Kraj

Co chroni polską kleptokrację przed przejściem w oligarchię à la Węgry?

Zarówno pod rządami Kaczyńskiego, jak i Tuska, palącym problemem Polski od wielu już lat nie jest ryzyko ustanowienia oligarchii na wzór węgierskiej czy odrzucenia demokracji, lecz niska jakość zarządzania domeną publiczną.

Tekst Piotra Wójcika jest owocem współpracy Krytyki Politycznej z niezależnymi redakcjami polskimi i węgierskimi, w ramach której przyglądamy się kwestiom istotnym z perspektywy obu krajów.

15 października 2023 roku Prawo i Sprawiedliwość zwyciężyło w wyborach parlamentarnych i przez kolejne dwa miesiące łudziło się, że utrzyma się przy władzy. Mimo że dla wszystkich obserwatorów polskiej sceny politycznej było jasne, że ugrupowanie Jarosława Kaczyńskiego nie ma zdolności koalicyjnej, PiS liczył na przekonanie którejś z pozostałych partii nie tylko stanowiskami, ale też zgromadzonymi przez osiem lat rządów zasobami.

Okazało się jednak, że rozwijane w tym czasie i finansowane ze środków publicznych sieci organizacji, środowisk, koterii towarzyskich, kontaktów oraz specyficznych mediów, podporządkowanych partii w stopniu w III RP jeszcze nienotowanym, zdały się na nic. Zapowiadana przez Kaczyńskiego na długo przed 2015 rokiem budowa nowej elity, która na Węgrzech szybko i sprawnie przeobraziła się w klasyczną oligarchię, spełzła na niczym. PiS nie był w stanie zaoferować potencjalnym koalicjantom niczego, czego nie mogłaby im zapewnić koalicja z ugrupowaniem Donalda Tuska.

Mosty w Budapeszcie udekorowane flagami Chińskiej Republiki Ludowej. Chińczyk, Węgier – dwa bratanki

PiS nie zmienił polskiego modelu na oligarchiczny, jedynie przesunął granicę czegoś, co można umownie nazwać demokratyczną kleptokracją, która w różnym natężeniu istnieje w Polsce właściwie już od 1989 roku i trwa do dziś, mimo zmiany władzy. Od trzech dekad funkcjonuje u nas system, w którym dzierżące władzę środowiska polityczne zasadniczo starają się kierować kraj w mniej więcej dobrym kierunku, ale przy okazji mnóstwo wysiłku wkładają w uwłaszczanie swoich członków i członkiń na publicznych zasobach oraz ochronę partykularnych interesów najbardziej wpływowych grup swojego elektoratu. Na pierwszy rzut oka wygląda to całkiem podobnie, jak na Węgrzech, w związku z czym przez cały okres rządów partii Kaczyńskiego wrzucano Warszawę i Budapeszt do jednego worka. W rzeczywistości Polska jest jednak krajem zgoła odmiennym, w którym hegemonia jednego środowiska polityczno-towarzyskiego byłaby czymś zadziwiającym.

Karuzela stanowisk

Głównym instrumentem uwłaszczania się polityków w Polsce jest obsadzanie swoimi ludźmi intratnych stanowisk w kontrolowanych przez państwo spółkach i jednostkach organizacyjnych, by przez jakiś czas otrzymywali sowite wynagrodzenia, dzięki którym będą mogli wydatnie poprawić zarówno własną pozycję finansową, jak i pozycję całego środowiska. Ulokowani na wysokodochodowych stołkach politycy regularnie przelewają swojemu ugrupowaniu (ograniczone przez prawo) darowizny, a sama partia korzysta też na tym, że jej członkowie stają się bardziej niezależni finansowo, więc trudniej ich zastraszyć lub przekupić przeciwnikom.

W tych strategicznych miejscach trwa regularna karuzela stanowisk. Zmiany personalne oficjalnie są uzasadniane merytorycznymi przesłankami, ale jest oczywiste, że chodzi o sprawne posuwanie się kolejki, by każdy wpływowy członek miał okazję „dorobić”. Główną rolą liderów politycznych w Polsce przestało być tworzenie strategii rozwoju kraju, a na czoło wysunęło się odpowiednie zarządzanie kontrolowanymi stanowiskami, by każda frakcja w partii była zadowolona. Rządzący doskonale wiedzą, że gdy do władzy dojdą przeciwnicy, wytną ich ze wszystkich posad i znów przyjdzie cztery lub osiem lat posuchy. Trzeba się więc przygotować na „przezimowanie”.

