W Irlandii ludzie nie dokonali masowej apostazji, wciąż są katolikami. Ale katolikami, którzy wypowiedzieli posłuszeństwo księżom. Czy to będzie droga dla Polski? Sądzę, że tak – mówi Marta Abramowicz, autorka książki „Irlandia wstaje z kolan”.
Krytyka Polityczna: Przed wyborami, na marszu Miliona Serc Donald Tusk zaprosił na scenę Wiktorię Bartosiewicz – najmłodszą kandydatkę na posłankę – i przedstawił ją jako gorliwą katoliczkę, która udowadnia, że wartości chrześcijańskie mogą iść w parze z walką o prawa kobiet. Twoim zdaniem to możliwe w kraju, gdzie Kościół jest głównym źródłem opresji Polek?
Marta Abramowicz: Donald Tusk tymi słowami idealnie opisał drogę, którą kroczyła Irlandia. W Polsce wmówiono nam, że wartości chrześcijańskie oznaczają, że kobiety nie mają prawa do własnego ciała i głosu. A to nieprawda. Głównymi hasłami w kampanii referendalnej na rzecz prawa do aborcji były: troska, współczucie i miłość bliźniego. Irlandczycy wykreślili zakaz aborcji z konstytucji, bo zrozumieli, że prawo, zarówno kościelne, jak i państwowe, krzywdzi ludzi. Jeden z moich rozmówców podsumował tę zmianę następująco: Irlandia przestała być katolicka, stała się chrześcijańska.
To także cechy, które stereotypowo przypisuje się kobietom i do których się je socjalizuje.
Tak bym tego nie ujęła, ponieważ do miłości bliźniego są socjalizowani wszyscy katolicy, nie tylko kobiety. Słowa Jezusa są uniwersalne, zresztą jest on pierwszym i na wiele wieków ostatnim przyjacielem kobiet w Kościele – piszę o tym w Dzieciach księży. Socjalizacja jest oczywiście szerszym pojęciem i łączy się z władzą. A jeśli chodzi o władzę, to Kościół katolicki nie ma sobie równych. Krok po kroku przejmował kontrolę nad seksualnością, a więc nad życiem ludzi.
Pod patronatem Kościoła i państwa życie Irlandek zostało na wiele dekad sprowadzone do funkcji opiekuńczych. Jak znalazły w sobie wolę emancypacji? Coś je do tego szczególnie zmobilizowało?
Aż do lat 70. kobiety w Irlandii nie miały żadnych praw. Po wyjściu za mąż były zwalniane z pracy. Antykoncepcja była zakazana, za aborcję groziło dożywocie. Prawo nie przewidywało rozwodów. Małżeństwo było więc biletem w jedną stronę. I jeśli mąż używał przemocy, właściwie nie miały szans, by się od niego uwolnić. Pojęcie gwałtu małżeńskiego nie istniało, bo Kościół i państwo stały na stanowisku, że kobieta powinna spełniać swój obowiązek małżeński. Co roku rodziły więc dziecko i wieku trzydziestu lat czuły, że ich życie się skończyło.
Mężczyźni natomiast musieli pracować i zarabiać na swoje rodziny, które nierzadko liczyły ośmioro, dziesięcioro albo dwanaścioro dzieci, i też byli tym kieratem wykończeni. Choć oczywiście byli w nieporównanie lepszej sytuacji, bo to oni mieli pełnię praw. Mężczyzna mógł na przykład sprzedać dom bez wiedzy i zgody żony, a potem wyemigrować do USA i zostawić ją z dziećmi na bruku. Kobieta nie była w stanie bez męża utrzymać tak licznej rodziny. Nie było żadnej pomocy państwa, poza odebraniem dzieci i umieszczeniem ich w szkole przemysłowej, która była rodzajem sierocińca.
czytaj także
Sytuacja kobiet zaczęła się zmieniać w końcówce lat 60. Co się wtedy wydarzyło?
W 1968 roku papież Paweł VI ogłosił encyklikę Humanae Vitae, całkowicie zakazującą antykoncepcji – skutecznej, czyli sztucznej. Nazywano ją „pigułkową”, bo chodziło przede wszystkim o potępienie pigułki antykoncepcyjnej, która właśnie pojawiła się na rynku i nawet co odważniejsze katolickie małżeństwa już zaczęły ją stosować. To były czasy soboru i wiele wskazywało na to, że tak się może stać.
