Ludzie chętnie rozmawiają o neoliberalizmie, nawet go krytykując, ale za drzwiami realizują polityki mające umożliwić im zrobienie kariery kosztem faktycznego zajęcia się nierównościami instytucjonalnymi. Właśnie dlatego nie mogę myśleć o pracy feministycznej bez krytykowania tego, jak działa kapitalizm czy rasizm – mówi Sara Ahmed, autorka książek „Żyć feministycznym życiem” i „Przewodnik feministycznej psujzabawy”.
Paulina Januszewska: Czy można żyć życiem feministycznym, nie będąc feministyczną psujzabawą?
Sara Ahmed: Bycie psujzabawą nie zawsze jest czymś, co świadomie deklarujesz. Czasami po prostu się nią stajesz, podejmując działania na rzecz jakiejś zmiany. Feminizm polega na próbie przekształcenia dotychczasowych przekonań lub wyobrażeń na temat tego, czym jest życie, małżeństwo, rodzina czy instytucja. Biorąc to pod uwagę, nietrudno stwierdzić, że wykonywanie pracy feministycznej bez zakłócania nadziei i oczekiwań innych ludzi jest zwyczajnie niemożliwe.
Pomiędzy „być feministyczną psujzabawą” i „wieść feministyczne życie” nie stawiam znaku równości. Uważam jedynie, że jedno może wynikać z drugiego. Jeśli kwestionujesz status quo, żyjąc feministycznym życiem, z pewnością zderzysz się z innymi pomysłami na szczęśliwe życie i staniesz im na drodze, a w rezultacie, niezależnie od tego, czy nazwiesz siebie psujzabawą, zepsujesz komuś zabawę.
Łatwo wtedy o poczucie osamotnienia. Jak sobie z nim radzić, skoro wiadomo, że potrzebujemy działań kolektywnych, solidarności i sojuszy, by feminizm był skuteczny?
To bardzo dobre i ważne pytanie. Gdy wracam myślami do własnej historii stawania się psujzabawą, zwykle przypominam sobie doświadczenia z wczesnej młodości i życia rodzinnego. Wtedy zabierałam głos jako feministyczna córka patriarchalnego ojca. Choć to bardzo ważne doświadczenie, wiązało się z dotkliwym poczuciem samotności, odstawania od reszty i bycia ocenianą, co wówczas postrzegałam wyłącznie jako coś złego i druzgocącego, tym bardziej, im mocniej pracowałam nad sobą i odkrywaniem własnej tożsamości. Bycie psujzabawą, gdziekolwiek się znajdujesz – w gronie przyjaciół, rodziny albo w pracy – może faktycznie sprawiać, że życie staje się trudniejsze.
czytaj także
Z doświadczenia wiem, że skazuje na ostracyzm.
Jednocześnie użycie tej figury i zrozumienie jej pozwala odkryć, że nazywanie i nagłaśnianie problemu nie czyni nas problemem, choć stajemy się nim dla tych, którzy o problemie nie chcą rozmawiać.
Z czasem okazuje się, że takich jak ty jest więcej. Zdajesz sobie sprawę, że może i „psujesz atmosferę” przy stole rodzinnym, ale gdzie indziej zyskujesz głębokie zrozumienie, bo znajdujesz ludzi, którzy wiedzą, jak to jest być psujzabawą. Też siedzieli przy takich stołach. Dzięki temu już nigdy nie będziesz samotna, a do swoich doświadczeń powrócisz ze świadomością, że zawsze miałaś, masz i będziesz mieć towarzystwo.
Gdy już odnajdziemy osoby podobne do siebie, całkiem kuszący wydaje się separatyzm, który niejednokrotnie zagnieżdżał się w feminizmie i który wydaje się całkiem zrozumiałym wyjściem dla kobiet wykluczanych nie tylko z powodu własnej płci, ale też pochodzenia, niepełnosprawności czy orientacji psychoseksualnej oraz zmęczonych opresją z zewnątrz i niezrozumieniem ze strony potencjalnych osób sojuszniczych.
Sama jako queerowa kobieta mam czasem ochotę trzymać się z dala od osób żyjących w zgodzie z heteronormą i przestać im ciągle tłumaczyć swoje wybory. Jak jednak mimo to budować prawdziwie intersekcjonalny feminizm?
