Jakie będą dalsze losy konfliktu? Irańscy przywódcy nie mają na ręku żadnej silnej karty. Zostali zaatakowani w momencie, gdy reżim jest najsłabszy od dekad – toczony przez problemy wewnętrzne, w kiepskiej sytuacji gospodarczej, pozbawiony wsparcia swoich regionalnych sojuszników.
Islamska Republika Iranu to wręcz modelowy wróg: opresyjny reżim, który lubuje się w więzieniu, torturowaniu i wieszaniu dysydentów i którego nienawidzi znaczna część własnego społeczeństwa. Irańczycy wielokrotnie dawali temu wyraz w ostatnich latach, gdy mimo śmiertelnego ryzyka wychodzili na ulice, by protestować przeciwko rządowi.
Jego destrukcyjne działania w regionie są niezaprzeczalne: przez lata Iran skrzętnie budował to, co sam nazywa „osią oporu” – koalicję ugrupowań o różnym charakterze, jak libański Hezbollah, palestyński Hamas czy jemeński ruch Ansar Allah, szerzej znany jako Huti. Wspieranie, finansowanie i zbrojenie różnego rodzaju bojówek i milicji na Bliskim Wschodzie to od wielu lat zarzut nie tylko społeczności międzynarodowej, ale też samych Irańczyków, sfrustrowanych faktem, że wobec ich fatalnej sytuacji gospodarczej reżim wydaje ciężkie pieniądze na demonstrację własnej potęgi.
Wreszcie: nie pozostawia wątpliwości, że Teheran nie dotrzymywał postanowień wynikających z międzynarodowych traktatów dotyczących proliferacji. W maju tego roku Międzynarodowa Agencja Energii Atomowej alarmowała, że Teheran nie współpracuje z agencją na zasadach wynikających z międzynarodowych traktatów i że zgromadził przeszło 400 kg uranu wzbogaconego do 60 proc., a więc jest stosunkowo niedaleko od technicznej możliwości skonstruowania bomby atomowej, gdyby przyszła mu na to ochota. Zdolności do jej przenoszenia, jak wiemy, posiada od dawna.
To ostatnie stało się oficjalną przyczyną ataku Izraela, który twierdzi, że musi za wszelką cenę zniszczyć irański program jądrowy, który postrzega jako zagrożenie egzystencjalne. Intensywność ataków – nie tylko na obiekty o przeznaczeniu nuklearnym, ale też szereg najwyższych rangą wojskowych czy największe na świecie pole naftowe South Pars – sprawił, że część komentatorów zaczęła doszukiwać się w działaniach premiera Benjamina Netanjahu innego celu: wymuszenia zmiany reżimu w Iranie.
Sam Netanjahu niejako ustosunkował się do tych hipotez, nawołując w swoim przemówieniu do Irańczyków: „Nadszedł czas, aby naród irański zjednoczył się wokół swojej flagi i historycznego dziedzictwa, stając w obronie waszej wolności od złego i opresyjnego reżimu” – przekonywał. „Islamski reżim, który uciskał was przez prawie 50 lat, grozi zniszczeniem naszego kraju. Reżim […] nigdy nie był słabszy. To wasza szansa, by powstać i dać się usłyszeć. Kobieta, życie, wolność – Zan, Zendegi, Azadi” – kontynuował, odwołując się do hasła antyrządowych protestów po śmierci Mahsy Amini, zabitej przez siły bezpieczeństwa za nieodpowiednio włożoną chustę.
czytaj także
Reakcje płynące z Iranu wskazują jednak, że Netanjahu przelicytował. Rzeczywiście, dekapitacja irańskiego dowództwa wojskowego, w tym Korpusu Strażników Rewolucji Islamskiej – bytu, który co do zasady ma zabiegać o przetrwanie reżimu – jak przy wielu tego rodzaju okazjach spotkała się z radością czy nawet mściwą satysfakcją wielu mieszkańców. „Ci, którzy uciskali i zabijali nas przez lata, teraz dostają to, na co zasłużyli”, słychać głosy. Postaci takie jak Hosejn Salami, dowódca Sepah, jak Irańczycy nazywają Strażników Rewolucji, nie cieszyły się wielką popularnością. W nalotach zginął także Amir Ali Hadżizadeh, który w Korpusie szefował siłom powietrznym, szeroko znienawidzony, odkąd w 2019 r. wziął odpowiedzialność za nieumyślne zestrzelenie przez Iran ukraińskiego samolotu pasażerskiego.