Paweł VI powołał specjalną komisję doradczą złożoną z biskupów, księży i katolickich małżeństw, która po kilku latach obrad wydała swoje stanowisko: Kościół musi zmienić swoje nauczanie i dopuścić antykoncepcję. Ale wówczas kilka wpływowych osób zaczęło wpływać na papieża, by tego nie robił. Wśród nich dużą aktywnością wykazał się biskup Karol Wojtyła. W rezultacie Paweł VI odrzucił stanowisko swojej komisji i w encyklice Humanae Vitae oświadczył, że zapobieganie ciąży jest tak samo grzeszne i godne potępienia jak jej usunięcie. Wybuchł wówczas bunt katolików w całym zachodnim świecie. W Irlandii ten bunt nie mógł być głośny, bo rządzący krajem arcybiskup McQuaid miał takie samo zdanie jak Wojtyła, a konferencja prasowa na temat encykliki zaczęła się od słów „nigdy nie otrzymaliśmy lepszej wiadomości”.
Jak zatem kobiety sprzeciwiły się decyzjom Kościoła?
Zaczęły inaczej wychowywać swoje dzieci. Przestały wysyłać synów do zakonu lub seminarium. Córkom tłumaczyły, by te w pierwszej kolejności zdobyły wykształcenie, znalazły pracę, zadbały o niezależność finansową, a dopiero później – zakładały rodziny. To także moment, kiedy edukacja na poziomie średnim stała się wreszcie bezpłatna, co dało kobietom znacznie większe możliwości.
Może się to wydać zaskakujące, ale to samo mówiły dziewczętom zakonnice w szkołach średnich. Irlandia była biednym krajem i jedyną możliwością zdobycia wykształcenia był zakon. Dlatego kobiety szły do klasztorów również dlatego, że w ówczesnym świecie nie było wielu innych możliwości. Horyzont był wąski: małżeństwo, emigracja albo służba Bogu. A w momencie kiedy wprowadzono bezpłatną edukację i przed uczennicami pojawiły się nowe perspektywy, zakonnice zachęcały je, żeby z nich skorzystały.
I działo się to równolegle z przemocą i nadużyciami, które miały miejsce w instytucjach kościelnych takich jak pralnie magdalenek czy szkoły przemysłowe?
Historia Irlandii nie jest czarno-biała. Z jednej strony Kościół dopuścił się tam ogromnej przemocy, z drugiej był opoką narodu. To księża i zakonnice wykształcili społeczeństwo w swoich szkołach, leczyli w swoich szpitalach. I wielu ludzi jest mu za to wdzięcznych. Zakonnice, które szybko przejęły idee Soboru, uczyły samodzielności całe pokolenia dziewcząt. Dzisiaj te kobiety, kształcone w latach 60., 70., są dziennikarkami, polityczkami, feministkami.
Jak obecnie wygląda edukacja w Irlandii? Czy nadal pozostaje w rękach Kościoła?
Ponad połowa szkół średnich i 90 proc. podstawowych wciąż jest prowadzona przez Kościół. Państwo irlandzkie w momencie odzyskania niepodległości było biedne i nie było go stać na zapewnienie edukacji, a i dziś stworzenie innego systemu szkolnictwa jest i trudne, i kosztowne. Ale te szkoły wyglądają inaczej niż jeszcze 20 lat temu. Zarządza nimi rada, w której co prawda jest przedstawiciel Kościoła, ale jest też wiele innych osób. To ciało kolegialne – na tyle niezależne i progresywne, na ile niezależne i progresywne są irlandzkie społeczeństwo i lokalna społeczność. Z pewnością jednak bardziej niż szkoły w Polsce.
To znaczy?
Od Irlandczyków słyszę, że nawet podczas lekcji religii pokazuje się różne punkty widzenia, podczas gdy u nas jest zupełnie na odwrót. Gdy pisałam książkę, mój syn był w klasie komunijnej. Nie chodził na religię, ale i tak siostra katechetka przesyłała mi wszystkie informacje. Powiedziała też reszcie klasy, że mój syn pójdzie do piekła, bo nie chodzi na religię. Takie rzeczy nie mają miejsca w szkołach irlandzkich. Rodzice nie obawiają się tego, co dzieci mogą usłyszeć na lekcjach, a w Polsce tak właśnie jest, mimo że nasze placówki są przecież publiczne, a nie katolickie.
