłby zatrudnienia na rynku ani w tradycyjnym sektorze publicznym, mógłby się zgłosić do lokalnego centrum gwarancji zatrudnienia i zdobyć pracę z minimalnym wynagrodzeniem.
Takie rozwiązanie w pierwszej kolejności wspomogłoby długotrwale bezrobotnych oraz osoby uznawane za „niezatrudnialne”. Powinno ono właściwie zlikwidować bezrobocie rozumiane jako liczbę osób aktywnych zawodowo, lecz niemających zatrudnienia. Jednak skorzystaliby na tym także pozostali pracownicy. Gwarancja zatrudnienia oferowałaby bowiem pracę na pełny etat i z pełnym ubezpieczeniem społecznym, a dzięki temu określałaby minimalne standardy zatrudnienia także w sektorze prywatnym. Przede wszystkim zlikwidowałaby zjawisko omijania płacy minimalnej, gdyż pracownik zawsze miałby alternatywę w postaci pełnopłatnego zatrudnienia gwarantowanego. Nikt więc nie musiałby się godzić na płacę faktycznie niższą niż minimalna.
Poza tym gwarancja wpływałaby na pozostałe standardy zatrudnienia. Zatrudnieni na umowach śmieciowych, bardzo elastycznych oraz pozbawionych praw socjalnych, także mogliby oznajmić pracodawcy, że mają lepszą alternatywę, więc niech przedstawi bardziej cywilizowaną ofertę – inaczej odejdą. Na tej samej zasadzie zlikwidowane zostałoby także zjawisko przymusowego zatrudnienia w niepełnym wymiarze czasowym.
Tcherneva wskazuje również, że gwarancja zatrudnienia byłaby bardziej efektywna niż tradycyjne programy zwalczania bezrobocia, takie jak ulgi podatkowe dla pracodawców, publiczne kontrakty dla przedsiębiorstw czy zasiłki i inne formy wsparcia dochodów. Zauważa przy tym, że po 2009 roku USA przeznaczyły w ciągu czterech lat aż 848 miliardów dolarów na ratowanie gospodarki w czasie kryzysu, co pozwoliło na uratowanie maksymalnie 4,7 miliona miejsc pracy rocznie. Według Tchernevej taki budżet pozwoliłby na stworzenie aż 20 milionów miejsc pracy gwarantowanej, przy czym najprawdopodobniej i tak nie byłby on w pełni wykorzystany, gdyż samo jego uruchomienie mogłoby spowolnić lawinę zwolnień. A to dlatego, że zahamowałoby recesję – pierwsi zwalniani pracownicy zgłaszaliby się do centrów gwarancji zatrudnienia, dzięki czemu nie traciliby dochodu, a popyt w gospodarce nie spadłby tak drastycznie. W ten sposób korzystałyby na tym również przedsiębiorstwa prywatne. W czasie koniunktury pracownicy odpływaliby z centrów gwarancji zatrudnienia do sektora prywatnego, więc wydatki rządowe na ten cel automatycznie by spadały. Gwarancja zatrudnienia działałaby jako stabilizator koniunktury – miałaby efekt antycykliczny.
Nie pracujesz, nie jesz?
Tcherneva zręcznie obala ewentualne zarzuty wobec gwarancji zatrudnienia, jakie mogłyby wysunąć środowiska wolnorynkowe, aczkolwiek średnio jej wychodzi rozwianie wątpliwości, które mogłyby pojawić się po lewej stronie. Wielokrotnie zapewnia, że ten program absolutnie nie miałby wyprzeć innych form wsparcia osób bez pracy, jednak na tych zapewnieniach się kończy. Sama za to daje kilka dowodów na to, że gwarancja zatrudnienia zamieni się właśnie w reżim workfare, a więc taki, w którym korzystanie ze świadczeń społecznych i dostęp do różnych usług jest uwarunkowany podjęciem pracy.
