Twój koszyk jest obecnie pusty!
W Ameryce nie lubią inteligentnych ludzi
Amerykańską kulturę i politykę od zarania kształtowała nieufność do intelektu, wiedzy eksperckiej i ludzi (za) dobrze wykształconych.

Alger Hiss był imponującym człowiekiem. Po ukończeniu z wyróżnieniem wydziału prawa na Harvardzie został sekretarzem sędziego Sądu Najwyższego Olivera Wendella Holmesa Jr., jednego z najbardziej szanowanych prawników w historii Stanów Zjednoczonych. Następnie Hiss rozpoczął pracę w Departamencie Stanu, gdzie zajmował się polityką zagraniczną dotyczącą krajów Ameryki Łacińskiej, Chin i Japonii w czasie Nowego Ładu i drugiej wojny światowej.
Doradzał prezydentowi Rooseveltowi podczas konferencji jałtańskiej oraz reprezentował Stany Zjednoczone na kluczowych spotkaniach założycielskich Organizacji Narodów Zjednoczonych. Podczas pierwszej sesji ONZ siedział tuż za prezydentem Trumanem, co symbolicznie odzwierciedlało jego pozycję. Przystojny, nienagannie ubrany i kulturalny Hiss był w oczach Amerykanów uosobieniem godnego zaufania, kompetentnego urzędnika państwowego.
Był również sowieckim agentem.
Odkrycie, że Hiss był szpiegiem wrogiego mocarstwa, wstrząsnęło Amerykanami i podsyciło zimnowojenną paranoję, która już wcześniej narastała po przejęciu Chin przez komunistów i po sowieckim teście bomby atomowej. Nieprzyjaciel czaił się już wewnątrz Ameryki i miał postać podejrzanie gładkiego intelektualisty.
W konsekwencji tych wydarzeń senator Joseph McCarthy rozpoczął polowanie na komunistów w kręgach rządowych i akademickich, a nawet hollywoodzkich, niszcząc reputacje i kariery w oparciu o podejrzenia i pomówienia. Jego krucjata nie miała tropić zagrożeń – od tego były służby i wywiad – lecz zatrzeć w oczach opinii publicznej różnice między intelektualistami a komunistami. Zastraszanie i wykluczanie intelektualistów z życia publicznego pozwoliło symbolicznie zaspokoić pragnienie zemsty wobec klasy eksperckiej wyrosłej na polityce Nowego Ładu.
McCarthy wykorzystał głęboko zakorzeniony w Ameryce resentyment, którego charakter jest nierozerwalnie związany z wyjątkową historią Stanów Zjednoczonych, sięgającą ich genezy, mitów założycielskich, kryzysów i konfliktów, które ukształtowały narodową tożsamość Amerykanów. Dzieje owego resentymentu prześledził Richard Hofstadter w nagrodzonym Pulitzerem dziele Antyintelektualizm w życiu amerykańskim. Książka ta pozostaje najważniejszym opracowaniem dotyczącym tego, jak nieufność wobec intelektu kształtowała amerykańską kulturę i politykę.
Społeczności pierwszych pokoleń protestantów przybywających na kontynent amerykański charakteryzowały się silnym rygoryzmem religijnym. Wykształceni purytańscy duchowni stanowili klasę intelektualistów przewodzącą koloniom według ortodoksyjnych zasad. Z czasem jednak, w miarę rozrostu i bogacenia się wspólnot, religijny żar społeczności słabł. Kazania, oderwane od codziennego życia i przesycone doktrynerstwem, zaczęły odstraszać wiernych. Zniechęceni osadnicy zaczęli poszukiwać strawy duchowej poza swoimi lokalnymi instytucjami religijnymi i w niedługim czasie wyłoniło się mnóstwo nowych odłamów i grup religijnych.
W Nowym Świecie nie istniała żadna religia państwowa, typowa dla krajów europejskich (wszak nie było jeszcze żadnego państwa), a to oznaczało, że kościoły stały się organizacjami dobrowolnymi, konkurującymi o członków. Popularność zdobywali Nowi Baptyści, Kwakrzy i Metodyści, którzy przyciągali wiernych emocjonalnym przekazem i naciskiem na osobiste doświadczenie Boga; każdy, jeżeli tylko poczuł powołanie, mógł głosić kazania i nawracać, a o sukcesie danego odłamu zaczęła decydować siła perswazji i oratorskich umiejętności kaznodziejów. Autorytet wykształconego duchowieństwa został nieodwracalnie zniszczony, zaś religia stała się demokratyczna i antyelitarna.