Wspominasz w książce o popularnym serialu Derry Girls, który pokazuje – wprawdzie północnoirlandzką, ale katolicką szkołę lat 90. Dlaczego ten okres dla obu Irlandii był szczególny?
Irlandia Północna to część Wielkiej Brytanii i w latach 90. wciąż trwały tam Troubles, Kłopoty, jak nazywano zbrojny konflikt pomiędzy katolikami i protestantami, zaś Irlandia, niezależna republika na południu, w tym czasie mierzyła się ze skandalami z udziałem Kościoła. Postacią, która łączy te dwa światy i pojawia się w mojej książce, jest Mary McAleese, której historia jest naprawdę niesamowita. Pochodziła z Belfastu, w trakcie konfliktu zniszczono jej dom i wysadzono pub jej ojca, sama mało nie zginęła. A jednak, kierując się słowami Jezusa: „Miłujcie nieprzyjaciół swoich”, zdecydowała się zbudować mosty pomiędzy nienawidzącymi się sąsiadami. To właśnie ona stoi za rozmowami pokojowymi w Irlandii Północnej i to w dużej mierze jej wieloletnia praca doprowadziła do zakończenia konfliktu. Ta nieprosta historia pokazuje, że są ludzie, którzy dzięki swojej głębokiej wierze czynili dobro, i są ludzie, którzy powołując się na tę samą wiarę, robili rzeczy złe.
O kościelnym złu Irlandia usłyszała w latach 90. Ale zanim nadszedł czas potępienia i rozliczeń, fala krytyki wylała się na Sinéad O’Connor, która podarła zdjęcie Jana Pawła II na wizji w programie Saturday Night Live. Dlaczego społeczeństwo jej nie wsparło? Było za wcześnie?
Bo nie wiedzieli, o co jej chodzi. Chciała przekazać ważną wiadomość, ale ponieważ zrobiła to w taki, a nie inny sposób, ten gest tylko zniszczył jej karierę, a nie miał wpływu na życie ofiar kościelnej przemocy.
Symboliczne akty są inspirujące.
Uważam, że jako wówczas mainstreamowa wokalistka mogła zrobić coś więcej dla ocalonych, którzy przeszli przez szkoły przemysłowe, pralnie magdalenek czy domy matki i dziecka. Dziś wiele osób mówi mi, że dopiero dzięki lekturze mojej książki zrozumiało, co tak naprawdę Sinéad O’Connor miała na myśli.
Nie żyje Sinéad O’Connor. Próbowała nas ostrzec, ale nie słuchaliśmy
czytaj także
W wywiadzie dla „New York Timesa”, jak i tuż po występie w Saturday Night Live artystka jasno wskazywała, że chodziło przede wszystkim o molestowanie seksualne, pedofilię, które tuszował Watykan.
Jest wiele dróg, którymi można dążyć do celu, ale najważniejsze jest, żeby być skutecznym, a więc dobrać takie metody działania, które naprawdę coś zmienią. Do ujawnienia prawdy na temat szkół przemysłowych bardzo przyczyniła się na przykład praca Mary Raftery, autorki filmu dokumentalnego o szkołach przemysłowych. Nie tylko dotarła do ocalonych i przedstawiła ich świadectwa, ale także odnalazła akta szkół przemysłowych. Były w nich między innymi raporty z wizytacji, w których pisano wprost, że dzieci jadły tam gorzej niż krowy, były zaniedbane i zagłodzone, że doświadczały przemocy.
Raftery ujawniła cały system powiązania państwa z Kościołem. Sama podkreśliła, że nakręciła swój film po to, by już nikt nie mógł wyprzeć prawdy o szkołach przemysłowych. I rzeczywiście tak się stało. Rozmawiała z setkami osób. Wiele z nich swoimi historiami o okrutnej przemocy, prześladowaniu, molestowaniu seksualnym, dzieliło się po raz pierwszy. Ich opowieści zyskały moc właśnie dlatego, że pokazano, kto za tym stał i kto milczał.
Mam w sobie wewnętrzny sprzeciw wobec stawiania na szali działań dwóch twórczyń i decydowania, co jest bardziej wartościowe.
Nie oceniamy tutaj działań twórczych, kontemplując je w galerii. Mówimy o tym, jaki wpływ wywarły na życie ludzi. Chodzi mi o to, że sam gest podarcia zdjęcia nie wystarcza, że często potrzeba więcej wysiłku i lat pracy, by faktycznie przemówić do społeczeństwa.
