Donald Tusk nawoływał do „jasnego rozróżnienia, jakie prawa ma polski obywatel, a jakie uchodźca. Wyjaśnienie, na jaką formę pomocy wobec uchodźców stać państwo, co jest niemożliwe”. Na szczęście dodał, że „nie ma w tym nic antyukraińskiego”. Z całą pewnością.
Od zakończenia kampanii wyborczej minęły cztery tygodnie. To już? Serwisy niusowe i publicystyczne codziennie pęcznieją od doniesień, kto z kim gra w szachy 5D. Szczegóły kampanii odchodzą w cień, a łokciami w medialnej przestrzeni rozpycha się najnowsze oblicze Realpolitik. Jednak zanim zapadniemy się w społecznej niepamięci, konieczne jest spojrzenie wstecz – na to, jakie tematy zostały poświęcone w matni przedwyborczych mobilizacji i narracji „mniejszego zła”/ „większego dobra”. Jednym z nich jest na pewno polityka migracyjna – albo ogólniej, społeczny stosunek do osób migrujących, osób w drodze.
Przez dwa miesiące (a licząc okres przygotowawczy, dużo dłużej) w Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka śledziłyśmy badawczo, jak język pogardy wobec mniejszości rozplenił się nam społecznie w kampanii wyborczej. To niestety raczej nic nowego. Już kilka poprzednich kampanii było zatrutych nienawiścią. A to do osób LGBTQ+ (2019, 2020), a to do uchodźców i uchodźczyń (2015). W najnowszej kampanii prym wiódł ten drugi temat.
Dla uważnych obserwatorek nie było to raczej dużym zaskoczeniem – politycy związani z władzą przygotowywali pod to grunt, choćby konstruując sekurytyzacyjny i dehumanizujący dyskurs na temat granicy polsko-białoruskiej, a radykalna prawica spod znaku Konfederacji podgrzewała nastroje antyukraińskie.
Żadna z nas nie spodziewała się jednak, że nastąpi to w tak ogromnej skali i zainfekuje niemal całą scenę polityczną – a za nią również potencjalnych wyborców i wyborczynie. To nie będzie tekst o tym, jakie dokładnie narracje zaobserwowałyśmy ani w jakiej skali. Takimi informacjami nasycony będzie raport końcowy z naszego badania, którego publikację planujemy w styczniu 2024 roku. Skupimy się na głównej obserwacji, która nasuwa nam się po tych dwóch miesiącach, a którą można zamknąć w prostym stwierdzeniu, że „ksenofobia nam spowszedniała”. Po raz kolejny granica tego, na co dajemy przyzwolenie w debacie publicznej, została przesunięta, a granice niechęci wobec inności – dodatkowo dozbrojone.
Za przykład weźmy obrazek z ostatnich dni kampanii: po debacie wyborczej w TVP kolejni komentatorzy rozpisywali się w gratulacjach dla Szymona Hołowni, który miał ich zdaniem „wygrać debatę”. Nawet bardziej progresywni spośród nich przyznawali mu zwycięstwo „mimo różnic”. Zwracano uwagę nawet na oświetlenie, oburzały długie pytania i zachowanie prowadzącego. I choć pojawiły się głosy odrębne (na przykład Pauliny Januszewskiej), to większość komentujących bez połowy zdania komentarza prześlizgiwała się po tym, jak wiele ksenofobicznych klisz zawierały wypowiedzi lidera Polski 2050. A powiedział na przykład, że potrzebujemy w Polsce „mniej Syryjczyków, a więcej Polaków” – tworząc karkołomną alternatywę, która w rzeczywistości nie istnieje.