Węgry stały się jednym z przyczółków Chin w UE. Kto na tym skorzysta?

Dobrym przykładem jest Małgorzata Sadurska, która była wieloletnią posłanką PiS, a przez krótki okres również członkinią Rady Nadzorczej ZUS. W 2014 roku otrzymała możliwość ubiegania się o mandat europosła, który w Polsce również służy między innymi do uwłaszczania się polityków, jednak go nie zdobyła. W 2015 roku otrzymała więc stanowisko szefowej Kancelarii Prezydenta Andrzeja Dudy. Zrezygnowała z niego dwa lata później, by móc zasiąść w zarządzie państwowego giganta ubezpieczeniowego – PZU. W 2020 roku została dodatkowo członkinią rady nadzorczej Banku Pekao, który wcześniej rząd PiS odkupił od włoskiego Unicredit. W 2024 roku nowa władza odwołała ją jednak z obu stanowisk, więc Sadurska postanowiła wrócić do Urzędu Pracy w Lublinie, skąd jednak również ją zwolniono.

W Polsce spadanie z tak wysokiego konia nikogo nie dziwi, ponieważ III RP nie jest, nie była i prawdopodobnie nie będzie systemem oligarchicznym. W wyżej opisany sposób można co najwyżej zapewnić bezpieczeństwo finansowe części członków środowiska i nieco podreperować finanse partii, które i tak opierają się przede wszystkim na subwencjach z budżetu. Oczywiście PiS postanowił nadwiślańską kleptokrację rozwinąć, dotując zaprzyjaźnione środowiska pieniędzmi z różnego rodzaju funduszy rządowych. Ten mechanizm nie jest w Polsce żadną nowością, jednak partia Kaczyńskiego przesunęła go na niespotykany wcześniej poziom. Jeszcze przed zmianą władzy głośno było o programie ministerstwa edukacji, który opozycja określiła mianem „Willa plus”. Zaprzyjaźnione fundacje otrzymywały po kilka milionów złotych na zakup nieruchomości w celu prowadzenia w nich różnych działań edukacyjnych. Środowisko Zbigniewa Ziobry wykorzystywało w ten sposób Fundusz Sprawiedliwości, kontrolowany przez Ministerstwo Sprawiedliwości.

Sprawa Romanowskiego: kto by tam wierzył w praworządność?

Od początku było jednak wiadomo, że to bardzo ryzykowny sposób na uwłaszczanie się. Dotacje rządowe dla NGO to wciąż środki publiczne, które muszą być wydatkowane w określony w umowie sposób. Fundacje również nie mogą zarządzać swoim majątkiem w sposób, który jest niezgodny z ich statutem. Oczywiście istnieją metody defraudacji dotacji rządowych i majątku fundacji, jednak autorzy takich machinacji narażają się na poważną odpowiedzialność karną. Ksiądz Michał Olszewski, którego fundacja Profeto otrzymała łącznie 66 mln złotych, między innymi na budowę ośrodka dla ofiar przestępstw, spędził ponad pół roku w areszcie i grozi mu pobyt w regularnym więzieniu. Odpowiedzialność karna grozi również dwóm posłom PiS: Marcinowi Romanowskiemu, który zarządzał Funduszem Sprawiedliwości, oraz Dariuszowi Mateckiemu, który według prokuratury mógł pobierać wynagrodzenie za fikcyjny etat w Lasach Państwowych (łącznie ok. 160 tys. zł), a stworzone przez jego szczecińską koterię towarzyską fundacje chętnie pobierały dotacje ministerialne.

PiS dokonał zmiany ilościowej, nie jakościowej

Nieprawidłowości, mogące sięgać w niektórych przypadkach nawet kilkudziesięciu milionów złotych, to fatalne występki, działające niszcząco na domenę publiczną i godne surowej kary. To jednak kwoty niewystarczające do stworzenia oligarchii, a na tle sum kontrolowanych przez prawdziwych oligarchów – wręcz niepoważne. Zasadniczo wciąż mieszczące się w ramach trwającej w Polsce od 1989 roku demokratycznej kleptokracji. PiS po prostu zwiększył skalę upasania się na środkach publicznych, czyli dokonał zmiany ilościowej, a nie jakościowej. By stworzyć chociaż jednego w miarę poważnego oligarchę w kraju o skali i zamożności Polski, trzeba byłoby dysponować kwotą rzędu przynajmniej kilkudziesięciu miliardów złotych, czyli nieporównywalną z tym, co defraudowano w czasach PiS.