Myślę, że najważniejsze jest podejmowanie pracy przeciwko strukturom. Według mojej definicji struktura jest oparta na ciągłej powtarzalności. Kwestionowanie struktury również tego od nas wymaga – musimy w kółko powtarzać to samo, ponieważ oni wciąż robią to samo.
Tak brzmi jedna z najważniejszych prawd psujzabawy.
Zgadza się. Kiedy po raz pierwszy użyłam tego stwierdzenia, myślałam o doświadczeniach kobiet z niepełnosprawnościami, które opowiadały mi o ciągłej konieczności wskazywania, że jakaś przestrzeń nie jest dla nich dostępna. Można by pomyśleć, że tyle mówi się o dostosowywaniu architektury i tak dalej do potrzeb osób z niepełnosprawnościami, a jednak wciąż powstają budynki, do których nie wszyscy mogą się swobodnie dostać i tak samo się po nich poruszać. Zdałam sobie więc sprawę z tego, jak bardzo wyczerpujące musi być powtarzanie argumentów o dostępności, a jednocześnie – jak ważne jest to wyczerpanie.
Całkowicie rozumiem też, że zmęczeni chcą, by inni byli świadkami ich zmęczenia, potęgowanego przez poczucie bycia wyobcowanymi z grupy, która nie ma takich problemów jak ty czy podobne tobie. Wszystkie te emocje i stany są uzasadnione. Jednak zmęczenie i wyobcowanie stanowią także źródło siły i – przede wszystkim – wiedzy o trudzie zmiany struktury tam, gdzie nie jest ona dostrzegana przez tych, których włącza, a nie wyklucza, a zatem pozostaje dla nich niewidzialna.
Czyli trzeba przypominać uprzywilejowanym o ich przywileju?
O niesprawiedliwościach, które generuje nierówny dostęp do przywileju, czy po prostu do pewnych zasobów, w tym poczucia adekwatności i posiadania swojego miejsca. Najlepszą wersją feminizmu jest więc ten, który wychodzi od osób posiadających wiedzę – twarde mądrości wynikające z doświadczenia nierówności strukturalnych i materialnych lub symbolicznych barier. Tych, które powstrzymują nas przed wejściem do jakiegoś pomieszczenia lub sprawiają, że czujemy się w nich niekomfortowo.
Jeśli wyobrazimy sobie feminizm jako przestrzeń prawdziwie inkluzywną, to musimy naprawdę ciężko i z uporem pracować nad tym, by zapewnić komfort wszystkim wchodzącym do niej osobom. Jako Kolorowa kobieta [Ahmed używa angielskiego wyrażenia woman of color, które nie ma wrażliwego na kwestie rasy odpowiednika w języku polskim, stąd zapis „Kolorowa” wielką literą – przyp. aut.] pracująca w Wielkiej Brytanii, gdzie feminizm w dużej mierze oznaczał i wciąż oznacza feminizm białych, mimo zmęczenia nie mogę przestać tego powtarzać.
bell hooks – jedna z prekursorek feminizmu intersekcjonalnego – do której obszernie się odwołujesz, pisze o włączaniu do naszej walki mężczyzn, a także konieczności feministycznego wychowywania chłopców, niezostawiania ich w tyle. Jak jednak tworzyć te sojusze w świecie, w którym gwałciciel prędzej zostanie prezydentem niż skazańcem, a rosnąca w siłę manosfera uderza w coraz bardziej mizoginistyczne tony?
Nieraz o tym myślałam, choć muszę przyznać, że mężczyźni, których trzeba przekonywać do feminizmu, nie znaleźli się w centrum mojej dotychczasowej pracy, bo zabiegałam głównie o to, by łączyć się i rosnąć w siłę z ludźmi, którzy podzielają moje zmagania. Koncentruję się więc na czarnym feminizmie i teorii queer, ale to nie oznacza, że nie obchodzi mnie myślenie o korzyściach, jakie wszyscy możemy odnieść w wyniku zmiany wyobrażeń na temat bycia kobietą czy mężczyzną, definicji rodziny, związku czy sposobu funkcjonowania instytucji, ucząc się tego, by dłużej nie nagradzać osób nadużywających władzy. Ta walka dotyczy wszystkich bez względu na płeć, a także inne konteksty, np. narodowe. Nie aspiruję jednak do przekonywania nieprzekonanych – jedynie mówię w ich towarzystwie prawdę, nazywam problem i często psuję zabawę.