czytaj także
Ledwie zakończona kampania wyborcza karmiła się bardzo niebezpieczne przekonanie, że „tak jest i już” – że „inaczej z nimi nie można”, „tylko to pozwala wygrać wybory”, albo – co gorsza – „wszyscy wiedzą, że oni tak nie myślą, ale tak trzeba mówić”. A że przy okazji (co najmniej) marginalizujemy ogromną grupę ludności? „Z fokusów robionych na potrzeby partii wynika”, że istnieje społeczne przyzwolenie na poświęcenie akurat tej wartości. Taką strategię przyjęła przede wszystkim Koalicja Obywatelska. W mediach społecznościowych jej kandydaci straszyli „migrantami z państw islamskich”, „z Azji i Afryki” czy wręcz „importowaniem terrorystów”. Działo się to za milczącym przyzwoleniem części ich kandydatek – także tych, które na pomocy humanitarnej budują swój symboliczny kapitał. Wszystko w imię zwycięstwa nad „pełnym hipokryzji” PiS-em. W końcu dopiero po „pokonaniu populistów” można pozbyć się populistycznego języka, prawda?
Ukraina – historia o oddawaniu pola
Polityka stała się zakładniczką przysłowiowych fokusów, masowo produkowanych sondaży i narracji o „wyższym celu”, jakim było zwycięstwo nad PiS-em. Naszym zdaniem, im bardziej więc wychodziło w nich, że ksenofobia się opłaca, tym mniej skrupułów pojawiało się przy sięganiu po nią. Albo – krok wcześniej – tym więcej wątpliwości budziło aktywne przeciwstawianie się jej.
Dobrym przykładem tego, do czego doprowadziła strategia oddawania pola, mogą być narracje antyukraińskie. U progu kampanii opowieści o „uprzywilejowanych Ukraińcach” i „powstrzymywaniu ukrainizacji Polski” snuła tylko skrajna prawica. Ale kiedy przeczesywałyśmy internet w poszukiwaniu kontrnarracji, okazało się na przykład, że o ile w programach wszystkich ugrupowań znajdują się podniosłe słowa o „wspieraniu niezależnej Ukrainy”, ewentualnie „ochronie polskiego zboża”, o tyle o około dwumilionowej diasporze ukraińskiej w Polsce nie było tam ani słowa.
W tle zaś pełzały nastroje antyukraińskie. Z jednej strony skupione wokół kolejnych odsłon „afery zbożowej”, z drugiej jednak – odbijające w krzywym zwierciadle niedobory w dostępie do usług publicznych oferowanych przez państwo i związane z tym obawy o przyszłość. Obserwowałyśmy je dość często w swoich badaniach. Konfederacja skrzętnie wykorzystywała okazję, wpisując swój przekaz w oczekiwania odbiorców: „Tak, Ukrainiec zabiera ci pracę, pieniądze, a nawet partnera. Tylko my oferujemy rozwiązanie, najprostsze z możliwych, zobacz, jakie to łatwe”.
Ze strony liberalnej oraz obozu rządzącego przez dłuższy czas odpowiadała jej niemal całkowita cisza. Do momentu, kiedy nie okazało się, że ta narracja jest już na tyle dokarmiona, że zaczyna się opłacać innym. Rzecznik rządu Piotr Müller zaczął więc zastanawiać się w Polsat News, „czy nie przesadziliśmy z traktowaniem Ukraińców w tak uprzywilejowany sposób”, zaś Donald Tusk nawoływał do „jasnego rozróżnienia, jakie prawa ma polski obywatel, a jakie uchodźca. Wyjaśnienie, na jaką formę pomocy wobec uchodźców stać państwo, co jest niemożliwe”. Na szczęście dodał, że „nie ma w tym nic antyukraińskiego”. Z całą pewnością.