Tcherneva bowiem, podważając skuteczność tradycyjnych form wsparcia bezrobotnych, wymienia m.in. zasiłki, twierdząc, że gwarancja pracy byłaby lepsza. Środki przeznaczone na zasiłki sama wlicza do „zmarnowanych” kwot na pomoc kryzysową. Mimochodem przyznaje również, że gwarancja zatrudnienia może się zamienić w workfare wbrew początkowym intencjom. „Wprowadzony w 2009 roku brytyjski Future Jobs Fund pomógł 43 proc. uczestników znaleźć stałą pracę w ciągu roku (zanim przekształcono go w dyscyplinujący program w stylu workfare)” – pisze ekonomistka. I właśnie ten brytyjski przykład dowodzi, że gwarancja zatrudnienia mogłaby się szybko zamienić w przymus pracy – w myśl zasady „jak nie pracujesz, to nie jesz”.
Husson: Postęp jest wtedy, gdy rynek się kurczy, a nie rozszerza [rozmowa]
czytaj także
Poza tym Tcherneva przymyka oko na fakt, że ludzie długotrwale bezrobotni, do których w głównej mierze program ten miałby być skierowany, szczególnie w czasach międzykryzysowych, nie mieliby odpowiednich kwalifikacji do wykonywania tych społecznie użytecznych zadań. W Polsce bowiem dominują wśród nich osoby z wykształceniem gimnazjalnym lub podstawowym. Czy tacy bezrobotni na pewno byliby w stanie np. prowadzić zajęcia dodatkowe dla dzieci? Czy potrafiliby prowadzić renowację budynków albo organizować teatry społecznościowe? Nie mówiąc już o instalowaniu paneli słonecznych, co również pojawia się w tych propozycjach – chyba że przez przypadek.
Właściwie do każdego rodzaju pracy, który wymienia Tcherneva, potrzeba jakichś kwalifikacji. Do większości z tych zadań może nie wystarczyć krótkie szkolenie. Poza tym w Europie większością tych zadań już się zajmują władze publiczne lub przedsiębiorstwa, które zdobyły od nich zamówienie. Przykładowo, sadzeniem drzew zajmują się w Polsce zakłady zieleni miejskiej. Być może w USA faktycznie jest potrzeba zorganizowania tego rodzaju prac, ale w Europie, gdzie sektor publiczny jest znacznie szerszy, większością z nich zajmują się odpowiednie instytucje, które zatrudniają już ludzi – w większości na etatach.
Gwarancja zatrudnienia? Tak, bo przecież chcemy pracować bez sensu
czytaj także
Wszystkie cele, jakie przyświecają gwarancji zatrudnienia, można osiągnąć przy pomocy tradycyjnych form wsparcia bezrobotnych oraz klasy pracującej, o ile tylko się je zintensyfikuje i usprawni. Przestrzeganiem przepisów o wynagrodzeniu minimalnym powinna zajmować się inspekcja pracy, zresztą z jej raportów wynika, że od momentu wprowadzenia minimalnej stawki godzinowej są to relatywnie rzadkie przypadki (chociaż nadal się zdarzają). Śmieciowe zatrudnienie można zlikwidować, wprowadzając pełne oskładkowanie wszystkich umów. Chronić przed biedą należy za pomocą rozwiniętego systemu wysokich zasiłków obejmujących wszystkich bezrobotnych.
Ważne zadania społeczne, takie jak praca opiekuńcza, powinny być wykonywane przez władze publiczne, ponieważ jest to ich obowiązek, z którego powinny być rozliczane przez społeczeństwo. Oczywiście, nic nie stoi na przeszkodzie, żeby lokalnie uruchamiać programy robót publicznych, jednak to transfery pieniężne i usługi publiczne powinny być fundamentem walki z biedą, a nie gwarantowane zatrudnienie, które w polskich warunkach bez wątpienia zamieniłoby się w reżim workfare, i to w bardzo radykalnym wydaniu.