Do tworzenia oligarchii służą zamówienia publiczne, a nie dotacje z funduszy ministerialnych. Viktor Orban budował swoją sieć oligarchów poprzez tworzenie sprawnego i stabilnego mechanizmu przekazywania wybranym przedsiębiorcom ogromnej części kontraktów rządowych. Według raportu Transparency International Hungary spółki należące do László Szíjja zdobyły w latach 2018-2020 zamówienia publiczne o łącznej wartości ponad 626 miliardów forintów. Mowa  o 6,5 mld złotych w ciągu zaledwie trzech lat. W okresie objętym analizą TI Hungary firmy Szíjja brały udział w przetargach o wartości 914 miliardów forintów, czyli zgarnęły dwie trzecie pieniędzy, o które się ubiegały.

Jak wskazuje TI, przedsiębiorstwa László Szíjja wygrały 10 procent całkowitej wartości kontraktów publicznych dostępnych w ciągu trzech lat. Firmy Lőrinca Mészárosa zdobyły kolejne 7 procent tej kwoty. A to wszystko bez uwzględnienia przedsiębiorstw należących do członków rodziny dwóch panów. Na trzecim miejscu w rankingu węgierskich oligarchów znalazł się Gyuli Balásy, którego przedsiębiorstwa zdobyły 3 proc. analizowanych kontraktów publicznych, czyli państwo zapłaciło im 254 mld forintów, a więc dobrze ponad 2,5 mld zł.

Potencjalny nowy rywal Orbána może zadać śmiertelny cios węgierskiej opozycji

Tymczasem najgłośniejszym przypadkiem przekazywania kontraktów rządowych zaprzyjaźnionemu przedsiębiorcy w czasach rządów PiS jest afera związana ze spółkami należącymi do producenta odzieży Red is Bad Pawła Szopy. Rządowa Agencja Rezerw Strategicznych miała zakupić od niego w trybie bezprzetargowym agregaty prądotwórcze dla Ukrainy za 350 mln zł, które Szopa miał nabyć w Chinach za kwotę kilka razy mniejszą. Łącznie z RARS przez trzy lata do spółek Szopy miały trafić zamówienia na ok. pół miliarda złotych. Jeśli zarzuty prokuratury się potwierdzą, to jest to oczywiście skandal finansowy na ogromną skalę – prawdopodobnie największy w historii III RP. Największa nawet afera finansowa nie jest jednak tym samym, co systemowe i wieloletnie pompowanie zaprzyjaźnionych przedsiębiorstw prywatnych.

Polskie rządy wobec mediów

W Polsce pozycję porównywalną ze wschodnimi oligarchami mają wyłącznie największe spółki Skarbu Państwa. Banki PKO BP i Pekao oraz ubezpieczeniowy PZU są wielokrotnie większe od największych węgierskich spółek, takich jak energetyczny Moll czy bank OTP. To ogromne i niezwykle wpływowe podmioty, które z jednej strony są kontrolowane przez rząd, a z drugiej są spółkami giełdowymi, więc obowiązują je wysokie standardy rachunkowości, transparentności i sprawozdawczości. Zasadniczo nie można więc robić w nich, co się żywnie aktualnej władzy podoba, gdyż mają również wielu mniejszych udziałowców, którzy nie zamierzają być oszukiwani. Mimo to istnieje szereg sposobów na partykularne wykorzystywanie niedużych kwot, które z racji wielkości spółek SP będą w ich bilansach praktycznie niezauważalne.

Czy to Telewizja Republika wybiera PiS-owi kandydata?