Rozumiem rozterki, o których mówisz. Widzimy, że sytuacja wokół nas się pogarsza albo wcale nie zmienia, pomimo wszystkich feministycznych wysiłków. Instytucje ciągle premiują przemoc, mężczyzna oskarżony przez wiele kobiet o napaści seksualne znowu został prezydentem w USA, a przez brytyjskie media i rząd przetacza się lawina transfobicznej retoryki. Od wielu osób słyszę, że boją się tego, co jeszcze może się wydarzyć.
Co im mówisz?
Że musimy budować sojusze najlepiej, jak potrafimy, inspirując się właśnie takimi postaciami jak bell hooks, ale także Angela Davis, zawsze powtarzająca, że nie zobaczymy wielu wolności, o które walczymy. Tak samo, jak dostępnych dziś dla nas wolności nie widziały osoby, które walczyły o nie w przeszłości. Musimy przełknąć tę gorzką prawdę.
Gdy więc myślę o sojuszach, myślę o długim czasie trwania zmian politycznych. Gdy czujemy się pokonane przez kapitalistyczny, rasistowski i patriarchalny Zachód, musimy sobie przypomnieć, że każdy rewolucyjny projekt to długoterminowe zaangażowanie, które przekazujemy dalej. To oznacza coraz szersze otwieranie drzwi dla każdego, kto chce być częścią tego przedsięwzięcia, zmieniać hierarchiczne instytucje w miejsca otwarte, integracyjne i umożliwiające mówienie, kim się jest.
„Zatrzymać płciowy apartheid!” W Tiranie odbył się Szczyt Wszystkich Afgańskich Kobiet
czytaj także
Wspomniałaś o działaniu instytucji i do głowy od razu przyszedł mi bardzo hermetyczny świat szkolnictwa wyższego. Jako teoretyczka feministyczna porzuciłaś jednak pracę na akademii i deklarujesz w Żyć feministycznym życiem, że teorię feministyczną trzeba udomowić. Jak to zrobić, by nie wpaść w pułapki popfeministycznej infantylizacji?
Zobaczyć, jak to robią inne autorki. Mamy przecież przykłady tak wielu niesamowitych feministycznych dzieł, które są przystępne, ale nie popowe. Myślę tu o przywoływanej już bell hooks czy o Audre Lorde. Najbardziej rewolucyjne i cenione pisarki wcale nie były akademiczkami i nie na wiedzy akademickiej się opierały. Mogły mieć jakieś dyplomy, może nawet stopnie naukowe, ale to nie było tematem ich książek i codzienną pracą. Lorde była bibliotekarką, nie pracowała na uczelni i być może dzięki temu nie była tak zinstytucjonalizowana jak ja.
To wada?
Tylko wtedy, gdy oddzielasz się od świata, zamykając w umownym dyskursie. Przeszłam przez wszystkie etapy kształcenia, kończąc na profesurze. Odeszłam w połowie swojej czterdziestki i – żeby zacząć pisać zrozumiałe, przystępne książki – musiałam oduczyć się mnóstwa nawyków wpojonych mi przez akademię. Nie mogłam po prostu pisać o feminizmie, nie realizując go w praktyce, ale to nie znaczy, że porzucam rozwiniętą dzięki zaangażowaniu w historię idei pracę nad koncepcjami. Jestem wręcz za tym, by do wielu z nich wracać, ale przepisywać je na rzeczywistość poza salą wykładową. Na pewno pomogło mi w tym prowadzenie bloga psujzabawy, który trafiał do innej publiczności niż ta akademicka i rozluźnił moje pisanie.
Aż tak, że wydałaś popularny Przewodnik feministycznej psujzabawy.
To była dla mnie próba znalezienia innego sposobu dotarcia do ludzi niż ten, który znałam z murów szkoły. Swoje poprzednie sześć książek wydałam w amerykańskim wydawnictwie uniwersyteckim Duke. To bardzo, bardzo drogie i słabo dostępne w popularnych i lokalnych, ale nienaukowych księgarniach publikacje. Nie są też jakoś szczególnie głośne, np. dzięki trasom promocyjnym. Dopiero z wydanym już gdzie indziej Przedwodnikiem udało mi się w taką pojechać.
