Wsparcie Wspieraj Wydawnictwo Wydawnictwo Dziennik Profil Zaloguj się

Tylko nie w pracodawców! Co zostało z reformy Państwowej Inspekcji Pracy?

Reforma Państwowej Inspekcji Pracy została rozbrojona, a narzędzie, które miało działać automatycznie i skutecznie, zamieniono w procedurę, którą można obchodzić, opóźniać i uprzejmie ignorować. To polska specjalność legislacyjna – najpierw tworzy się mechanizm, a potem wyjmuje z niego baterie.

Agnieszka Dziemianowicz-Bąk w czerwonej marynarce, z uniesionymi rękami na tle budynku Państwowej Inspekcji Pracy
Kontekst

🛠️ Reforma PIP została rozbrojona – z projektu usunięto kluczowe narzędzia, takie jak natychmiastowa wykonalność decyzji i możliwość domagania się zaległych składek, co znacząco ogranicza skuteczność zmian.

📝 Nowe uprawnienia PIP najmocniej odczują branże, w których już dziś najłatwiej udowodnić etat – gastronomia, budownictwo czy handel, a nie wysoko wyspecjalizowane B2B, gdzie sądy zwykle uznają większą autonomię pracownika.

🗑️ Reforma nie zmniejszy segmentacji rynku pracy – nie narusza opłacalności śmieciówek dla pracodawców, a przy obecnej skali zleceń i fikcyjnego B2B możliwości kontrolne PIP pozostają symboliczne.

Nie jest tajemnicą, że od lat Państwowa Inspekcja Pracy jest bezradna wobec śmieciówek i fikcyjnego samozatrudnienia. Reforma przygotowana przez resort pracy miała to wreszcie zmienić: dać inspektorom możliwość natychmiastowego przekształcania umów i dostęp do danych, które pozwoliłyby celować w branże specjalizujące się w omijaniu przepisów.

Pierwsza wersja projektu była naprawdę obiecująca. Jeśli inspektor stwierdziłby, że dana umowa cywilnoprawna powinna być umową o pracę, mógł od ręki zamienić ją w etat. Co więcej, taka decyzja działałaby również wstecz, więc pracodawca musiałby zapłacić zaległe składki. Po latach utyskiwań nad słabością PIP-u wreszcie na horyzoncie pojawiły się zmiany, które mogłyby ten impas przełamać.

I wtedy, z oddali, usłyszeliśmy znajome wycie syren alarmowych.

Słychać wycie?

Zapis o natychmiastowej wykonalności decyzji i obowiązek płacenia zaległych składek sprawił, że środowiska pracodawców wytoczyły najcięższe działa i mocą swoich autorytetów uznały, że w Polsce nastały czasy stalinowskiego bezprawia.

„Projekt, którego korzenie tkwią głęboko w CzeKa I NKWD” – tak o projekcie reformy Państwowej Inspekcji Pracy pisał na Linkedinie Cezary Kaźmierczak, prezes Związku Przedsiębiorców i Pracodawców. Jego zdaniem „nawet osławiona Inspekcja Robotniczo-Chłopska Jaruzelskiego nie miała takich uprawnień”.

Czytaj także Umowy-zlecenia: oskładkować, ograniczyć, zlikwidować Piotr Szumlewicz

Mniej historycznie, a bardziej systemowo podeszli do sprawy eksperci Federacji Przedsiębiorców Polskich, którzy wyliczyli, że przekształcenie zaledwie co dziesiątej umowy cywilnoprawnej w etat spowodowałoby ograniczenie podaży pracy o 79 mln roboczogodzin i spadek PKB o 10,9 mld zł. A już strach pomyśleć, ile stracimy na przeniesieniu się tych umów do szarej strefy.

