Holendrzy poszli do wyborów w listopadzie zeszłego roku, ale dopiero teraz poznaliśmy nazwisko nowego premiera – będzie nim technokrata i były szef wywiadu Dick Schoof. Otrzymał poparcie czterech prawicowych partii, ale trudno mu będzie je utrzymać, bowiem długie i trudne rozmowy koalicyjne zdradziły ogromne pokłady wzajemnej nieufności między partnerami z musu.
Listopadowe głosowanie w Holandii przyniosło niespodziewane zwycięstwo skrajnie prawicowej Partii Wolności (PVV) Geerta Wildersa, która zdobyła 37 mandatów w liczącej 150 członków Tweede Kamer. Jak na holenderskie warunki jest to bardzo dobry wynik – i sprawił, że utworzenie rządu bez udziału antyimigranckiego ugrupowania Wildersa stało się praktycznie niemożliwe. Dlatego w ostatnich miesiącach przywódca PVV rozdawał karty, zapraszając do negocjacyjnego stołu trzy inne partie.
Znaleźli się wśród nich dotychczas rządzący konserwatywni liberałowie z VVD, agrarni populiści z Ruchu Farmersko-Obywatelskiego (BBB) oraz Pieter Omtzigt, którego chadecka Nowa Umowa Społeczna (NSC) długo była faworytem wyborów, ale finalnie zajęła rozczarowujące czwarte miejsce, po PVV, VVD i koalicji centrolewicy. To właśnie niedoszły chadecki premier okazał się najbardziej problematyczny w rozpoczętych wkrótce po wyborach rozmowach koalicyjnych.
Monbiot: Populizm agrarny. Skrajna prawica przejmuje protesty rolników
czytaj także
Negocjacje przerywane i wznawiane
Zważywszy na niechęć tradycyjnej prawicy do rządów z centrolewicą, pozostawało tylko jedno rozwiązanie – dogadanie się z Wildersem. Ten od razu zadeklarował gotowość do ustępstw. Chociaż w kampanii obiecywał szereg radykalnych kroków przeciwko wyznawcom islamu – włącznie z zakazem budowy meczetów czy cenzurą Koranu, który lider PVV porównuje do Mein Kampf – to pod naciskiem potencjalnych koalicjantów wycofał się z postulatów uznawanych za sprzeczne z holenderską konstytucją.
To nie wystarczyło do uspokojenia sumienia Omtzigta, podczas kampanii wykluczającego współpracę ze skrajną prawicą. Swego czasu faworyt wyborów, w trakcie negocjacji stawiał Wildersowi kolejne warunki, aż w połowie lutego zerwał rozmowy, uznając gospodarcze plany PVV oraz BBB za nieodpowiedzialne i w związku z tym niemożliwe do zaakceptowania. Następnie przywódca NSC wyjechał na urlop, mając najwyraźniej dość negocjacji. Po powrocie zasiadł jednak przy stole z tymi samymi partnerami, bo żadna inna możliwa większość parlamentarna się nie wyklarowała.
Po kolejnych kilku miesiącach rozmów w końcu ustalono, że premierem nie będzie polityk żadnej z partii uczestniczących w negocjacjach, co godziło przede wszystkim w Wildersa jako szefa największej z nich. W połowie maja ogłoszono też wstępną umowę rządową, która zapowiada politykę zdecydowanie antyimigracyjną, a w finansach hołdującą surowym zasadom oszczędności. Kwestią otwartą i trudną do rozstrzygnięcia pozostawało jednak, kto ma te plany wcielać w życie – pierwszy kandydat na premiera poległ bowiem z kretesem.
Technokraci na pomoc
Wyborem Wildersa dosyć niespodziewanie okazał się Ronald Plasterk, niegdyś minister z ramienia centrolewicowej Partii Pracy (PvdA), a nawet kandydat na stanowisko jej lidera w 2012 roku. W ostatnich latach przeszedł na bardziej konserwatywne pozycje i jako osoba z zewnątrz miał pogodzić cztery partie tworzące nowy rząd. Na przeszkodzie znowu stanął jednak Pieter Omtzigt. Między nim a Plasterkiem narosły osobiste animozje, a panowie przerzucali się oskarżeniami podczas lutowego zerwania negocjacji koalicyjnych. Do tego doszedł skandal finansowy dotyczący patentów medycznych, na których Plasterk, pracując naukowo w sektorze prywatnym, miał się wzbogacić z pominięciem partnerów z Uniwersytetu w Amsterdamie. Wszystko razem sprawiło, że Plasterk zrezygnował z ubiegania się o stanowisko premiera.
