Gdyby odcedzić z debaty wszystkie przytyki, oskarżenia i epitety, można by pomyśleć, że Polska jest w zasadzie krajem zgody i politycznego konsensusu. Ale to złudzenie – w starannie przygotowanych wystąpieniach nikt nie chciał odkryć wszystkich kart.
Debata przedwyborcza w TVP Info była pod wieloma względami koszmarna, chociaż i tak nieco lepsza niż obecna kampania wyborcza, ogółem rzecz biorąc. Oczywiście najbardziej skompromitowała się dwójka prowadzących, jak i zresztą cała TVP, która przygotowała to ekstremalnie tendencyjne widowisko. Zadawane pytania były zaiste zjawiskowe. Niewątpliwie będą analizowane podczas zajęć w szkołach i na uczelniach, jako klasyczny przykład nachalnej propagandy, która nawet nie próbuje udawać, że nią nie jest.
Jak można się było spodziewać, w debacie wystąpiło troje polityków PiS – tylko że dwoje z nich ją prowadziło. Michał Rachoń i Anna Bogusiewicz-Grochowska byli w najwygodniejszej sytuacji, gdyż nie tylko nie musieli odpowiadać na własne durne pytania, ale też mieli najwięcej czasu na wypowiedzi. To jednak zupełne kuriozum, by pytania były o wiele dłuższe od czasu przydzielonego dyskutantom na odpowiedź.
czytaj także
Wszystkie pięć pytań ułożono według tego samego schematu. Najpierw kreślono w nich mroczny obraz „Polski według Tuska i Platformy”, w której jest tak źle, że hordy imigrantów nawet nie odbierają Polakom pracy, bo i tak jej nie ma. Następnie przedstawiano pogłębioną wizję „Polski według Prawa i Sprawiedliwości”, w której rzekomo wytępiono wszystkie patologie sprzed 2015 roku, a poziom życia podniósł się tak wysoko, że właściwie nie ma już co poprawiać.
Pytania były starannie skonstruowane tak, by jak najwierniej przekazać stanowisko partii rządzącej. Wypowiadano je powoli i dwukrotnie, żeby się każdemu utrwaliło. Gdybym był wyborcą PiS, czułbym się upokorzony – dorosły człowiek zwykle nie lubi, gdy się go traktuje jak niezbyt rozgarnięte dziecko. Najwyraźniej pracownicy TVP są tak przerażeni perspektywą utraty pracy, że są w stanie chwycić się wszystkiego, nawet jeśli to grozi skutkiem odwrotnym od zamierzeń. Ale skoro przez tyle lat działało, to może i teraz się uda?
Debata miała być pojedynkiem Morawieckiego z Tuskiem – tych dwóch herosów miało skraść całe widowisko. Było jednak zupełnie inaczej. Spośród trójki występujących w debacie polityków PiS, premier wypadł najgorzej. Właściwie był zdecydowanie najsłabszym ze wszystkich dyskutantów. Nieustannie atakował Donalda Tuska, czasem w sposób wręcz prymitywny.
Zaczął od nazwania pozostałych uczestników debaty „bandą rudego”, mimochodem rzucał insynuacje na temat złotego wazonu, który Tusk miał otrzymać od Putina. Pokazywał dwuzłotówkę, którą rzekomo przekazała mu jakaś emerytka, by ją oddał szefowi PO, bo tyle dostała waloryzacji za jego rządów. Nawet w trzecim sezonie netfliksowego Wiedźmina elita władzy nie wyglądała tak żałośnie, jak zaprezentował się premier naszego kraju.
czytaj także
Tusk był zaskakująco niemrawy. Odpowiedź na pytanie o bezpieczeństwo skończył wyraźnie przed czasem, co wypadło słabo. Nieźle wychodziło mu za to sprowadzanie Morawieckiego do roli swojego byłego doradcy. Przypomnienie jednoznacznego poparcia Morawieckiego dla podniesienia wieku emerytalnego również było celne. Widać było jednak, że jest dziwnie spięty – można to zrozumieć, przecież po raz pierwszy przyszedł do tej jaskini… nie wiem, co tu wsadzić, bo lew do TVP jakoś mi nie pasuje. Napisałbym, że do jaskini hien, ale obiecałem sobie, że mimo wszystko będą trzymał fason pod względem języka. Niech będzie po prostu: „do jaskini”.