W 2023 roku wyruszyłam w drogę po Wielkiej Brytanii i odwiedziłam zarówno znane, jak i niezależne księgarnie, radykalne centra społecznościowe, biblioteki, teatry. Uwielbiam dzielić się wiedzą, słuchać pytań o pomysły na zmianę świata w takich przestrzeniach i bardzo się cieszę, że nie jest to przepełniona historią i hierarchią sala wykładowa. W niej nie miałam tego rodzaju aktywistycznego uczucia, które przyciąga innych na spotkania takie jak to ze mną. Teraz myślę, że w zasadzie niekoniecznie chodziło o ogromne zmiany w sposobie pisania, ale o to, jak jest dystrybuowana i dokąd zmierza moja praca oraz życie feministycznym życiem.
Za ważną jego część można uznać dbanie o siebie, wrażliwość, współodczuwanie. Nie tylko bycie w trybie „walka”. Od niektórych feministek w Polsce słyszę jednak, że rzygają takimi hasłami jak „radykalna empatia, czułość, troska”. Od pozostałych – że to wymysł płatków śniegu, nadmierna delikatność. Co byś im powiedziała?
Chyba bym zapytała, jaki konkretnie mają problem z radykalną empatią. Spodziewam się, że mógłby okazać się chochołem łatwym do rozbrojenia. Rozumiem krytykę paradygmatu dbania o siebie i sposobu, w jaki może on stać się bardzo indywidualizującym, wręcz realizującym neoliberalną retorykę działaniem. Sama Audre Lorde mówiła o dbaniu o siebie jako o radykalnym akcie, ponieważ świat nie wykazywał troski o kobiety, zwłaszcza czarne. Pisała o przekierowaniu politycznego spojrzenia tak, by ci, którzy są w pewnym sensie uważani za mniej wartościowych, postrzegali siebie jako wartych walki. Była to bardzo specyficzna polityka i myślę, że niektórzy ludzie mylą z nią współczesny model samoopieki, polegający na kąpieli z bąbelkami i poprawiania sobie samopoczucia.
Tymczasem troska o siebie oznacza również konfrontację ze światem, który uczy cię, że jesteś mniej warta niż inni. Nie chodzi więc o odwracanie się od tego, co może zagrozić naszemu szczęściu, ale zwrócenie się ku niemu. Jeśli chodzi z kolei o ideę płatka śniegu, to w Wielkiej Brytanii bardzo rozgościła się jako zarzut w stosunku do rzekomo przewrażliwionych na własnym punkcie młodych ludzi. Wiele z tych przekonań to jednak bardzo niesprawiedliwe stereotypy.
Jakie są twoje doświadczenia współpracy z młodszymi pokoleniami?
To prawda, że młodzi aktywiści są niesamowicie wrażliwi. I dziękuję wszelkim opatrznościom za to, że tacy są, bo mnie i moją generację wręcz oduczano empatii. Mówiono, by nie być wrażliwym na osoby w kryzysie bezdomności, które chodzą gdzieś tam w tle naszych codziennych trajektorii po ulicach, bo nie mają z nami nic wspólnego. Ba, dziś próbuje się przekonać wszystkich, że nie warto być wrażliwym nawet na ludobójstwo, ponieważ dzieje się ono gdzieś daleko i – znowu – nie ma z nami nic wspólnego. Dlatego z zadowoleniem przyjmuję każdą wrażliwą osobę, bo wrażliwość zwykle oznacza gotowość do przyjmowania tych wszystkich negatywnych wiadomości.
czytaj także
Ludzie odrzucani jako płatki śniegu w rzeczywistości często okazują się tymi, którzy wykazują największą skłonność do poważnego traktowania brutalnych historii i prawdy o życiu. Tak więc iluzją w Wielkiej Brytanii jest powtarzane do znudzenia to, że wrażliwi studenci nie potrafią rozmawiać o trudnych rzeczach i cenzurują je. Jest zupełnie na odwrót – cenzuruje się wszystko, co niewygodne, krytyczne i psujące atmosferę oraz dobrą zabawę niewrażliwych i tak bardzo przywiązanych do chłodnego racjonalizmu dorosłych.
