Ciekawe, czy ojciec Kazimierz wolałby, żeby jego dzieci w szkole uczyła siostra Bernadetta (o ile nie jest lesbijką).
Bez względu na wynik wyborów parlamentarnych, prezydentura Andrzeja Dudy z pewnością nie będzie oznaczała ściślejszego przestrzegania rozdziału Kościoła od państwa. Będzie wręcz przeciwnie i wszyscy nauczymy się w lot łapać hostię. Nawet nie warto nad tym się rozwodzić.
Szkoda także czasu na rzucanie grochem o ścianę, na pisanie wstrząsających listów do Episkopatu. I to nagłe zainteresowanie tych bardziej liberalnych mediów zagrożeniami dla świeckości państwa! Przez tyle lat traktowano wszystkich podnoszących ten problem trochę jak wariatów, którzy zajmują się w niewłaściwy sposób nie dość istotnymi problemami. A teraz co? Ręka w nocniku? To, że abp. Depo mówi, że nie można oddzielać państwa od Kościoła, to przecież nie przejęzyczenie, tylko ich poglądy.
Ile razy można tłumaczyć, że celem państwa nie jest zapewnienie ludziom zbawienia. Naszym zdaniem państwo ma zapewnić wszystkim – w tym mniejszościom – tyle bezpieczeństwa, wolności, godności, prawa do życia zgodnie z własnymi pragnieniami, ile się da.
(Mówię w tym miejscu oczywiście o celach, a nie o możliwościach pełnej ich realizacji). Kościół uważa natomiast, że państwo ma wcielać Prawdę. Jednego z drugim nie da się pogodzić, to różne koncepcje.
To, co tu opisałam, jest rzecz jasna abstrakcją, typami idealnymi pewnych postaw. Życie jest bardziej skomplikowane, a w ramach demokracji – nie tej wyidealizowanej, tylko takiej, jaka istnieje – toczy się walka. Kościół używa wszelkich dostępnych środków – prawa, nieformalnych nacisków, szantażu, wpływania na wiernych, straszenia niegrzecznych posłów ekskomuniką – żeby postawić na swoim. I w końcu wyrwał dla siebie całkiem spory kawałek tortu. Kasę, ziemię, budynki, zaszczyty, religię w szkole, wpływ na prawo i życie obywatelek i obywateli.
Druga strona, poza jakimiś pokręconymi antyklerykałami, jest jakby skrępowana własnymi poglądami, które każą przecież zapewnić każdemu miejsce w społeczeństwie oraz odpowiedni szacunek. Tu odezwała się we mnie idealistka, bo cyniczka uważa, że druga strona charakteryzuje się raczej tchórzostwem i wyrachowaniem, brakiem rzeczywistego zrozumienia i przywiązania do liberalnych wartości.
(Zdaję sobie sprawę, że dzisiaj wypada się wytłumaczyć z „liberalizmu”. Dla mnie, ale też dla rozmaitych teoretyków filozofii społecznej, jest to doktryna egalitarna, która domaga się równego podziału wolności, a więc też środków pozwalających tę wolność realizować. I jeszcze uważam, że pewne prawa przysługują też zwierzętom).
Co z tego ”skrępowania liberałów” wynika? Na przykład traktowanie antydemokratycznych zapędów Kościoła jako błędów, które nie tykają jego istoty. A istota ta jest i szlachetna, i dobra, i objawia się w dobrych katolikach, którzy gotowi są zaakceptować zasadę „co boskie Bogu, co cesarskie cesarzowi”. Chcą zajmować się duchem i posługą wobec ubogich, a nie cudzym łóżkiem i trzepaniem kasy. I tu się pojawia opowieść o Kościele otwartym, akceptującym reguły liberalnej demokracji, gotowym do reform, zmiany stosunku wobec kobiet, rozwodów, celibatu, mniejszości seksualnych… Może takie trendy gdzieś w Kościele istnieją. Może wielu ludzi w Polsce, deklarujących się jako katolicy, tak właśnie czuje, wiadomo, że tych naprawdę zgadzających się z kościelną doktryną jest na oko z 30 proc.
Natomiast takiego Kościoła instytucjonalnego w Polsce nie ma. Są za to „nasi dobrzy księża” hołubieni przez liberałów.
To tacy, którzy przeproszą Komorowskiego, zagłosują na PO i mają przyjaciół po właściwej stronie. Pogadać z nimi można i nawet się napić jak z ludźmi. A co by było, gdyby jeszcze byli posłami?
„Każdy wierzący, w tym poseł katolik, powinien dążyć do tego, żeby prawo państwowe jak najbardziej chroniło życie” – tak mówi ks. Sowa. I nie należy oczywiście mrozić ludzkich zarodków. Krótko mówiąc, gdyby był posłem, głosowałby z PiS-em. A głosując na PO wybiera kandydatów konserwatywnych. W najbliższych wyborach do senatu odda głos na Giertycha. Nie ma co liczyć na to, że ksiądz katolicki w Polsce pomyśli o dobru wszystkich obywateli, np. tych, którzy nie uważają, że zarodek jest człowiekiem. Albo tych, którzy pragną mieć dzieci, jednak z medycznego punktu widzenia uzyskanie ciąży jest dla nich możliwe wyłącznie dzięki metodzie in vitro. Albo obywatelek, które mają nieszczęście być kobietami, a więc ich macice trzeba upaństwowić.
Niedawno przez chwilę ks. Kazik mignął mi w publicznej telewizji. Jak zwykle łagodny, kulturalny, nieużywający języka nienawiści. Powiedział w jakimś programie, że gdyby miał dzieci (w końcu to nie takie rzadkie wśród księży), to nie chciałby, żeby były uczone przez nauczyciela homoseksualistę. Nikt nie zapytał go dlaczego ani nie zwrócił uwagi, że jest to wypowiedź o charakterze dyskryminującym.
Ciekawe, czy byłby bardziej zadowolony, gdyby jego dzieci uczyła siostra Bernadetta, o ile nie jest lesbijką? A może już nieznośny jest dla niego sam fakt, że dziecko w szkole może dowiedzieć się, iż dobry i lubiany nauczyciel jest gejem?
No cóż, ksiądz to ksiądz, ma prawo wierzyć w świętość życia poczętego i grzeszność homoseksualizmu, chociaż nawet zgodnie z naukami Kościoła nie powinien dyskryminować gejów. Miłość (ze wzajemnością) do PO tego nie zmieni, ani to, że jest gotów wybaczyć przyjacielowi Bronkowi błąd z in vitro, a może nawet grzech odpuścić. Umiejętność wybaczania to piękna cnota, ja też mogę mu wybaczyć jego poglądy. Odczuwam doń nawet pewną sympatię, kiedy porównam go z ks. Oko. Politycznie jest on jednak wrogiem takiej demokracji, która wszystkich szanuje, która kobietom i mężczyznom pozwala decydować o swoim życiu, daje równe prawa ludziom o odmiennej orientacji seksualnej. Ale o tym cicho sza. Musimy mieć swoich dobrych księży.
**Dziennik Opinii nr 230/2015 (1014)