Przykład idzie z góry
W naszym badaniu okazało się, że istotną rolę w nakręcaniu się nienawistnych wypowiedzi odgrywają bańki informacyjne. Częściej obserwowałyśmy mowę nienawiści pod postami Suwerennej Polski niż – chociażby – Stowarzyszenia Interwencji Prawnej czy Amnesty International (choć i tu tego rodzaju treści oczywiście nie brakuje). Użytkownicy (bo jednak częściej tego typu treści publikowali mężczyźni) zazwyczaj nie chcą konfrontować swoich poglądów – nawet nie po to, żeby się czegoś dowiedzieć, ale choćby po to, by przekonywać myślących inaczej. Funkcją publikowania treści nienawistnych jest raczej umocnienie się we własnym poglądzie i emocjonalna satysfakcja ze zbiorowego bullyingu.
czytaj także
Nie bez przyczyny podajemy tu jako przykład właśnie Suwerenną Polskę, bo to od jej fanpejdża – oraz od fanpejdży niektórych jej polityków – odbijałyśmy się najczęściej w swoich badaniach. Chodzi choćby o Patryka Jakiego, który mimo że sam nie kandydował w wyborach, aktywnie uczestniczył w produkowaniu treści zachęcających do głosowania na jego partię i ogólnie na Zjednoczoną Prawicę. Kiedy Patryk Jaki wrzuca pozbawiony komentarza – albo opatrzony jedynie emotikonem – post ze zdjęciem krzyczącej Jany Shostak, jego obserwujący już doskonale wiedzą, co mają robić. Nie trzeba ich dodatkowo zachęcać, wystarczy stworzyć pretekst, a w komentarzach wylewa się nienawiść – od oskarżeń o bycie „agentką Łukaszenki i Putina” do gróźb przemocy seksualnej.
Skrobanie przez bezradność
W czasie trwania naszych badań często doświadczałyśmy poczucia niemocy. Bezradności. Tego typu wątpliwości praktycznie nas nie opuszczały i nie opuszczają cały czas. Zwłaszcza że jeśli rozejrzeć się za dostępnymi – także z poziomu „zwykłej” użytkowniczki internetu – narzędziami stawiania temu zjawisku oporu, to bilans zdecydowanie nie jest optymistyczny.
Funkcjonując w social mediach, godzimy się na warunki debaty publicznej narzucane nam przez nietransparentne algorytmy korporacyjnych gigantów. Czarne skrzynki, w których interesie nie leży otwieranie się przed ogółem użytkowniczek – a których główną funkcją nie jest moderowanie debaty publicznej, ale drapieżna sprzedaż usług i produktów. A że przy okazji stały się forum aspirującym właśnie do bycia współczesną agorą (z całym jej chaosem i przemykającymi się pod nogami kurami)? Cóż, trochę wypadek przy pracy, a może chcesz jednak kupić te buty? Tu masz link, jak już jesteś pobudzona emocjonalnie po obejrzeniu kilku politycznych filmików. Na anti-hate-speech/anti-disinformation washing coraz trudniej się już nabrać. Zwłaszcza jeśli próbujecie długiej i mozolnej drogi zgłaszania „niezgodnych z zasadami społeczności treści” – czasem się udaje, ale w bardziej subtelnych przypadkach procedura trwa długo i kończy się odrzuceniem zgłoszenia.
Media społecznościowe są jak dzwony kościelne – zapowiadają nadejście linczu
czytaj także
A co z drugim biegunem tego spektrum? Skoro w założeniu ultranowoczesne media społecznościowe zawodzą, to może należy się zwrócić do bardziej tradycyjnej instytucji, jaką jest sąd? I tu jednak napotkamy szereg problemów. Obydwa podstawowe tryby postępowania mają swoje ograniczenia. Do złożenia powództwa cywilnego o ochronę dóbr osobistych zasadniczo potrzebne jest to, aby być osobą należącą do grupy, której dana wypowiedź dotyczy (lub takową reprezentować). Jest to więc poręczne narzędzie dla Agnieszki Holland, ale niekoniecznie dla aktywistki.