Abramowicz: Dzieci księży i ich matki żyją obok nas w bańce samotności
czytaj także
Rok 1992 był kluczowy dla zmiany postrzegania Kościoła. Co się wtedy stało?
Na jaw wyszło, że jeden z biskupów ma dorosłego syna i opłaca jego edukację z funduszy diecezjalnych. O wszystkim poinformowała opinię publiczną jego partnerka, która miała dość tego, że duchowny co prawda łoży na syna, ale nie chce się z nim widywać. Jego sprawa wstrząsnęła wtedy całą Irlandią. Nikt sobie nie wyobrażał, jak biskup może mieć dziecko. W dodatku taki, który był charyzmatyczną i cenioną postacią.
Wydaje mi się, że Polakami nie wstrząsają duchowni, którzy są ojcami. Sama napisałaś już kilka lat temu książkę Dzieci księży. Wiedza o łamaniu celibatu jest powszechna od dawna, co zresztą mówiła mi córka księdza i autorka książki na ten temat, Marta Glanc. Słyszymy też o kolejnych aferach obyczajowych, np. tej w Dąbrowie Górniczej, gdzie księża prawie doprowadzili do śmierci zatrudnionego przez siebie pracownika seksualnego. Pedofilia jest powszechnie znanym w Polsce faktem. Co jeszcze musi się stać, żeby władza Kościoła upadła?
Być może dzisiaj Polakami już nie wstrząsają księża, którzy są ojcami, ale my rozmawiamy o Irlandii początku lat 90. Wówczas nasze społeczeństwo przeżywało katolicki zryw, do szkół weszła religia, a kioskarze igłą przebijali prezerwatywy. Ten katolicki zryw i obdarzenie Kościoła władzą doprowadziły do sytuacji, w której jesteśmy teraz. I w której wciąż jeszcze nie wstaliśmy z kolan. Pytanie, co się jeszcze musi stać, żeby władza Kościoła upadła, jest źle postawione. Warto zapytać o to, kiedy ludzie poczują, że mogą podejmować w swoim sumieniu własne decyzje. Mam poczucie, że w Polsce w mniejszych miejscowościach ludzie wciąż boją się, że ksiądz ich nie pochowa w poświęconej ziemi. Władza Kościoła upadnie, jak ludzie staną się niezależni.
Drugą kwestią jest to, że wciąż brakuje nam empatii do ofiar. Pamiętam, że kiedy wydałam książkę o dzieciach księży, słyszałam wiele razy: „my to wszystko wiemy”. A ja pytałam: „jak to? Wiecie, co myślą dzieci księży?”. Oczywiście nie mieli o tym pojęcia, ale też nie byli specjalnie zainteresowani. Cieszę się, że Marta Glanc kruszy ten mur, występując pod nazwiskiem, docierając do różnych mediów z własną historią. Ale to jest proces.
czytaj także
Niektórzy mówią, że Kościół sam się w końcu dokumentnie skompromituje i upadnie.
Ale na razie tak się nie dzieje. I w Irlandii też tak się nie stało. To była długa droga. Wszyscy bohaterowie i bohaterki mojej książki krok po kroku obalali system. Bernadette, ujawniając prawdę o szkołach przemysłowych, Tom, profesor socjologii, pisząc obrazoburcze książki, Tony, prawie ekskomunikowany redemptorysta, głosząc swoje poglądy, czy Alva, prowadząc kampanie referendalne do zwycięstwa. To właśnie patrząc na ich życie, możemy się dowiedzieć, jak Irlandczycy to zrobili.
Piszesz, że Irlandczycy wstali z kolan, ale wciąż pozostali katolikami? Jak to możliwe?
Ostatni spis powszechny pokazał, że w Irlandii jest 69 proc. katolików. Ale to ci katolicy zagłosowali za równością małżeńską osób LGBT i prawem do aborcji. W Irlandii ludzie nie dokonali masowej apostazji, wciąż są katolikami. Ale katolikami, którzy wypowiedzieli posłuszeństwo księżom. Czy to będzie droga dla Polski? Sądzę, że tak.
I przerzucimy się na katolicyzm kulturowy, o którym piszesz w kontekście Irlandii? Co to właściwie znaczy?