Jednocześnie wyrastała legenda ludowych bohaterów pogranicza, dzielnych i samodzielnych pionierów, którzy podbijali dzikie tereny dzięki odwadze, sprytowi i ciężkiej pracy. Jednym z najsłynniejszych był Davy Crockett, który zasłynął dzięki swoim umiejętnościom łowieckim (według niektórych podań walczący wręcz z niedźwiedziami) i talentowi gawędziarskiemu. Z dzikiego zachodu Crockett trafił do Kongresu, gdzie reprezentował tak zwanego zwykłego człowieka walczącego z zaśniedziałymi, skorumpowanymi politykami. W powszechnym mniemaniu Crockett uosabiał – i nadal uosabia – prymat zdrowego rozsądku nad jałową, akademicką dyskusją.
„W demokracjach nie ma nic wspanialszego niż handel” – pisał Alexis de Tocqueville w słynnym studium Demokracja w Ameryce. Francuski arystokrata i prawnik odwiedził Stany Zjednoczone, aby zbadać, jak funkcjonuje społeczeństwo, które niedawno uzyskało niepodległość i tak bardzo różniło się od krajów Europy. Zauważył, że priorytetem mężczyzn w Ameryce stało się robienie interesów, a wszelki fach i rzemiosło dostosowało się do reguł rynkowych. Aktywność niezwiązana z biznesem, mająca wymiar intelektualny i duchowy, została przypisana kobietom. Kontemplacja i tworzenie idei ceniono o tyle, o ile przekładały się potem na praktyczną, materialnie wzbogacającą działalność.
W XIX wieku, w erze oszałamiającej industrializacji, istotnie możliwe było osiągnięcie sukcesu w biznesie bez większego formalnego wykształcenia, choć nie na taką skalę, jak sugerowałaby powszechność mitu „od pucybuta do milionera”. Edukacja akademicka wydawała się wówczas bezużyteczna. O sukcesie decydowały obrotność, spryt i inteligencja; akademickie teoretyzowanie uchodziło za oderwane od rzeczywistości i wręcz niemęskie.
W miarę postępu technologicznego i rozwoju nauki sytuacja zaczęła się zmieniać. Wyspecjalizowana wiedza ekspercka stała się niemal nieodzowna. Sukces w praktycznych dziedzinach, takich jak prawo, inżynieria, medycyna czy finanse, wymagał formalnego wykształcenia. Różnica statusu i pozycji między pracownikami fizycznymi a umysłowymi stała się jeszcze wyraźniejsza. Stereotyp roztargnionego profesora pogrążonego w bezużytecznych rozważaniach nadal pokutował, lecz skończyły się drwiny z formalnego wykształcenia jako takiego – przerodziły się raczej w pełną szacunku niechęć.
Symbolem napięć stał się tak zwany Małpi Proces. W 1925 roku pod naciskami kościołów protestanckich, zaniepokojonych modernistycznymi teoriami rozprzestrzeniającymi się w społeczeństwie, kilka stanów zabroniło nauczania w szkołach teorii ewolucji. Amerykańska Unia Swobód Obywatelskich (ACLU) postanowiła rzucić wyzwanie zakazowi. Stanęła po stronie Johna Scopesa, nauczyciela biologii z Tennessee, który wbrew prawu nadal wykładał w szkole teorię Darwina.
Małpi proces był pierwszym w historii procesem transmitowanym na żywo przez radio. Obrońca Scopesa, Clarence Darrow, bezlitośnie przepytywał reprezentanta stanu Tennessee Williamsa Bryana ze znajomości Biblii, nieścisłości i wybiórczości w jej interpretacji, niejednokrotnie ośmieszając fundamentalistyczne podejście Bryana do świętej księgi. „Cofamy się do XVI wieku, kiedy to bigoci palili ludzi, którzy odważyli się wnieść inteligencję, oświecenie i kulturę do ludzkich umysłów” – grzmiał Darrow.