Retorycznie debata nie była jednak całkowicie koszmarna. Naprawdę dobrze wypadli Joanna Scheuring-Wielgus, Szymon Hołownia i Krzysztof Bosak – przy czym podkreślam, że chodzi o czystą retorykę, a nie treść wypowiedzi tego ostatniego. Na tle agresywnego Morawieckiego i przygaszonego Tuska cała trójka wyróżniała się spokojem, skupieniem na kwestiach merytorycznych i zwyczajnym szacunkiem do widzów i oponentów. Jak na polską kulturę polityczną trudno tego nie docenić.
Pozytywnie zaskoczyła szczególnie Scheuring-Wielgus, która w programach publicystycznych wypadała czasem jak liberalna i proeuropejska odmiana Dominika Tarczyńskiego. W kluczowej debacie bardzo sprawnie przedstawiła jednak najważniejsze punkty programu Lewicy, nie wchodząc w jałowe przepychanki i unikając lania wody. Jej dwie historie z życia – praca na zmywaku w Wielkiej Brytanii i przede wszystkim śmierć męża w wypadku samochodowym – nie były ckliwe, tylko celnie uzupełniały przekaz.
Gdyby odcedzić z debaty wszystkie przytyki, oskarżenia i epitety i wydestylować z niej czystą treść, to można byłoby dojść do wniosku, że Polska jest w zasadzie krajem zgody i politycznego konsensusu. Tak naprawdę niemal wszystkie partie odpowiadały na pytania bardzo podobnie. W dużym stopniu to efekt samych pytań, które zostały skonstruowane wokół największych lęków trawiących Polskę od lat, więc nikt nie chciał wpaść w tę niezamaskowaną pułapkę.
W sprawie podniesienia wieku emerytalnego wszyscy byli zgodni – nie należy go podnosić, tylko zapewnić warunki do kontynuowania pracy z własnej woli. Polityka migracyjna musi być uporządkowana, granica chroniona i niewyobrażalne jest, by wpuszczać do Polski przypadkowe osoby. Joanna Scheuring-Wielgus powołała się nawet na przykład Kanady, która wpuszcza co roku dokładnie określoną liczbę imigrantów, wcześniej ściągając im odciski palców.
Nikt nie chce już czegokolwiek prywatyzować, nawet Krzysztof Bosak. Tutaj też cała opozycja jednym głosem przypomniała Morawieckiemu sprzedaż części Lotosu oraz faktyczną prywatyzację Lasów Państwowych przez ludzi Ziobry. Żadne z ugrupowań – podobno nawet Konfederacja – nie chce też odbierać obecnych świadczeń socjalnych. Bosak jedynie zaznaczył, że należy je odebrać Ukraińcom, a Hołownia chciałby wprowadzić selekcję przy nowych transferach. Poza tym opozycja na lewo od PiS zgodnie zwróciła uwagę na konieczność rozwijania usług publicznych. Scheuring-Wielgus celnie wskazała, że transferów pieniężnych nigdy nie wystarczy na zaspokojenie wszystkich potrzeb, jeśli trzeba je kupić na rynku komercyjnym.
Gdybyśmy nie znali programów wszystkich głównych partii, należałoby dojść do wniosku, że różnią się one tylko innym rozłożeniem akcentów. Najbardziej liberalnie gospodarczo zaprezentowali się Szymon Hołownia i Krzysztof Maj z Bezpartyjnych Samorządowców. Hołownia w pewnym momencie rzucił hasłem „dosyć rozdawnictwu”, co średnio korespondowało z jego słowami sprzed kilku sekund o utrzymaniu wszystkich obecnych świadczeń.