Wiara w Boga dla wielu Irlandczyków wciąż ma znaczenie, ale nie jest ona powiązana z prawami narzucanymi przez Kościół, nie opiera się na strachu przed potępieniem – boskim czy ludzkim. Ludzie są związani z tradycją, w której wyrośli, mają potrzebę rytuałów, tworzenia wspólnoty, rozwijania duchowości. Dlatego są wciąż związani z katolicyzmem, ale nie z instytucją Kościoła. To podobnie jak w mojej książce o zakonnicach. Większość moich bohaterek, byłych sióstr, pozostała osobami wierzącymi, ale mającymi po swoich doświadczeniach duży dystans do instytucji Kościoła. Jedna ujęła to w ten sposób: „Modlę się własnymi słowami. Kłaniam się Bogu, ale nie biję czołem przed kapłanem”.
czytaj także
W Irlandii dzieci nadal idą do komunii, ale cały proces przygotowań wygląda inaczej. Księża nie strofują rodziców, nie straszą piekłem. Wszystko jest przeprowadzane w przyjaznej atmosferze. To duchowni zabiegają o parafian, a nie odwrotnie – jak w Polsce.
Irlandzcy księża są dużo bardziej niezależni niż polscy. Jednym z bohaterów mojej książki jest buntujący się przeciw nieludzkim kościelnym prawom i niemal ekskomunikowany przez Watykan redemptorysta Tony Flannery. Kiedy odebrano mu możliwość odprawiania mszy, zamienił ambonę na salki parafialne i jest jednym z najbardziej znanych księży w Irlandii, nawołującym do tego, by wierni sami zmieniali Kościół, bo biskupi nie mają żadnego interesu w tym, by przekształcić tę instytucję w bardziej demokratyczną, ludzką i otwartą. W Polsce z kolei ten sam zakon reprezentuje ojciec Rydzyk.
Otwartą, czyli jaką?
Gdy wydałam książkę o zakonnicach, na spotkaniach autorskich mówiłam o tym, że kobiety powinny być księżmi, bo zakonnice nie mają święceń, które gwarantują mężczyznom-księżom władzę. Miałam poczucie, że ludzie patrzą na mnie jak na heretyczkę. Tymczasem w Irlandii już dziesięć lat temu ta sprawa była oczywista dla większości duchownych i wiernych: kobiety powinny móc być księżmi. Tak samo jak związki osób homoseksualnych powinny być błogosławione, a ludzie powinni mieć wpływ na to, kto będzie ich proboszczem lub biskupem. To pokazuje, że nie chodzi tylko o rozliczenie Kościoła, ale o głębokie zmiany w nim.
Ale chyba najpierw musi być rozliczenie, żeby można było te zmiany wprowadzać?
Ofiary przemocy potrzebują uznania ich krzywd, sprawiedliwości i zadośćuczynienia. Ale osiągnięcie sprawiedliwości to nie jest prosta sprawa. Okazuje się, że nie da się jej uzyskać w procesach karnych czy cywilnych, nawet jeśli sprawcy zostają skazani. Opowiadam w książce o tym, jak ten proces wyglądał w Irlandii i czego my możemy się z niego nauczyć w naszych rozliczeniach.
W twojej książce pada zdanie: „Kościół ma tak wielką władzę, bo połączył magię z lękiem przed złamaniem prawa”. Zakładając, że ten lęk maleje, można się spodziewać pewnego odpływu wiernych, ale reszta ich potrzeb nie jest zaspokojona. Mam tu na myśli kwestię nie tylko rytuałów, ale i życia społecznego w zindywidualizowanym świecie, który na przykład seniorom czy mieszkańcom małych miejscowości nie proponuje żadnych alternatyw. Jak Irlandia sobie z tym poradziła?
Rzeczywiście, w Irlandii Kościół zaspokajał wszystkie potrzeby społeczne. Życie toczyło się wokół parafii, a ksiądz był najważniejszą osobą w społeczności. Gdy pytałam Irlandczyków, czy coś to zastąpiło, odpowiadali mi, że w dużej mierze sport. Szczególnie futbol gaelicki i hurley przypominający hokej na trawie – dyscypliny rdzennie irlandzkie, uprawiane w zasadzie tylko tam, ale też piłka nożna czy rugby. W weekendy wiele rodzin – a to kraj z najwyższą dzietnością w UE, podczas gdy Polska ma jedną z najniższych – spotyka się po to, by grać, kibicować młodym zawodnikom, ale też po prostu spędzać ze sobą czas.
Piszesz sporo o nadziei, ale skąd mamy ją czerpać, skoro wiemy, że po mocno uderzających w Kościół strajkach antyaborcyjnych nic się nie wydarzyło?