Tym, co umożliwia samotroska w duchu Lorde, jest przetrwanie. Piszesz, że ono także może być formą oporu. Co to właściwie znaczy?
Audre Lorde w jednym ze swoich wierszy mówi, że niektórzy nie zostali stworzeni do przetrwania. Wokół nas istnieje świat, który decyduje, że pewne życia są warte więcej niż inne, a pewne śmierci mniej znaczące niż pozostałe. W tym świecie obowiązuje hierarchia, która sprawia, że musisz walczyć o wszystko, że walka jest wszystkim, a więc przetrwanie staje się bardzo wymagającym projektem.
Gdy nie ma dla ciebie miejsca, a nawet uznania twojego istnienia, przetrwanie staje się protestem przeciwko temu. Powiedzenie: „istnieję” staje się radykalnym manifestem. „Jestem” – mówi osoba transpłciowa, odmawiając zniknięcia, nawet gdy zostało ono wymuszone przez kogoś, kto nie uznaje jej tożsamości. Jeśli ktoś inny mówi: nie uznaję Palestyny, to Palestyna dla niego nie istnieje. Ale czy przestała istnieć? Nie, radykalnie trwa. Kiedy myślimy o przetrwaniu, zwykle chodzi o indywidualne życie, jednak sądzę, że to znaczenie można rozszerzyć. Tradycja feministyczna zwraca zresztą na to uwagę.
Słuchaj podcastu autorki tekstu:
W jaki sposób?
Feministkom nie chodzi tylko o to, czy ty i ja zdołamy przeżyć jeden dzień, choć dla niektórych ludzi przeżycie jednego dnia jest niezwykle trudne. Chodzi jednak również o to, jak utrzymujemy przy życiu nasze nadzieje i nasze projekty w świecie, który wydaje się torpedować wszelkie próby zmiany, wprowadzenia sprawiedliwości i równości. Przetrwanie staje się więc powiązane z tymi projektami.
Co robimy, by utrzymać je przy życiu? Istnieje wiele dróg. Sporo swojej pracy w tym kierunku wykonywałam w instytucjach, bo mówi się, że masz większe szanse na pójście dalej, na wyniki, na awans i zmienianie rzeczywistości z góry. Ale wtedy istnieje wielkie ryzyko, że przestaniesz być psujzabawą, bo w zamian za przywileje uśmiechniesz się radośnie, powiesz „tak” i będziesz skłonna promować instytucje jako wspaniałe, równościowe miejsca, choć w samym ich środku wszystko kipi od seksizmu i rasizmu.
Pójdziesz dalej, poradzisz sobie dobrze, będziesz poruszać się szybciej niż inni w strukturze, która kiedyś była dla ciebie niedostępna. To się zmieniło, ale tylko dla ciebie. Feminizm pyta o to, jak się tam dostać i przetrwać bez porzucania politycznego celu dążenia do równości i tak dalej. A to oznacza dużo pracy, ale i dzielenie się jej kosztami.
czytaj także
Czyli trzeba rezygnować z osobistych sukcesów na rzecz tych kolektywnie wypracowywanych?
Myślę, że oznacza to poszerzenie naszych idei i aspiracji dotyczących tego, co znaczy żyć, w tym żyć życiem feministycznym. Ale tak – przetrwanie staje się czymś, co mniej dotyczy mnie samej, a bardziej ruchu. Musimy zastanawiać się nad tym, jak sprawić, by więcej ludzi się do niego przyłączało i miało poczucie sensu oraz nadzieję na zmianę. To nie jest jednak jednoznaczne z poświęceniem w opresyjnym, martyrologicznym stylu, a wiąże się z podejmowaniem decyzji zgodnych z wyznawanymi wartościami. Czasami potrzeba drastycznych ruchów, jak opuszczenie instytucji, jeśli te nie spełniają naszych politycznych nadziei.
To myślenie jest bardzo trudne w kraju, który dość mocno przyzwyczaił się do neoliberalnej, ale też drugofalowofeministycznej retoryki o tym, że prezeski i przedsiębiorczynie nas uratują, zamiast upominać się o kobiety z klasy pracującej. Jak to przełamać?