Jednak religijny radykalizm Bryana nie wynikał z jego z ograniczonego pojmowania rzeczywistości. Bryan nie żywił niechęci do nauki, lecz żywił niechęć do darwinizmu, gdyż ten zagnieździł się w świadomości społecznej jako teoria nie tylko wyjaśniająca ewolucję organizmów, lecz uzasadniająca nierówności społeczne i bezwzględność w społecznych relacjach. „Sprzeciwiam się teorii Darwina, ponieważ obawiam się, że stracimy świadomość obecności Boga w naszym codziennym życiu, jeśli będziemy musieli przyjąć, że przez wszystkie wieki żadna siła duchowa nie wpływała na życie człowieka ani nie kształtowała losów narodów” – wyjaśniał Bryan.
Argument chrześcijańskiej obrony słabszych przed bezdusznością darwinizmu społecznego nie zrobił jednak takiego wrażenia na opinii publicznej jak drwiny z ignorancji Bryana. Przepaść między pobożnymi i często kiepsko usytuowanymi Amerykanami a lepiej sytuowaną, wierzącą (a jakżeby inaczej!) w darwinizm inteligencję pogłębiła się.
W okresie Nowego Ładu Franklina D. Roosevelta rząd federalny znacznie rozszerzył swoją rolę w gospodarce i życiu społecznym, reagując na Wielki Kryzys. Utworzono nowe agencje rządowe, w których zatrudniano technokratów – ekonomistów, prawników i naukowców z wykształceniem uniwersyteckim – odpowiedzialnych za rozwiązywanie złożonych problemów społecznych.
Dla zwykłych Amerykanów – zwłaszcza tych pochodzących spoza wielkich ośrodków – oznaczało to, że władza polityczna zaczęła przechodzić z rąk lokalnych działaczy czy biznesmenów do rąk wielkomiejskich biurokratów, posługujących się podejrzanym żargonem i oderwanych od codzienności. Intelektualiści przestali być obiektem drwin, a stali się podejrzaną klasą ekspercką, której formalne wykształcenie jednocześnie oddalało ich od zwykłego człowieka i dawało im kontrolę nad jego losem. Intelekt po raz kolejny stał się obiektem nieufności i niechęci – formą władzy lub przywileju.
Kolejna fala nadeszła wraz z gwałtownymi przemianami społecznymi lat 60. – ruchami na rzecz praw obywatelskich, protestami studenckimi i rozwojem kontrkultury – często inspirowanymi lub wspieranymi przez akademików i aktywistów z elitarnych uniwersytetów. Intelektualiści zaczęli jawić się znów jako oderwani od rzeczywistości radykałowie zagrażający tradycyjnym wartościom i porządkowi społecznemu.
Hofstadter zmarł w 1970 roku i nie dożył rozwoju telewizji kablowej, internetu ani kaznodziejów z social mediów. Nie doczekał momentu, w którym polityczny doradca prezydenta George’a W. Busha Karl Rove oznajmił, że czasy dominacji „społeczności opartej na rzeczywistości” odchodzą do lamusa. Nie doczekał czasów, w którym każdy polityk z prezydenckimi ambicjami, od Billa i Hillary Clintonów, przez Obamę, Berniego Sandersa, Mitta Romneya, aż po Busha i Trumpa zaczął zwracać się do Amerykanów swojskim folks (z braku lepszej alternatywy po prostu „ludzie”, jak w zwrocie „słuchajcie, ludzie!”). Nie doczekał wywiadu, w którym doradczyni Trumpa Kellyanne Conway oświadczyła, że jego administracja posiada „alternatywne fakty”, ani momentu, gdy „kochający niewykształconych” Trump polecił swojemu doradcy do spraw klimatu, żeby dał spokój z tym ociepleniem, bo zaraz będzie się ochładzać, niech tylko ekspert cierpliwie poczeka.
„Inteligentni ludzie mnie nie lubią” – przyznał Trump na „gali na rzecz edukacji” we wrześniu 2025 roku, a publiczność zareagowała skwapliwym śmiechem. Czy gdyby Hofstadter tego wszystkiego doczekał, miałby ochotę na dopisanie kolejnych rozdziałów swojej książki? A może uznałby, że chociaż pozornie tyle się zmieniło, to ostatecznie nie zmieniło się nic?
Komentarze
Krytyka potrzebuje Twojego głosu. Dołącz do dyskusji. Komentarze mogą być moderowane.