Napisałam tę książkę po to, abyśmy mogli odzyskać nadzieję i zobaczyć, jak Irlandczycy to zrobili. Jak to się stało, że kraj, który znajdował się całkowicie pod butem Kościoła, rozliczył księży ze wszystkich nadużyć i odrzucił katolicką moralność wyniesioną z niedzielnych kazań. Aż do wyborów zmierzaliśmy w kierunku Irlandii lat 50. Teraz, mam nadzieję, damy całą wstecz. Ale trzeba też pamiętać, że wstawanie z kolan nie dzieje się nagle. To proces, do którego każdy dokłada jakąś cegiełkę.
Bohaterzy i bohaterki mojej książki to ludzie, którzy na różne sposoby powiedzieli „stop”. Jest archiwistka, która w podziemiach znalazła akta dotyczące szkół przemysłowych i zdaje sobie sprawę, że musi je ocalić. Prosi więc magazyniera, najniższego stopniem pracownika tego archiwum, o pomoc. Aż on mówi: do tych drzwi jest tylko jeden klucz i nikt go ode mnie nie dostanie. Dzięki temu dokumenty dotrwały do momentu, w którym mogły stać się głównym dowodem w procesie rozliczeń Kościoła i państwa. Niesamowitą osobą jest też Alva, która w wieku siedemdziesięciu kilku lat stanęła na czele kampanii referendalnej o prawo do aborcji i ułożyła jej zwycięską strategię.
Mówisz, że Polska zmierza w stronę irlandzkich lat 50. Ale przecież tu znaczenie mają też czynniki geopolityczne. Naprawdę mamy się przestraszyć powrotu świata, w którym w Irlandii nie było UE i kapitalizmu? Przecież to są zupełnie inne realia.
Ludzie piszą do mnie: „Czytam twoją książkę i mam wrażenie, że jest o Polsce pisowskiej. Czy Ty na pewno byłaś w Irlandii?”. Albo: „Po tym, co powiedział Kosiniak-Kamysz, widzę, że jeszcze daleko nam do wstania z kolan”. Polacy mieszkający w Irlandii mówili mi, że ilekroć przyjeżdżają do swoich rodzin tutaj, mają poczucie, że się mijamy, Irlandia płynie w przyszłość, Polska w przeszłość. W nas, teraz, tak samo jak jeszcze niedawno w Irlandii, Polki umierają na sepsę z powodu odmowy terminacji ciąży zagrażającej ich życiu, a prokuratura rekwiruje karty pacjentek ginekologicznych. Od stycznia mamy rejestr ciąż. Kościół i powiązane z nim organizacje otrzymują miliony z budżetu państwa. Politycy mówią, że kobieta jest elementem dobytku mężczyzny albo że należy zakazać rozwodów. Naprawdę uważasz, że jesteśmy tak daleko od tamtych realiów?
Jednak w Irlandii śmierć jednej z ciężarnych kobiet, której z powodu zakazu aborcji odmówiono pomocy, wyprowadziła tłumy na ulice i pozwoliła zmienić prawo. W Polsce było kilka takich przypadków, wiele protestów i nic to nie dało. Czy jest jakaś różnica w naszej mentalności? Jakiś hamulec, który sprawia, że nie bierzemy z Irlandii przykładu?
Wydaje mi się, że jesteśmy jakieś 20 lat za Irlandczykami w tym procesie, ale on już się zaczął i się toczy. Myślę, że po wyborach stajemy przed nową rzeczywistością. Do polityki wchodzą osoby, których wcześniej w niej nie było, a opozycja wreszcie dostała szansę na przejęcie władzy. Warto podkreślić, że Irlandczycy zwyciężyli też, bo umieli dogadać się między sobą. Zaraz państwo powiedzą, że u nas politycy nie są w stanie tego zrobić. Tylko tam zmiany nie wprowadzili politycy, a zwykli ludzie, którzy w kampaniach referendalnych chodzili od domu do domu i przekonywali ludzi, że współczucie i troska o bliźnich są najważniejsze.
**
Marta Abramowicz – dziennikarka, badaczka, psycholożka. Autorka książek Zakonnice odchodzą po cichu, Dzieci księży. Nasza wspólna tajemnica oraz nowo wydanej Irlandia wstaje z kolan. Jedna z dwunastu Superbohaterek „Wysokich Obcasów” 2019.