Moje obserwacje z wieloletniej pracy w instytucji akademickiej w dużej mierze dotyczą najpowszechniej praktykowanej wersji feminizmu – właśnie tego liberalnego, drugofalowego. Zauważyłam, że wiele osób, w tym akademiczek, jest nagradzanych za uśmiechanie się i potakiwanie przełożonym, przy zachowaniu milczenia na temat problemów instytucjonalnych.
Odeszłam z uczelni w proteście przeciwko brakowi reakcji na zgłoszenia dotyczące molestowania seksualnego. Wiele kobiet, które były w grupie najbardziej rozgniewanych moim zachowaniem, to feministki. Dla nich feministyczne nadzieje oznaczały zdobycie zasobów, a według liberalnej wersji feminizmu największą szansę na awans masz wtedy, gdy nie sprawiasz kłopotów, nie mówisz o nierównościach, niesprawiedliwości, niepewnych warunkach pracy, a także o innych osobach zatrudnionych w instytucji, takich jak sprzątaczki i portierzy, niemający dostępu do opieki prawnej, zdrowotnej, ubezpieczeniowej i tak dalej.
Tak więc wersja feminizmu, która ostatecznie jest najbardziej promowana w głównym nurcie, dotyczy emancypacji pojedynczych, zwykle już jakoś uprzywilejowanych kobiet. W kontekście brytyjskim są to białe kobiety, które piszą książki o „radykalnej teorii feministycznej”, ale instytucjonalnie stały się bardzo konserwatywne. To poważny problem, któremu musimy się bacznie i krytycznie przyjrzeć, ale wiem, że to niekoniecznie jest coś, o czym ktokolwiek chce rozmawiać. To znaczy – ludzie mogą chętnie rozmawiać o neoliberalizmie, nawet go krytykując, ale za drzwiami realizują bardzo określone rodzaje polityki.
Tej nastawionej na korzyści indywidualne?
Tak, mające na celu umożliwienie im zrobienia kariery kosztem faktycznego zajęcia się nierównościami instytucjonalnymi. Właśnie dlatego nie mogę myśleć o pracy feministycznej bez krytykowania tego, jak kapitalizm działa w celu wykorzystywania i eksploatacji wartości. Nie mogę o tym myśleć, nie zastanawiając się nad historią kolonialną i rasizmem oraz nad tym, jak imigranci i migrujący pracownicy są traktowani w danym państwie narodowym. Nie mogę, mówiąc o równości płci, nie mówić o niepewności warunków zatrudnienia, które sprawiają, że o wiele, wiele trudniej jest skarżyć się lub uzyskać zadośćuczynienie. Nie mogę myśleć o feminizmie bez zajęcia się nierównościami reprodukowanymi przez system kapitalistyczny, więc jedyne, co mogę doradzić polskim feministkom, to naciskanie na tę dyskusję, głośne powtarzanie, że nie ma feminizmu bez faktycznego odrzucenia seksizmu, kapitalizmu, rasizmu.
Seksizmu u feministek?
W Wielkiej Brytanii najbardziej znanymi feministkami są „feministki” seksistowskie, krytyczne wobec pojęcia płci kulturowej, teorii gender, afirmatywne wobec binarnego podziału płci, a więc antytrans i antyqueer.
Czyli po prostu transfobki.
Cóż, nie mogę ich powstrzymać przed nazywaniem siebie feministkami, bo w feminizmie było wiele grup, z polityką których się nie zgadzam. Ale nie zgadzam się też na nazywanie dążeniem do równości wykluczenia osób transpłciowych i niebinarnych. Wciąż walczę o taki feminizm, który będzie oznaczał rewolucyjną krytykę systemu, i myślę, że koncept płci jest kluczowy, by zrozumieć, jak ten system działa i jak należy go kruszyć.
Niedawno od transpłciowej badaczki J. Szpilki usłyszałam o czymś, co nazywa okrutnym feminizmem, na wzór koncepcji okrutnego optymizmu Lauren Berlant. Chodzi o to, że życie feministycznym życiem może okazać się źródłem cierpienia, czymś nie do końca uchwytnym. Zwłaszcza jeśli odkryjemy, że część naszych pragnień jest niefeministyczna albo daleka od ideału, jaki stworzyłyśmy sobie w głowie na temat bycia modelową feministką. Czy tobie także zdarza się czuć ten rodzaj okrutnego feminizmu?