Jednym z najważniejszych instrumentów partykularnego wykorzystywania spółek Skarbu Państwa jest projektowanie polityki reklamowej. Według kontroli NIK, od 2019 roku krytyczna wobec władzy stacja TVN nie otrzymywała reklam ze spółek SP, chociaż w latach 2017-2018 dostała łącznie ponad 23 mln złotych i była trzecim największym kontrahentem. Odebranie reklam TVN było czysto polityczną zagrywką, jednak nie mogło zagrozić istnieniu ogromnej telewizji, obecnie należącej do amerykańskiego giganta Warner Bros Discovery. Naprawdę zagrozić jej mogą dopiero aktualne kłopoty finansowe spółki-matki z USA. PiS próbował też przeforsować tak zwane Lex TVN, które miało wymusić sprzedaż 51 proc. udziałów w stacji przez (wtedy jeszcze samo) Discovery. Ustawa została jednak zawetowana przez prezydenta Dudę, prawdopodobnie nie bez wpływu Amerykanów.

Odebranie TVN rządowych reklam nie oznaczało jednak zalewania pieniędzmi telewizji przyjaznych Kaczyńskiemu. Nadal zdecydowana większość środków na reklamy trafiała do dwóch największych stacji w Polsce – rządowej TVP, która wtedy sprzyjała władzy PiS, ale teraz już władzy nowej koalicji, oraz prywatnego i zasadniczo neutralnego Polsatu, którego główny właściciel i miliarder Zygmunt Solorz-Żak politycznie stara się grać na różnych fortepianach. W 2021 roku TVP otrzymała za usługi medialne 26 mln zł, Polsat 24 mln, a sprzyjająca PiS TV Republika tylko 1,6 mln zł. Przez osiem lat rządów PiS nie był w stanie stworzyć żadnego prywatnego nadawcy, który byłby poważnym graczem na rynku medialnym w Polsce. Pod koniec 2023 roku media pisowskie apelowały wręcz do widzów o pieniądze.

Węgry – krajobraz po skandalu

czytaj także

Poważne pisowskie medium powstało dopiero w wyniku siłowego przejęcia TVP przez obecny rząd Donalda Tuska, co przekierowało gigantyczny strumień widzów do stacji Tomasza Sakiewicza. We wrześniu tego roku TV Republika była drugim najchętniej oglądanym kanałem informacyjnym w Polsce, po TVN24, notując 43-krotny wzrost liczby widzów w stosunku do 2023 roku – z 5,5 tys. do 238 tys. widzów. Nikt nie zapewnił więc tylu pieniędzy mediom PiS, co minister kultury nowej koalicji rządowej Bartłomiej Sienkiewicz, który brutalnie i bez zapowiedzi przejął TVP Info, więc jej podrażnieni widzowie rzucili się do oglądania TV Republiki. Warto jednak pamiętać, że to wyłącznie kanał informacyjny, a jego udział w całym rynku telewizyjnym to niespełna 5 proc. Z niezależnymi, prywatnymi nadawcami – TVN i Polsatem – którzy mają mnóstwo innych kanałów i usługi streamingowe, media Sakiewicza nie mogą się równać.

Rozdrobnienie rolnictwa i silne samorządy chronią przed oligarchizacją

Obok pluralistycznego rynku medialnego i ogromnej roli spółek państwowych, kolejnym czynnikiem chroniącym Polskę przed oligarchizacją jest rozdrobnienie polskiego rolnictwa. Defraudacja środków ze Wspólnej Polityki Rolnej jest dla Węgier jednym z fundamentów systemu oligarchicznego. Jak wykazało śledztwo „New York Timesa”, oligarchowie znad Balatonu pochłaniają znaczną część pieniędzy z WPR, które są przeznaczone dla ich kraju. Wiktor Orban miał w tym swój znaczny udział. „Sprzedał setki tysięcy akrów państwowej ziemi rolnej, w większości sojusznikom powiązanym politycznie. Technicznie rzecz biorąc, była to aukcja. […] Niewielu rolników było jednak sobie w stanie pozwolić na duże działki” – czytamy w tekście z 2019 roku. Wśród nabywców znalazł się wspominany wyżej oligarcha Lőrinc Mészáros.

Polska, Węgry, Słowacja i Czechy mają najdroższe mieszkania w Europie

Według danych Eurostatu, nieruchomości rolne przekraczające 100 hektarów mają na Węgrzech łączną powierzchnię 4,5 mln ha. W znacznie większej Polsce tylko 3,6 mln ha. Polskie rolnictwo ma zupełnie inny model, oparte jest na niewielkich przedsiębiorstwach, które często taktycznie łączą się w spółdzielnie, by móc konkurować z większymi od siebie. To bywa nieefektywne ekonomicznie i jest regularnie przywoływane jako przyczyna słabości polskiej produkcji rolnej, jednak z punktu widzenia demokracji jest bardzo zdrowe.