Uczciwie trzeba oddać, że wiele organizacji przedsiębiorców ma słuszność: reforma PIP-u nie zmniejszy segmentacji rynku pracy. Kluczowy motor wypychania z etatów pozostaje nietknięty, bo podatki i składki dalej będą dla pracodawcy korzystniejsze na umowach cywilnoprawnych. Dopóki ich opłacalność wobec etatu się nie zmieni, a PIP przy swoich zasobach nie będzie w stanie tego skorygować, strukturalne tendencje rynku pracy pozostaną bez zmian.

Kto gnębi polskich przedsiębiorców?

W sukurs pracodawcom przyszli ich najgorliwsi polityczni sojusznicy. Ewa Szymanowska, posłanka Polski2050 – partii, która na sztandary wzięła obniżenie składki zdrowotnej dla przedsiębiorców – apelowała o wstrzymanie prac nad projektem, bo „przekształcenie B2B w etat decyzją urzędnika PIP to absurd i cios w przedsiębiorców”.

Oblężonej twierdzy przedsiębiorców bronią też politycy z przeciwnej strony barykady – zdaniem Krzysztofa Bosaka „szef Generalnego Inspektoratu Pracy zastrasza przedsiębiorców”, a jego partyjny kolega Przemysław Wipler podczas obrad sejmowej komisji stwierdził, że ustawa o PIP-ie uderzałaby w konstytucyjny trójpodział władzy.

Czytaj także Dziemianowicz-Bąk: Tak odśmieciowimy polski rynek pracy Jakub Majmurek

Niskie standardy polityków to jedno – pasjonujące jest również obserwowanie ekspertów i ekspertek prawa pracy i HR, którzy bardziej niż zwiększenia uprawnień okręgowych inspektorów boją się chyba tylko podwyższenia składki zdrowotnej.

Moją faworytką jest prawniczka, która przytomnie zauważyła, że po reformie pracodawcy będą musieli zachować szczególną ostrożność przy szkoleniach z BHP dla osób na umowie zleceniu (przypominam, że w 2024 roku w Polsce podczas pracy zginęło ponad 220 osób, głównie mężczyzn pracujących w przemyśle). Nie daj boże zobaczy to jeszcze inspektor PIP-u i uzna, że wskazuje to na stosunek pracy. Wtedy nici ze zlecenia, będzie trzeba dać pracownikowi etat.

Spokojnie, programiści. I tak byliście bezpieczni

Za największy sukces lobbystów uważam jednak przekonanie opinii publicznej, że ustawa uderzy w specjalistów na B2B – informatyków, prawniczki, konsultantki, pracowników branży finansowej. W praktyce, jeśli ktoś miałby skorzystać na nowych uprawnieniach PIP, to raczej kelnerka na zleceniu niż programista na B2B.

Dlaczego? Bo dziś, żeby uznać, że ktoś pracuje „na etacie”, trzeba przejść przez sąd, który bada, czy pracownik wykonywał pracę pod kierownictwem pracodawcy w określonym miejscu i czasie. O ile jest to w miarę oczywiste w przypadku tzw. prac prostych (sprzedawczyni, kasjer, pracownik magazynu), to przy tzw. pracach wysokospecjalistycznych sytuacja jest mniej jednoznaczna.

Przy programistach, konsultantkach czy prawnikach sądy często uznają, że nie ma tu klasycznego podporządkowania – bo ktoś dostaje zadanie, ale sam decyduje, jak je wykona, ma w tym dużo autonomii. Coraz częściej ważna jest też „wola stron”: jeśli ktoś sam chciał pracować na B2B i sytuacja nie jest jednoznaczna, sąd to uwzględni.

Co to ma wspólnego z reformą? Wszystko. Jeśli inspektor przemianuje B2B na etat, firma może odwołać się do sądu – i w branżach wyspecjalizowanych PIP ma duże szanse na przegraną. Inspektorzy, chcąc unikać uchylania swoich decyzji, będą więc kontrolować te sektory, które mają już „przetestowane”. Mówił o tym sam Marcin Stanecki, Główny Inspektor PIP.