Wilders silny jak nigdy wcześniej. Skrajna prawica wygrywa w Holandii
czytaj także
Poszukiwania zaczęły się więc od nowa, ale giełda nazwisk świeciła pustkami. Nikt się za bardzo nie palił do przewodzenia niestabilnemu rządowi, który powstaje bardziej z braku alternatyw niż szczerej chęci współpracy poszczególnych partii. Znalezienie odpowiedniego kandydata było tym trudniejsze, że musiał to być ktoś akceptowalny dla wszystkich koalicjantów, a żmudny proces formowania rządu wydatnie pokazał poziom nieufności między nimi. Dlatego wybór ostatecznie padł na technokratę pierwszej wody.
Mowa konkretnie o Dicku Schoofie, do niedawna sekretarzu generalnym odpowiedzialnym za bezpieczeństwo w Ministerstwie Sprawiedliwości, który wcześniej pełnił między innymi funkcje szefa wywiadu i dyrektora urzędu ds. imigracji i naturalizacji. Podobnie jak Plasterk, był wieloletnim członkiem PvdA, dziś jednak nie czuje już związku z centrolewicą i zapowiedział gotowość do realizacji programu prawicowego rządu, stając na czele gabinetu złożonego w połowie z innych „niezależnych ekspertów”.
Rozwiązaniem powyborczego pata okazało się zatem sięgnięcie po technokratów. O ile samo w sobie nie stanowi to niczego nowego w europejskiej polityce, o tyle większą osobliwością jest skorzystanie z tego zabiegu przez skrajną prawicę. Na ogół technokraci pokroju Mario Draghiego mieli przed nią chronić, a w Holandii będą jej służyć. Jest w tym pewna ironia, ale wielu zwolennikom PVV nie jest do śmiechu – nie po to głosowali na antysystemowego Wildersa, żeby teraz dostać premiera z samego centrum holenderskiego establishmentu.
Mniej migrantów i mniej ekologii
Krótko po ogłoszeniu kandydatury byłego szefa wywiadu sam zainteresowany zapowiedział jednak, że plany prawicowej koalicji są jego planami, a więc rząd Schoofa prawdopodobnie będzie najbardziej prawicowym we współczesnej historii kraju. Najwyraźniej widać to w kwestiach migracyjnych, gdzie rząd będzie dążył do zawieszenia rozpatrywania wniosków o azyl oraz ograniczenia liczby przyjezdnych pracowników i studentów. W tym celu planowane są rozmowy z Brukselą w kwestii opt-outu z istniejących unijnych przepisów migracyjnych, co będzie trudne do wynegocjowania i zapowiada napięte relacje z Unią.
Zaprzysiężenie nowego rządu będzie natomiast dobrą wiadomością dla farmerów – BBB wywalczyła dla nich częściowe wycofanie się z planów redukcji emisji azotanów, przywrócenie niższej akcyzy na rolniczego diesla i inne decyzje, które stoją w sprzeczności chociażby z celami unijnego Zielonego Ładu. Mówi się o końcu „histerii klimatycznej” i zaprzestaniu zdecydowanej walki z emisjami CO2. Na tym radykalizm prawicowego rządu się jednak kończy, bo w innych dziedzinach polityka ma być bardziej zachowawcza – dojdzie do drobnych zmian w zakresie pomocy społecznej, najbogatsi dostaną kolejne ulgi podatkowe, za to wzrośnie VAT na usługi kulturalne i rozrywkowe. Wyjątkiem mają być parki rozrywki – rzekomo dlatego, że sam Wilders jest ich wielkim entuzjastą.
„Teflonowy Marek” najdłużej urzędującym premierem w historii Holandii. Kim jest Mark Rutte?
czytaj także
Z pozoru nie ma więc tak wielu punktów zapalnych, jednak większość Holendrów nie wierzy, że koalicja rządząca utrzyma się do końca kadencji. Jeszcze mniej prawdopodobne wydaje się przetrwanie samego premiera. Jednym z powodów, dla których Dick Schoof został wybrany na to stanowisko, jest brak zaplecza politycznego. W tej chwili to zaleta, ale szybko może się ona przerodzić w wadę, bowiem słabość nowego szefa rządu narazi go na ataki przy pierwszych poważniejszych problemach, a tych raczej nie zabraknie.
Holandię czekają spory z Brukselą i tarcia wewnątrz mocno podzielonej koalicji rządzącej. Premier technokrata będzie tu łatwym kozłem ofiarnym i jeśli Schoof chce przetrwać na stanowisku, to musi znaleźć w sobie choć trochę z talentu politycznego poprzednika.