Z kolei w postępowaniu karnym problem „nawoływania do nienawiści” rozumiany jest – zgodnie z zasadą określoności prawa karnego – dosyć wąsko. Obydwa te postępowania łączy też to, że trwają one bardzo długo i są obarczone dużym ryzykiem porażki. A w przypadku powództwa cywilnego, także wysokich kosztów. Przykład z ostatnich dni – Parlament Europejski zdecydował o uchyleniu immunitetów czworgu posłów Zjednoczonej Prawicy (m.in. Patrykowi Jakiemu) w związku toczącym się wobec nich postępowaniem karnym dotyczącym antymigranckiego spotu z… 2018 roku. Ostatnio po przegranym procesie cywilnym TVP opublikowała przeprosiny dla Khedi Alievej, uchodźczyni i działaczki społecznej, za wykorzystanie jej wizerunku w jednym z materiałów straszących migrantami z roku 2016. Nie każdemu wystarczy zawziętości i kapitału na siedem lat dłużącego się procesu.
Może więc tryb wyborczy albo referendalny? W tym przypadku sąd ma na podjęcie decyzji 24 godziny. Ustawodawca przewidział nawet stosowny przepis w ustawie o referendum, w którym przewiduje się możliwość złożenia wniosku o np. zakaz rozpowszechniania i nakaz sprostowania nieprawdziwych informacji. Z pozoru brzmi to obiecująco – no bo czym innym są stereotypujące i krzywdzące wobec osób migrujących wypowiedzi, jeśli nie właśnie „nieprawdziwą informacją”? Cóż, sąd może odpowiedzieć, że „opinią” – która nie podlega ocenie przez pryzmat tego przepisu. Tak właśnie stało się w przypadku, który złożyła Helsińska Fundacja Praw Człowieka przeciw niektórym wypowiedziom premiera Mateusza Morawieckiego na temat „przymusowych relokacji nielegalnych imigrantów”. Fundacja zaś została posądzona o „kneblowanie wolności słowa” i „promowanie politycznej poprawności lewicy”.
Czy warto było?
Narracyjne ustępstwa ze strony tych bardziej umiarkowanych tylko dokarmiają tendencje radykalne. Nie należy pozwalać, by stawały się one normalnością. A więc – uważać na język, w miarę możliwości korzystać z dostępnych narzędzi i, co chyba w okresie okołowyborczym najważniejsze, wymagać od swoich reprezentantów (i publicystów) nie tylko tego, by od ksenofobicznego języka stronili, ale też by stawiali mu aktywny polityczny opór. Tylko tyle i aż tyle.
29 września badacze i badaczki migracji opublikowali stanowisko w sprawie pytania referendalnego dotyczącego mechanizmu relokacji. Sprzeciwiali się przedstawianiu osób z doświadczeniem migracyjnym jako potencjalnego zagrożenia. List kierowali do polityków, apelując o zaprzestanie instrumentalnego wykorzystywania uchodźców i migrantów do celów politycznych, a także do mediów o „niepowielanie ksenofobicznej narracji”.
czytaj także
Wcale nie jest powiedziane, że podkręcanie nastrojów ksenofobicznych przełożyło się na lepsze wyniki wyborcze tego czy innego ugrupowania politycznego. Trudno ocenić to na podstawie suchych sondaży. Wydają się one jednak opowiadać raczej historię o zmęczeniu znaczącej części społeczeństwa rządzącą od ośmiu lat opcją polityczną oraz o zwycięstwie tak zwanego „mniejszego zła” lub „większego dobra”. Oraz o słabych wynikach sondażowych Trzeciej Drogi, którą nie zawsze przekonani wyborcy postanowili „ratować” – nie przewidując tradycyjnego już niedoszacowania PSL-u. Do Sejmu oraz Senatu dostała się natomiast znaczna grupa polityczek i polityków nieobojętnych na tematy związane z migracją – w tym na kryzys humanitarny na granicy polsko-białoruskiej. Niech za przykład posłuży Białystok. Mandat senatorski „odbił” tam znaczną różnicą głosów kandydat Polski 2050, Maciej Żywno, doświadczony samorządowiec oraz zaprawiony w niesieniu pomocy humanitarnej aktywista z granicy polsko-białoruskiej.
Co dalej?