Zwróciłam się do PIP-u z prośbą o dane na temat tego, jakich branż dotyczą te sprawy. Jak się okazało, inspektorzy najskuteczniejsi byli w sporach dotyczących gastronomii (12 wygranych), branży budowlanej (9 spraw) czy handlu (6). A więc to tam można by się spodziewać kontroli PiP-u.

„Kompromis”, czyli jak reforma straciła zęby zanim zaczęła gryźć

Agnieszka Dziemianowicz-Bąk była jedną z nielicznych osób w rządzie, której naprawdę zależało na reformie PIP-u. Jej narracja zaczynała się miękko, od przekonywania, że uczciwi przedsiębiorcy powinni wspierać eliminowanie nieuczciwej konkurencji. Z czasem dało się zauważyć jej postępującą irytację, która dała o sobie znać, gdy w jednym z programów informacyjnych tonem nieznoszącym sprzeciwu przypomniała, że prawo pracy jest częścią polskiego porządku prawnego i porównywała przeciwników ustawy do złodziei niezadowolonych ze skuteczności jednostek śledczych.

Czytaj także Dobre lata się kończą. W Polsce rośnie bezrobocie Piotr Wójcik

Dobre intencje nie były w stanie pokonać połączonych sił lobby przedsiębiorców i weta PSL, które na ostatniej prostej – z właściwym sobie uśmiechem w stronę biznesu – rozmontowały projekt, a Dziemianowicz-Bąk ten kształt ostatecznie zaakceptowała. Można się było spodziewać, że wyrazi oburzenie okrojeniem jednej ze swoich najważniejszych inicjatyw – ale zamiast tego ministra jak gdyby nigdy nic pochwaliła się przejściem projektu przez Komitet Stały Rady Ministrów, mimo że to właśnie na tym etapie doszło do największych zmian w projekcie.

Dziamianowicz-Bąk nie pomagali również jej partyjni koledzy. Minister Marcin Kulasek uznał za stosowne przypomnieć mediom, że Główny Inspektor Pracy, Marcin Stanecki, nie ma stopnia doktora, co na chwilę zamieniło debatę o reformie w dyskusję o tym, czy magistrowi można powierzyć tak ważne stanowisko.

Pakiet „spokojny biznes”

Finalnie, gdy PSL postawił weto, a pracodawcy napompowali balon paniki, rząd przyjął klasyczny „kompromis” i wyrzucił najgroźniejsze dla pracodawców elementy reformy – natychmiastową wykonalność i działanie wstecz. Tak więc w obecnej, już czwartej odsłonie projektu, inspektor może co prawda wydać decyzję o zamianie umowy cywilnoprawnej w etat, ale pracodawca nie musi jej wykonać, dopóki nie przejdzie całej ścieżki odwołań i sądu. Nie będzie też możliwości domagania się zaległych składek. Jeśli więc pracodawca przez lata korzystał z fikcyjnych kontraktów, to trudno, nasza strata.

Do pakietu „uspokojenia biznesu” dorzucono jeszcze jeden element: jeśli firma i pracownik wspólnie oświadczą, że jest im dobrze na umowie cywilnoprawnej, inspektor nie może nalegać na zmianę. To logika szczególnie chętnie stosowana w ochronie zdrowia, gdzie kontrakty maskują gigantyczny problem nadgodzin i rozciągniętego czasu pracy, ale też pozwalają na doskonałe zarobki części kadry medycznej.

W efekcie reforma została skutecznie rozbrojona, a narzędzie, które miało działać automatycznie i skutecznie, zamieniono w procedurę, którą można obchodzić, opóźniać i uprzejmie ignorować. To polska specjalność legislacyjna – najpierw tworzy się mechanizm, a potem wyjmuje z niego baterie.

Czy to w ogóle miało sens?

Czy obecna reforma PIP-u ma w takim razie w ogóle sens? Częściowo tak, bo każde dofinansowanie zabiedzonego PIP-u i możliwość poprawy warunków pracy w sektorach takich jak gastronomia czy budowlanka byłoby krokiem naprzód.