Polscy rolnicy oczywiście są wpływową grupą społeczną, jednak swój nacisk wyrażają przy pomocy oddolnych protestów, blokowania ulic ciągnikami czy wysypywania gnoju przed urzędami. Bywa to uciążliwe, ale to znacznie lepsza sytuacja, niż nieformalne negocjacje, przekupstwa czy układy koterii towarzyskich. Gdy polska władza próbowała negocjować z rolnikami na początku tego roku, w urzędowych gabinetach pojawiało się ich dziesięciu lub więcej i trudno było nawet wskazać lidera.

Polska ma też znacznie silniejszy samorząd terytorialny. Nie chodzi tylko o nasz policentryczny rozkład osadniczy, w wyniku czego mamy aż 37 miast powyżej 100 tys. mieszkańców, które samodzielnie potrafią być bardzo poważnym graczem polityki lokalnej, a 12 największych tworzy Unię Metropolii Polskich, regularnie włączającą się do polityki krajowej. Na Węgrzech niespełna jedna piąta mieszkańców żyje w Budapeszcie, a poza stolicą jest ledwie siedem miast liczących 100-200 tys. mieszkańców. Ważniejszy jest jednak podział kompetencji.

Samorządy w Polsce są jednymi z najsilniejszych w UE. Przy okazji reform podatkowych PiS chciał je podporządkować, zamieniając część ich dochodów własnych na rządowe dotacje inwestycyjne, jednak silna pozycja ustrojowa samorządów nie została naruszona. Rozdział kompetencji zasadniczo się nie zmienił, a jednostki samorządu w Polsce nadal zajmują się większością usług publicznych. Według danych Eurostatu, w 2023 roku dochody polskich samorządów wynosiły 13,1 proc. polskiego PKB i były szóste najwyższe w UE. W przypadku Węgier było to ledwie 5,8 proc. i szóste miejsce od końca.

Elegia dla najbardziej szkodliwego środowiska politycznego w Polsce XXI wieku

Oczywiście w samorządach również występuje demokratyczna kleptokracja. Jednym z przykładów jest wymiana stanowisk w radach nadzorczych między Wrocławiem, Gliwicami a Tychami. Zatrzymany niedawno prezydent Wrocławia Jacek Sutryk zasiadał w radzie nadzorczej tyskiego aquaparku, a były prezydent Tychów Andrzej Dziuba w radzie wrocławskiego ZOO. Nie zmienia to faktu, że miasta są bardzo istotnym podmiotem polskiej polityki, a ich włodarze często odżegnują się od powiązań partyjnych, reprezentując komitety lokalne. W czasach rządów PiS największe miasta, rządzone zwykle przez środowiska bliskie opozycji, były dla niej kluczowym bastionem, dzięki któremu mogła przeczekać chude czasy. Teraz podobną rolę dla PiS wypełnią między innymi położone na wschodzie kraju województwa, gdzie partia Kaczyńskiego zachowała władzę w sejmikach.

Brak polskiego kandydata na oligarchę

Inną grupą interesu, z którą rząd w Warszawie musi się liczyć, są związki zawodowe. Często słusznie utyskuje się na niskie uzwiązkowienie w Polsce, które według danych OECD wynosi ledwie 13 proc., jednak jest ono i tak wyższe, niż nad Balatonem (8 proc.). Poza tym związki zawodowe są szeroko obecne w istotnych obszarach gospodarki – energetyce, górnictwie, ochronie zdrowia czy nawet handlu detalicznym. Dzięki temu centrale związkowe potrafią wywierać znacznie większy wpływ na politykę krajową, niż wskazywałby wskaźnik uzwiązkowienia. To właśnie związki zawodowe wymogły na rządzie PiS podczas pierwszej kadencji szereg ważnych dla pracowników zmian – przywrócenie niższego wieku emerytalnego, niedziele wolne od handlu czy absolutnie kluczowa minimalna stawka godzinowa, która drastycznie ograniczyła omijanie przepisów o minimalnym wynagrodzeniu.

Definlandyzacja Polski. Czego dowiedzieliśmy się o „zdradzie dyplomatycznej” Macierewicza?