Szybko jednak okazało się, że celem (czy też „stratami ubocznymi”, jak nazywa się je w wojskowym żargonie) Izraela są też zwykli mieszkańcy irańskich miast, którzy po prostu mieli nieszczęście żyć w tym samym kompleksie mieszkalnym, co naukowcy zajmujący się atomem czy też funkcjonariusze sił bezpieczeństwa. Media społecznościowe obiegły zdjęcia przerażonych, zakrwawionych mieszkańców irańskich miast, którzy w popłochu uciekają ze zbombardowanych dzielnic. Według ostatnich informacji irańskiego ministerstwa zdrowia w izraelskich nalotach zginęły co najmniej 224 osoby, z czego 90 proc. to cywile. Izraelski minister obrony, Izrael Kac, zagroził, że „irański dyktator zmienia Teheran w Bejrut”, nawiązując do zeszłorocznej wojny między Izraelem a Hezbollahem, która terroryzowała mieszkańców miasta.
czytaj także
Gdyby naloty na gęsto zabudowane osiedla mieszkalne, wezwania do ewakuacji ogłaszane wyłącznie na portalu X, często w środku nocy, a niekiedy wcale, a także ofiary cywilne i ogromne zniszczenia miały stać się teraz rzeczywistością Irańczyków – nawet ci, którzy dziś świętują ciosy zadawane znienawidzonej władzy, mogą zmienić swoje nastawienie. W Iranie od lat pogłębia się przepaść między doulat, rządem, a mellat, ludem czy też narodem, jednak izraelskie zapewnienia, że wojnę prowadzi przeciw temu pierwszemu, są nieprzekonujące wobec dalszych bombardowań irańskich miast.
Nawet zabójstwa naukowców zajmujących się programem nuklearnym wywołały gwałtowny sprzeciw części mieszkańców. Rozwój cywilnego programu jądrowego zawsze cieszył się wśród Irańczyków dużym poparciem, a w ostatnich latach (nie byłoby tezą przesadnie śmiałą założenie, że pod wpływem coraz częstszych wymian ognia z Izraelem) coraz więcej osób zaczęło dostrzegać zalety dążenia do posiadania broni jądrowej. Według ankiety przeprowadzonej w maju 2024 roku przez IranPoll z siedzibą w Toronto, aż 69 proc. respondentów było zdania, że ich kraj nie powinien rezygnować z atomowych ambicji.
Jest też za wcześnie, by przewidywać, jak trwająca wojna zmieni nastroje społeczne. Islamska Republika straciła pokolenie młodych Irańczyków, które nie miało formatywnych, narodowotwórczych doświadczeń poprzednich pokoleń, takich jak rewolucja 1979 czy wojna iracko-irańska. Teraz po raz pierwszy w życiu widzą zniszczenie na ulicach swoich miast – doktryna „wysuniętej obrony” przez lata trzymała ataki z dala od irańskiego terytorium. Nienawiść znacznej części młodych do reżimu nie oznacza, że chętnie złożą się w ofierze, a zewnętrzną ingerencję przyjmą jako wyzwolenie.
Ten sentyment dobrze zamyka się w viralowej wypowiedzi irańskiej pisarki Sahar Deliżani, której rodzice byli więźniami politycznymi Islamskiej Republiki. „Urodziłam się w irańskim więzieniu […]. Nikt z Was nie powie mi o zbrodniach irańskiego reżimu niczego, czego sama nie przeżyłam. To nie znaczy, że chcę, żeby moi ludzie byli bombardowani, ranni, zabijani, ich domy obracane w ruiny. Jeśli twoja wizja wyzwolenia wymaga niszczenia niewinnych istnień, to nie o wolność ci chodzi” – napisała na swoim instagramowym koncie.
czytaj także
Nawet gdyby Izraelowi w jakikolwiek sposób udało się doprowadzić do upadku reżimu w Teheranie, oznaczałoby to mniej więcej tylko tyle, że 90-milionowe państwo i regionalne mocarstwo pogrąży się w chaosie. Protesty, które wybuchały w Iranie w ostatnich latach, w tym największe po śmierci Mahsy Aminy, nie bez przyczyny nie pociągnęły za sobą długotrwałych zmian i nie wpłynęły w zbyt dużym stopniu na rzeczywistość polityczną. Choć rozlały się po całym kraju i w poprzek wszystkich grup społecznych, brakowało im struktury i przywództwa.
Nie zawsze jest to słabość – gdy ruch nie ma liderów, nie można ich po prostu aresztować i tym samym zdusić jego potencjału, jak miało to miejsce w przypadku Mira Hosejna Mousawiego i Mehdiego Karrobiego, przywódców tzw. Zielonej Rewolucji. W tym przypadku jednak oznacza to tyle, że nie widać w Iranie osoby ani grupy, która mogłaby naturalnie i przy poparciu większości społeczeństwa przejąć władzę w razie upadku Islamskiej Republiki. Gdyby doszło do śmierci Alego Chameneiego, politycznego i duchowego przywódcy Iranu, grupą, która z dużym prawdopodobieństwem dążyłaby do przejęcia władzy, byłby potężny, wojskowo-gospodarczy konglomerat Korpusu Strażników Rewolucji Islamskiej, o niekoniecznie mniej konfrontacyjnym podejściu wobec Izraela. Jeśli zatem wierzyć temu, co pisał Alexis de Tocqueville – że rewolucje nieuchronnie prowadzą ku silniejszemu państwu – marzenie Netanjahu może okazać się jego koszmarem.