Może warto w takich chwilach zadać pytanie, które postawiłam sobie na początku pisania Żyć feministycznym życiem. Brzmi ono: co słyszysz, kiedy pada słowo „feminizm”? Myślę, że słyszymy różne rzeczy, a dla niektórych z nas może ono być zbytnio nasycone historią, która nas od siebie odpycha, która kiedyś nas wyobcowała i być może nie chcemy o nią walczyć – i to jest w porządku. Ale kiedy ja słyszę „feminizm”, w głowie rozbrzmiewa mi głos mojej cioci z Pakistanu, która była pierwszą feministką, jaką poznałam, muzułmanką walczącą o alfabetyzację i inne prawa kobiet w swoim kraju.
Finansowanie feminizmu w Polsce jest dziś kluczowe dla demokracji
czytaj także
Kiedy słyszę „feminizm”, odzywają się we mnie głosy wszystkich kobiet, które przekonywały mnie, że „mam swój własny umysł”. Teraz może nie brzmi to jak radykalna teza, ale historycznie w moim kraju, gdzie kobiety uważano za własność, mówienie, że mam własny umysł, było odważne, bo oznaczało odmowę przynależenia do mężczyzny. Dziś w czyichś uszach to może zabrzmieć jako „za mało, nie tak”. Nie myślę o feminizmie jako kategorii powszechnie pojmowanego źródła szczęścia, drogi, na końcu której czeka ostateczna nagroda. Ale wiesz, tak naprawdę nie chcę być dobrą czy fajną feministką. Bliżej mi do Roxane Gay.
Która nazywa się złą feministką, jeśli za zły uznamy intersekcjonalność.
I w ujęciu której bycie złą feministką oznacza np. lubienie rzeczy, których „nie powinno się” lubić. Jesteśmy skomplikowanymi ludźmi, ale tym, co dla mnie naprawdę się liczy, jest zaangażowanie na rzecz zmiany, od której zależy nasze życie i życie innych ludzi. Bycie jak kampania Kamali Harris – „cieszmy się, nie mówmy o ludobójstwie” – to zaprzeczenie mojej wizji feminizmu, mojej wizji polityki. Bo w takim ujęciu mówisz: „odłóżmy na bok to, co powinno zasadniczo dyskwalifikować naszą humanitarność, dyskredytować nasze człowieczeństwo”. Odkładamy na bok ten poziom przemocy i cierpienia, żeby móc cieszyć się kampanią.
Trudno znaleźć lepsze uzasadnienie potrzeby bycia psujzabawą niż kampania Harris. Kiedy myślę o feminizmie, o tym „cool feminizmie”, „idealnym feminizmie”, podoba mi się idea komplikowania naszych więzi z polityką, zwłaszcza gdy ta sprowadza nas do rzekomego pragnienia pokoju i trudnych rozmów, z których nic nie wynika, oprócz gumkowania problemów albo udawania, że są dla nas ważne. Dla mnie feminizm to coś więcej niż uśmiech i to, żeby było nam dobrze tu i teraz.
Wspomniałaś o szczęściu, które w twojej książce jest bardzo ważną kategorią, bo patriarchat wymaga od kobiet wyglądania na szczęśliwe. Co to właściwie znaczy?
Po raz pierwszy pisałam o szczęściu w książce The Promise of Happiness. W tym czasie nastąpił wielki zwrot polityk rządowych w jego stronę. Mój własny rząd powołał cara ds. szczęścia, zaczęto tworzyć rankingi, porównywano szczęście różnych narodów i krajów. W efekcie do dziś niektóre z najpopularniejszych kursów w USA to studia nad szczęściem i psychologia pozytywna. Szczęście jest więc czymś wielkim.
Mnie wydaje się ono interesujące z punktu widzenia rozważań nad kapitalizmem, bo się sprzedaje, bo często wiąże się z ideą wolności – a konkretniej wolności dążenia do szczęścia. O tym wprawdzie mówi część amerykańskiej konstytucji, ale także w innych narodach i kulturach idea osiągania indywidualnego szczęścia jest czymś, co powinna otaczać swoboda działania. Jeszcze bardziej zaciekawiło mnie, że mimo to w feministycznej krytyce szczęścia od lat utrzymywało się rozumienie, że szczęście to nie oznacza wolności, lecz bardziej obowiązek, polegający nie tylko na byciu lub wydawaniu się szczęśliwymi, ale także – na uszczęśliwianiu innych.
czytaj także
Kto o tym pisał?