A może raczej kroczkiem naprzód, biorąc pod uwagę, że w całym PIP-ie pracuje nieco ponad 2,5 tys. osób, a omijanie prawa pracy jest zjawiskiem masowym. Jak przypomina Piotr Ostrowski z OPZZ, 150 tys. firm zatrudnia wyłącznie na śmieciówkach, a 1,394 mln osób pracuje tylko na zleceniach.

Tymczasem PIP planuje w 2026 roku skontrolować 200 takich podmiotów, czyli 0,13 proc. całej grupy. W tym tempie całość zajęłaby 758 lat, więc gdzieś w XXVIII wieku moglibyśmy uznać sprawę za zamkniętą.

Co ważne, reforma i tak nie zatrzymałaby rosnącego fikcyjnego samozatrudnienia (ponad 450 tys. „jednoklientowych” działalności), choćby przez liberalną linię orzeczniczą sądów. Bardziej przydałby się tu test przedsiębiorców oparty na prostych kryteriach. Czy masz więcej niż jednego klienta,? Czy ponosisz ryzyko? Czy inwestujesz w narzędzia? Czy możesz odmówić zlecenia? Jeśli nie, to jesteś pracownikiem.

Czytaj także Nie ma nic ważniejszego niż klasa pracująca Janis Warufakis

Na szczęście w obecnej wersji ustawy PIP wciąż ma mieć dostęp do danych ZUS-u i KAS, co ułatwi skuteczniejsze celowanie kontroli. Ale to narzędzie, o które rząd bił się jak o przełom, ZUS stosuje od lat, kontrolując firmy i nakazując opłacenie składek tam, gdzie umowy cywilnoprawne maskują etaty.

I robi to bardzo skutecznie – według raportu Grant Thornton ZUS przeprowadził w 2024 roku prawie 30 tys. kontroli, z ponad 90-procentową skutecznością. Ile z tych interwencji dotyczyło fikcyjnych form zatrudnienia? To doskonałe pytanie, na które od miesięcy nie mogę doprosić się odpowiedzi. Na pytanie o liczbę takich spraw zakład odpisał mi tylko, że w okresie od 1 stycznia 2024 roku do 30 września 2025 w ramach 1100 kontroli płatników składek umów o dzieło ZUS zakwestionował je w odniesieniu do 5,7 tys. osób (kontroli jest mniej, bo jedna kontrola obejmuje działalność firmy, a nie pojedynczą umowę).

No dobrze, a co zresztą – z umowami B2B, zleceniami? Tego niestety nie wiem, a rzecznik ZUS-u z uporem godnym lepszej sprawy unika moich telefonów. Jednak już sama skala przekształceń umów o dzieło wskazuje na to, że to ZUS wiedzie prym w dokręcaniu śruby nieuczciwym przedsiębiorcom. PIP ma się więc od kogo uczyć.

Skutek uboczny reformy

Nieoczekiwanym skutkiem reformy może być to, że – jak argumentuje chociażby Łukasz Michnik, rzecznik Nowej Lewicy – przedsiębiorcy będą, słusznie czy nie, bali się kontroli PiP-u. To może sprawić, że sami będą oczyszczać swoje firmy ze śmieciówek.

Większość pracodawców nie miała i nie ma się czego obawiać, ponieważ reforma i tak byłaby ograniczona przez małą liczbę kontroli i raczej nie objęłaby firm, które bazują na kontraktach ze specjalistami. A na sam koniec i tak wybito jej zęby. Na szczęście przedsiębiorcy raczej nie czytają Krytyki Politycznej, więc mogą dalej myśleć, że ustawa jest dla nich szalenie groźna i poważnie godzi w ich interesy. Dzięki temu może co bardziej bojaźliwi w popłochu przemianują trochę śmieciówek na umowy o pracę.

Komentarze

Krytyka potrzebuje Twojego głosu. Dołącz do dyskusji. Komentarze mogą być moderowane.

Zaloguj się, aby skomentować
0 komentarzy
Komentarze w treści
Zobacz wszystkie