Irańskie społeczeństwo jest bardziej postępowe niż irańskie prawo [rozmowa]
czytaj także
Do tego wszystkiego dochodzą kwestie natury praktycznej. Wojna w swojej naturze potęguje już istniejące kryzysy, a Iran od lat zmaga się z całą ich kaskadą. Po pierwszych nalotach czarnorynkowa wartość riala, irańskiej waluty, spadła o 15 proc., w miastach widać długie kolejki przed stacjami benzynowymi, a część mieszkańców ewakuuje się z dzielnic, które według ostrzeżeń mają zostać zbombardowane. W przeciwieństwie do mieszkańców Izraela, Irańczycy nie mają dostępu do schronów, stacje metra w Teheranie są więc od soboty otwarte całą dobę, by mogły za nie posłużyć. Gdy ludzie są zajęci walką o fizyczne przetrwanie, na działania polityczne zostaje im niewiele przestrzeni. Reżim zresztą nawet na tę ewentualność się zabezpieczył i według relacji „The Guardian” w niektórych częściach Teheranu rozmieścił funkcjonariuszy prewencji na wypadek ewentualnych protestów.
Jakie będą dalsze losy konfliktu? Irańscy przywódcy nie mają na ręku żadnej silnej karty. Zostali zaatakowani w momencie, gdy reżim jest najsłabszy od dekad – toczony przez problemy wewnętrzne, w kiepskiej sytuacji gospodarczej, pozbawiony wsparcia swoich regionalnych sojuszników. Potężnym ciosem była dla niego utrata Syrii Baszara al-Asada, a klejnot w koronie „osi oporu”, Hezbollah, został tak osłabiony w zeszłorocznej wojnie z Izraelem, że deklaruje niewłączanie się w konflikt.
Mimo intensywnie rozwijanego od lat programu rakiet balistycznych i bezprecedensowych ciosów, jakie Iran zadaje Izraelowi, przebijając się przez jego systemy przeciwlotnicze, w regularnym starciu militarnym nie ma najmniejszych szans. Ataki na irańskim terytorium pokazują też, jak głęboko izraelski wywiad zinfiltrował Iran na każdym możliwym poziomie. Dlatego powrót do ścieżki dyplomacji i rozmów nuklearnych z USA, choć wciąż wydaje się możliwy, to z perspektywy Teheranu miecz obosieczny. Siadając do stołu i idąc na znaczne ustępstwa, ma szansę przerwać spiralę konfliktu i oszczędzić nie tylko swoich obywateli, ale i własnych dalszych upokorzeń.
Z drugiej strony będzie to okazanie słabości, a wobec utraty innych możliwości odstraszania – jak aktywność wspomnianego Hezbollahu – reżim może dojść do wniosku, że jak najszybsze pozyskanie broni jądrowej to jedyne, co jest w stanie ochronić go przed kolejnymi atakami. Nie wiadomo jeszcze, jak poważne zniszczenia Izrael zadał infrastrukturze nuklearnej w Iranie i jak szybko Teheran byłby w stanie odbudować swój atomowy potencjał. W każdym wypadku powrót do rozmów jest możliwy, dopiero gdy ustaną ataki, jak zapowiedział szef irańskiej dyplomacji Abbas Aragczi. Na razie Iran odmówił dalszej współpracy z inspektorami Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej, która, choć w ostatnich miesiącach nie przynosiła pożądanych rezultatów, to przynajmniej istniała. Tymczasem w poniedziałek rzecznik irańskiego MSZ poinformował, że Madżles (irański parlament) pracuje nad propozycją ustawy, która wyprowadziłaby Iran z traktatu o nierozprzestrzenianiu broni jądrowej z 1968 roku.
O co chodzi w trójstronnym porozumieniu Iranu, Arabii Saudyjskiej i Chin
czytaj także
Nieprzewidywalna natura amerykańskiego prezydenta Donalda Trumpa sprawia, że szukanie odpowiedzi na pytanie o możliwość zaangażowania się USA w konflikt przypomina wróżenie z fusów. Konfrontacja ze Stanami Zjednoczonymi z pewnością nie jest tym, czego chciałby Teheran, więc wbrew własnym pogróżkom raczej nie zdecyduje się na ataki na amerykańskie cele w regionie. Możliwa jest za to blokada Cieśniny Hormuz, przez którą codziennie przepływa lwia część światowej ropy naftowej, co niechybnie wywołałoby wzrost jej cen i być może wymusiło na społeczności międzynarodowej poszukiwanie dróg zakończenia konfliktu.
Jak na razie Teheran nie wywiesił białej flagi i nadal prowadzi ataki odwetowe na Izrael, a ten ostatni sugeruje, że naloty na Iran mogą potrwać tygodnie, nie dni. Donald Trump wciąż nawołuje do porozumienia, być może licząc na to, że irański reżim ustąpi wobec poważnych zniszczeń, jak to miało miejsce w 1988 r. podczas wojny z Irakiem.
Problem polega na tym, że Islamska Republika jest dziś o wiele słabsza, i podobnie jak premier Benjamin Netanjahu czuje, że walczy o przetrwanie wobec egzystencjalnego zagrożenia. Na razie nie spełnił się bodaj najgorszy z samych złych scenariuszy rozwoju sytuacji, czyli rozlanie się konfliktu na region, a potencjalnie na cały świat.
Niestety, zawsze może być gorzej.