Nie jest tak, że opadł kampanijny kurz i nagle – jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki możliwej sejmowej większości – ksenofobia z dyskursu publicznego zniknęła. Wie to każda osoba, która obserwuje dyskusje dotyczące zbrodni dokonywanych przez władze Izraela w Strefie Gazy oraz terrorystycznych ataków Hamasu. Pojawiają się więc z jednej strony wypowiedzi antysemickie, czasem przerażająco skrajne, o których wywoływanie w polskim internecie niezmiennie łatwo. Z drugiej – typowo islamofobiczne narracje, zrównujące osoby z muzułmańskiego kręgu kulturowego z terrorystami lub przypisujące im terrorystyczne inklinacje, służą usprawiedliwianiu śmiertelnych bombardowań palestyńskiej ludności cywilnej, prowadzonych codziennie przez izraelskie wojsko. Nie mówiąc już o tym, że w skrajnych przypadkach przyczyniają się także do niechęci wobec osób, które szukają lub będą szukać ochrony międzynarodowej.
W przyszłym roku czekają nas dwie kolejne kampanie wyborcze – samorządowa oraz europarlamentarna. W obydwu przypadkach można spodziewać się, że temat migracji okaże się jednym z gorętszych i bardziej naglących. W końcu z powodu braku państwowej polityki migracyjnej to władze samorządowe muszą brać dużą odpowiedzialność za kwestie związane z politykami integracyjnymi. W Unii Europejskiej natomiast nadal trwają prace nad nowym paktem o migracji i azylu – a politycy, przynajmniej ci prawicowi, na pewno nie odmówią sobie straszenia „przymusowymi relokacjami” i całym zastępem innych panik moralnych. Tego typu narracji spodziewamy się choćby na dzisiejszym Marszu Niepodległości, który wśród czyhających na Polskę zagrożeń wymienia „postępującą federalizację Unii Europejskiej i ograniczanie suwerenności państw członkowskich, wojnę na Ukrainie i masową imigrację”.
Co można proponować zamiast stereotypów – albo czego wymagać od swoich reprezentantek politycznych? Może państwowej polityki migracyjnej? Tej rozpaczliwie w Polsce potrzebujemy. Niech o skali tej potrzeby zaświadczy fakt, że mówią o tym zarówno organizacje pozarządowe specjalizujące się w sprawie (tu znajdziecie propozycje Konsorcjum Migracyjnego), niektórzy politycy samorządowi, którzy ciężar braku tej polityki odczuwają na co dzień oraz… to samo Stowarzyszenie Marsz Niepodległości w swoim spocie referendalnym (oczywiście w całkiem innym tonie – czego przedsmak dał Krzysztof Bosak w debacie przedwyborczej, opowiadając się za stosowaniem przemocy fizycznej wobec osób starających się dotrzeć do Europy przez Morze Śródziemne).
czytaj także
Chodzi o to, żeby z jednej strony wesprzeć przybywające do Polski osoby, ale z drugiej – by zaopiekować pojawiające się wokół tego społeczne lęki. Nieznane jest niepokojące, zwłaszcza jeśli samemu odczuwa się społeczne niedobory oraz trudną sytuację ekonomiczną. Teraz ten lęk wykorzystuje prawica do kreowania atmosfery strachu i stawiania siebie w roli obrońcy – a odpowiedzią zbyt często jest albo milczenie, albo przejmowanie tych samych narracji „w imię większego dobra”.
**
Olga Świerkocka – badaczka, studentka psychologii i filologii polskiej na UW. Interesuje się tematyką migracji, związkiem człowieka z miejscem i literaturą modernistyczną.
Ada Tymińska – badaczka. Doktorantka w Międzydziedzinowej Szkole Doktorskiej UW i pracownica trzeciego sektora, od kilku lat związana z tematem migracji aktywistycznie i akademicko. Stypendystka m.st. Warszawy za rok 2023 w dziedzinie literatury. Pracuje nad doktoratem o młodych ludziach w drodze oraz nad powieścią o Wiśle.