Polska ma też bardzo zróżnicowaną gospodarkę, z licznymi silnymi przedsiębiorstwami prywatnymi z różnych branż. Takie firmy, jak gamingowy CD Projekt, sieć dyskontów Dino, producent odzieży LPP czy sklep internetowy Allegro są pod względem kapitalizacji giełdowej kilkukrotnie większe od węgierskiego Molla, który ledwie zmieściłby się w WIG20 i kapitalizacją przypomina sieć tanich sklepów Pepco.

Równocześnie coraz mocniejszy polski sektor prywatny nie wykazuje pędu do konsolidacji przedsiębiorstw z wielu różnych branż w ramach jednej potężnej grupy, co jest typowe dla oligarchów. Najbogatszy Polak Michał Sołowow z majątkiem wartym 27 mld zł w czterokrotnie mniejszych Czechach znalazłby się gdzieś na piątym miejscu. Inni czołowi biznesmeni, tacy jak Biernacki (Dino), Starak (Polpharma) czy Marchewka (CD Projekt), zasadniczo trzymają się swoich branż. Tymczasem najbogatszy Węgier i przyjaciel Orbana Lőrinc Mészáros działa wszędzie, gdzie się da – w energetyce, hotelarstwie, mediach, sprzedaży wyrobów tytoniowych, poza tym sponsoruje kluby piłkarskie i jeszcze jest burmistrzem Felcsút.

Ewentualny kandydat na polskiego oligarchę niewątpliwie inwestowałby w najbardziej zyskowną i uprzywilejowaną branżę, czyli deweloperską, jednak jak na razie nawet ona jest dosyć rozdrobniona, a wśród największych 20 polskich spółek nie znajdziemy żadnego stricte dewelopera. Najczęściej wymieniany w tym kontekście Zygmunt Solorz-Żak wykazuje ambicje polityczne i działa w wielu różnych branżach, ale jest wpływowy głównie z powodu posiadania jednej z największych stacji telewizyjnych, zaś jego majątek (ok. 8 mld zł) nie wygląda szczególnie efektownie nawet na tle polskich miliarderów. Nie mówiąc już o sprawujących hegemonię spółkach Skarbu Państwa, które są obecnie tak duże, że żadnego z polskich bogaczy nie byłoby na nie stać.

Trzaskowski kontra Nawrocki. Czy selfie w tramwaju zadecyduje o wyborze prezydenta?

Polska jest menażerią przeróżnych, często rozemocjonowanych grup społecznych, z których interesami kolejne rządy muszą się liczyć. Nad Wisłą hegemoniczną rolę pełni jednak szeroko rozumiane państwo, które bywa niezdarne i zacofane, ale jest zdecydowanie najsilniejszym aktorem w tutejszym życiu społecznym. Nawet jeśli PiS faktycznie chciał stworzyć oligarchię, to finalnie jeszcze wzmocnił pozycję państwa, chociażby odkupując dwa czołowe banki – Pekao i Alior – co dało rządowi kontrolę nad większością tego sektora. Kluczowe zasoby i wpływy polityczne w Polsce są przypisane nie do konkretnych nazwisk, lecz do urzędów, które na zmianę pełnią intensywnie rywalizujące ze sobą środowiska. Gdy dorwą się do władzy, naginają prawo i nagminnie używają zasobów państwa do partykularnych interesów, ale żadne nie jest w stanie stać się tak silne, by nie można byłoby go wymienić.

Zarówno pod rządami Kaczyńskiego, jak i Tuska, palącym problemem Polski od wielu już lat nie jest ryzyko ustanowienia oligarchii czy odrzucenia demokracji, lecz momentami skandalicznie niska jakość zarządzania domeną publiczną. Całkiem liczne systemowe niesprawiedliwości wynikają wyłącznie z tego, że kolejne ekipy rządowe boją się nadepnąć na odcisk grupom interesu, które w nieustannej nadwiślańskiej przepychance zdobyły najsilniejszą pozycję.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Piotr Wójcik
Piotr Wójcik
Publicysta ekonomiczny
Publicysta ekonomiczny. Komentator i współpracownik Krytyki Politycznej. Stale współpracuje z „Nowym Obywatelem”, „Przewodnikiem Katolickim” i REO.pl. Publikuje lub publikował m. in. w „Tygodniku Powszechnym”, magazynie „Dziennika Gazety Prawnej”, dziale opinii Gazety.pl i „Gazecie Polskiej Codziennie”.
Zamknij