Na przykład Simone de Beauvoir w Drugiej płci pisała, że „zawsze łatwo opisać jako szczęśliwą sytuację, w której chce się umieścić innych”. Pisze wprawdzie w bardzo burżuazyjnej tradycji, ale dużo mówi o szczęściu gospodyni domowej, o tym, jak musi ona niemal wyobcować się z siebie, aby wydawać się szczęśliwą dla innych. Mamy do czynienia z wizerunkiem gospodyni domowej i możemy się zastanawiać, co kryje się za jej uśmiechem.
Shulamith Firestone w Dialektyce płci twierdzi: „Powinniśmy wprowadzić embargo na uśmiechy. Nikt nie powinien się uśmiechać, jeśli nie ma ku temu powodu”. Opisuje szczęście jako rodzaj nerwowego nawyku u kobiet. Arlie Hochschild z kolei stworzyła teorię o pracy emocjonalnej. Badała stewardesy, które muszą uśmiechać się w pracy. Wiele profesji i usług polega na udawaniu szczęścia dla klienta – to cały wysiłek, który musisz wykonać, aby stworzyć to wrażenie i tłumić prawdziwe uczucia.
Ty chciałabyś, żeby szczęście było bardziej przypadkowe.
Kiedy sama krytykuję szczęście, myślę o tych wszystkich sposobach, na jakie tworzenie pozoru szczęścia tłumi tak wiele innych rzeczy i często sprawia, że ludzie są tak naprawdę głęboko nieszczęśliwi. Staram się więc myśleć o szczęściu inaczej – nie jako o obowiązku ani czymś, na co „zasługujesz” za to, że żyjesz we „właściwy sposób”. Wracam do angielskiego słowa „happiness”, które pochodzi od średnioangielskiego „hap”, oznaczającego przypadek.
Dla mnie szczęście to coś, co się przydarza, a nie to, do czego trzeba dążyć przez całe życie. Kiedy z kolei myślę o queerowym szczęściu, wydaje mi się, że jest w nim więcej „hap”. Nie chodzi o to – choć są wersje queerowej polityki, które opierają się na ideach zbliżania się do heteronormatywnych wzorców, takich jak małżeństwo czy bycie w związku – myślę, że lepszą wersją jest queer jako „wywracanie norm”. Chodzi bardziej o odnajdywanie w kreatywnych sposobach bycia razem – jako osoby queer – chwil nadziei.
Stary chłop nigdy nie jest tak stary jak stara baba (po trzydziestce)
czytaj także
Psycholożka Marta Niedźwiecka powiedziała mi, że rewolucyjny w pewnym sensie jest smutek, ponieważ to stan, w którym nie jesteś produktywna, nie uśmiechasz się dla cudzego zadowolenia, nie wypełniasz ról narzuconych przez patriarchat i kapitalizm.
Deleuze powiedział, że księża chcą, abyś był smutny, bo smutek nie jest aktywny. Smutni ludzie są bardziej skłonni akceptować fałszywe mądrości władzy. Ale ja nie sądzę, że istnieje jedno uczucie przypisane do życia. Myślę, że rewolucyjna walka polega na tym, aby „czuć wszystko”, bo uczucia mówią nam coś o świecie, w którym żyjemy. Postrzegam je jako coś, czego musimy słuchać. Nie chodzi tylko o to, że uczucia pochodzą z wnętrza i „wychodzą na zewnątrz”. Uczucia są w świecie, w ruchu – na ulicach, które gromadzą ludzi, w klasie, w grupach czytelniczych. Musimy zastanowić się, co mówią nam uczucia ludzi, kiedy są smutni lub przestraszeni. Nauka czytania uczuć i rozumienie ich jako form społecznych to ogromna część społecznej zmiany.
**
Sara Ahmed – feministyczna pisarka i niezależna badaczka, której prace sytuują się na przecięciu studiów feministycznych, queerowych i studiów o rasie. Autorka dziesięciu książek, w tym Żyć feministycznym życiem oraz Przewodnik feministycznej psujzabawy, które po polsku niedawno ukazały się nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej.