Jeśli nawet pogubicie się w chaosie różnych przeplatających się opowieści, to potem czyta się to wartko i wbrew temu, czego można się spodziewać, wszystko dobrze się kończy. Zatem, mimo całego dramatyzmu opisywanych wydarzeń, trochę bajkowo to brzmi. Kinga Dunin czyta „Szczegóły” Ii Genberg, „Strażniczkę domu” Doli de Jong i „Stramerów” Mikołaja Łozińskiego.
Ia Genberg, Szczegóły, przeł. Dominika Górecka, Pauza 2024
Po kilku dniach obecności wirusa w moim ciele dostaję gorączki i nachodzi mnie potrzeba, żeby sięgnąć raz jeszcze po pewną powieść, i dopiero gdy siadam na łóżku i ją otwieram, dociera do mnie dlaczego.
Dlaczego? Bo jest w niej dedykacja napisana w 1996 roku przez Johannę. Wówczas bezimienna bohaterka Szczegółów też miała gorączkę – po powrocie z Afryki zachorowała na malarię. Nigdzie nie jest to powiedziane, ale przypuszczam, że wirus, który tym razem wywołuje podobną, to Ten Wirus. Gorączka przywołuje wspomnienia i nadaje ton wszystkim opowieściom.
Awans społeczny od podszewki. Najlepszym rozwiązaniem byłby komunizm?
czytaj także
To cztery historie, a właściwie portrety osób, które były częściami życia bohaterki. Ich imiona to tytuły kolejnych części, a właściwie oddzielnych opowiadań. Johanna to jej kochanka, partnerka. Niki była przyjaciółką. Alejandro tancerzem, muzykiem i miłością życia. Ostatnia, Birgitte, matką. Kim jesteśmy? Sumą śladów, którą pozostawiło na nas życie. Każda ważna relacja staje się cząstką nas samych i tylko w wyjątkowych sytuacjach możemy czuć się oddzielną, spójną monadą, uchwycić jądro naszej tożsamości.
Autorka bardzo ładnie psychologizuje, dostrzega drobiazgi, niuanse. Z uwagą patrzy nie tylko na siebie, a przede wszystkim na innych, powstrzymując się od ocen, oskarżeń, nie serwując diagnoz. Nie obwinia nikogo o to, że nie spełnił jej oczekiwań, bo czy w ogóle mamy prawo tego wymagać? Żadna z opisywanych przez nią osób nie jest pozbawiona wad, obciążeń, może i poważniejszych zaburzeń, ale i z takimi ludźmi można mieć wartościowe, niezapomniane relacje. Dostać coś od nich, a nie tylko stracić. Każdą z tych historii dałoby się opowiedzieć w sposób bardziej dramatyczny: o porzuceniu, stracie, cierpieniu. Ale jeśli były jakieś dramaty, to czas zatarł ich ostrza, wszystko osnuł nutką melancholii i nostalgii.
Z tych opowieści powoli możemy budować obraz narratorki, tego, kim była w latach 90. (w Szwecji), gdy wiek XXI był tajemnicą. Porządną dziewczyną koło trzydziestki, która prowadziła dość nieporządne życie. Chciała zostać pisarką, ale w pewnym momencie porzuciła te marzenia. Studiowała, przerywała studia, mieszkała z kimś, a potem z kimś innym. Pracowała gdzieś dorywczo, ale tylko tyle, żeby przeżyć. Czytała, chodziła do kina. Spotykała się z przyjaciółmi, piła, tańczyła, przymierzała z przyjaciółkami kiecki. Rozmawiała z bliskimi ludźmi, wciąż rozmawiała, to chyba było dla niej najważniejsze. Żyła. I nadal żyje, skoro wspomina (autorka Szczegółów jest w tym samym wieku). I nic nie wskazuje na to, że jest ze swojego życia niezadowolona.
Nobliści al Dante. I noblistka o sobie [Fosse, Coetzee, Ernaux]
czytaj także
Ta proza snuje się dość powolnie, ale każda część kończy się nie całkiem spodziewaną puentą. Zawsze nieco niedopowiedzianą, pozostawiającą nas z jakimś pytaniem. W Szwecji nagradzana, tłumaczona na wiele języków. Mnie się spodobała, czytelnikom i recenzentom na świecie się spodobała, może i wam się spodoba?
Dola de Jong, Strażniczka domu, przeł. Jerzy Koch, ArtRage 2023
Erikę spotkałam w 1938 roku u naszej wspólnej znajomej, której jednak nie poświęcałam zbyt wiele czasu, bo była to znajomość dość powierzchowna.
Dola de Jong to nieżyjąca już, raczej zapomniana pisarka holendersko-amerykańska (1911–2003) o żydowskich korzeniach. Wbrew ojcu chciała zostać tancerką baletową. Kiedy zaczęła się wojna, w ostatniej chwili udało jej się wyjechać do Maroka. Namawiała na ucieczkę swoją rodzinę, zostali. Wszyscy zginęli, kilkanaście osób. Ona ostatecznie zamieszkała w Stanach Zjednoczonych, gdzie pisała po angielsku książki dla młodzieży. Tłumaczyła ważnych amerykańskich pisarzy na niderlandzki. Mając 70 lat, skończyła studia psychologiczne i przez kilka lat wykładała na uczelni. Z jej książek dla dorosłych za najważniejszą uchodzi właśnie Strażniczka domu. W Holandii znowu się nią zainteresowano. Po raz pierwszy ukazała się tam w 1954 roku, nie bez problemów, bo uznano ją za niesmaczną i nieprzyzwoitą. W Stanach (McCarthy) wyszła dopiero dziesięć lat później.
Co było takiego bulwersującego w tej psychologicznej prozie? Lesbijki. Bea, główna bohaterka, spotyka Erikę i wkrótce zamieszkują razem w Amsterdamie. Bea to idealna sekretarka, spokojna, zrównoważona, Erika „najdziksze wyprawia swawole”. Nie ukrywa swojej orientacji, wdaje się burzliwe romanse z kobietami, pije, znika na całe noce. Wciąż brakuje jej pieniędzy, trudno na niej polegać. Jednak Bea nie potrafi się z nią rozstać i powoli odkrywa, co czuje do przyjaciółki. W ich życie wkracza wojna, początkowo całkiem niewidoczna, bo Bea, narratorka, jest zbyt skupiona na swoich komplikacjach uczuciowych. Ale okazuje się, że Erika jest Żydówką. Pieniądze przeznaczone na wyjazd do Ameryki przepuszcza. Dalszego ciągu można się domyślić.
Ta powieść sprzed kilkudziesięciu lat się nie zestarzała, więc to dobra literatura. Ukazała się w serii Cymelia, warto zwrócić uwagę na tę serię. Znajdziemy w niej starsze książki nieznanych nam, choć może znanych gdzie indziej autorów, ale nie tych najsłynniejszych. Taka klasyka drugiego szeregu. Ściana Haushofer czy Wszystko na darmo Waltera Kempowskiego to też Cymelia.
Mikołaj Łoziński, Stramerowie, Wydawnictwo Literackie 2023
Wojna to nuda. Właściwie najlepiej pasowałaby do niej „straszna nuda”. Ale wszyscy myślą, że straszna nuda to po prostu wielka nuda, a wojna była i straszna, i nudna jednocześnie.
I tak nieoczywistą drogą doszliśmy do zagłady Żydów. Nie da się ukryć, że ten bolesny i wciąż wart poruszania temat w dużej mierze przeszedł do popkultury i to często bardzo niskich lotów, będącej już w zasadzie „pornografią z Auschwitz”. W tym przypadku z niczym takim nie mamy do czynienia. Pierwsza powieść o tej żydowskiej rodzinie z Tarnowa, Stramer, wzbudziła powszechne zachwyty i była nominowana do nagrody „Nike”. Poznajemy w niej życie społeczności żydowskiej sprzed wojny, wiedząc, w przeciwieństwie do bohaterów, że niedługo zostanie ona całkowicie zniszczona. Autor mówił, że opierał się na losach własnej rodziny. Padały jednak sugestie, że to raczej literatura popularna niż arcydzieło. Dalszy ciąg tej sagi potwierdza tę diagnozę i, jak mi się wydaje, przeszedł bez echa.
Jeśli nawet pogubicie się z początku w chaosie różnych przeplatających się opowieści, to potem czyta się to wartko i co więcej, wbrew temu, czego można było się spodziewać, wszystko dobrze się kończy. Zatem, mimo całego dramatyzmu opisywanych wydarzeń, trochę bajkowo to brzmi.
czytaj także
Stramerów porzuciliśmy tuż przed wojną, teraz rodzice nie żyją, zamordowani, a szóstkę ich dzieci, żonę jednego z braci i dziecko, losy rzuciły w różne strony – Syberia, Warszawa, Kraków, Paryż. Muszą się ukrywać albo przeżyć w stalinowskiej Rosji (stąd chaos – musimy śledzić losy wielu postaci, a poświęcone im fragmenty niewiele różnią się stylistycznie). Żyją w ciągłym zagrożeniu, ale dzielność, spryt albo szczęśliwy, czasem mało prawdopodobny przypadek, pozwalają im przeżyć.
To właściwie taki anegdociarski sposób opowiadania, jakaś historyjka i nieoczekiwana puenta, czasem zabawna. Na koniec wszyscy, łącznie z dobrą nianią, która ocaliła dziecko, spotykają się w wypasionym mieszkaniu w Warszawie. Są wysokiej rangi wojskowymi, aparatczykami, dyrektorami. Żydokomuna. Ale każdy z nich już inaczej się nazywa, nawet z dokumentów usunęli nazwiska rodziców. Stracili swoją tożsamość? Pewno odzyskają ją w 1968. Byłabym nawet ciekawa dalszego ciągu.