Hołownia przypomniał też bardzo „lekkomyślny” – nadal staram się trzymać fason – pomysł Trzeciej Drogi, by NFZ refundował koszty prywatnych wizyt u specjalistów. Doprowadziłoby to do wzrostu i tak już wysokich cen usług prywatnych, drenażu budżetu NFZ i co za tym idzie, dalszej degradacji publicznej opieki medycznej. To jedna z najbardziej szkodliwych propozycji programowych w obecnej kampanii wyborczej.
Młodzi (nie) głosują. Jakiej demokracji chcecie bronić na takiej planecie?
czytaj także
Statuetkę najgłupszego pomysłu wypowiedzianego w tej debacie zgarnął jednak Krzysztof Maj, który zaproponował likwidację PIT. Taką całkowitą, do zera. Budżet państwa jakoś by sobie może poradził, ale z samorządów – szczególnie gmin – nie byłoby już co zbierać. Co najdowcipniejsze, Maj bez śladu zażenowania już w następnym zdaniu zadeklarował wprowadzenie w całym kraju bezpłatnej komunikacji publicznej, chociaż w większości jest ona zapewniana właśnie przez samorządy. I nawet nie pojawił mu się cień refleksji na twarzy.
Pod względem programowym wyróżniła się też Lewica, która zaprezentowała się nie tylko jako najbardziej socjalna, ale również najbardziej szczera. Nie musiała robić fikołków w stylu „zostawimy wszystkie świadczenia, ale skończymy z rozdawnictwem” Hołowni. Scheuring-Wielgus przekonująco zaprezentowała właśnie te elementy programu Lewicy, które na to najbardziej zasługiwały. Program Lewicy jest ogromny i szczegółowy, można się w nim pogubić. Najprawdopodobniej cały zespół musiał najpierw dokonać selekcji tych punktów, które szczególnie powinny dotrzeć do elektoratu. I ta selekcja została wykonana bardzo dobrze – posłanka interesująco mówiła o skróceniu czasu pracy, budowie mieszkań komunalnych z niskim czynszem, autobusie w każdej gminie czy pociągu w każdym powiecie.
Lewica przygotowała na te wybory niezwykle rozbudowany program, który jest wreszcie socjaldemokratyczny pełną gębą. Z lewicowego punktu widzenia trudno mu cokolwiek zarzucić. Można było jednak mieć poważne wątpliwości co do przyjętej strategii promowania jego zapisów. Do tej pory nie udało się przebić z nimi do mediów i utrwalić w świadomości społecznej. W samym programie kluczowe elementy gubiły się wśród wielu mniej istotnych szczegółów, jakby polityczki Lewicy same jeszcze nie zdecydowały, co jest w nim najważniejsze. Bardzo dobrze, że ta selekcja została rzutem na taśmę przeprowadzona i zaskakująco sprawnie przedstawiona milionom odbiorców.
czytaj także
Niezwykłe podobieństwo wypowiedzi poszczególnych przedstawicieli głównych partii nie powinno jednak nikogo zwieść. Z lektury poszczególnych programów wiemy, że rzeczywiste różnice programowe są znacznie poważniejsze, niż wynikałoby to ze starannie przygotowanych wystąpień podczas kluczowej debaty. Po prostu nikt nie chciał odkryć wszystkich kart. KO i Polska 2050 są zdecydowanie mniej socjalne, niż wyglądało to w TVP. W ich programach znajdziemy sporo złych pomysłów podatkowych i plany wspierania najzamożniejszych oraz biznesu. Konfederacja nie składa się tylko z kulturalnego Bosaka, ale też Mentzena, Brauna czy Korwina, a jej program jest złożony niemal wyłącznie ze szkodliwych i bardzo ryzykownych propozycji. Zresztą poglądy samego Bosaka okazują się wcale nie lepsze, gdy się go tylko trochę przyciśnie.
Mimo to debata w TVP była kolejnym dowodem, że temperatura rywalizacji politycznej w Polsce jest zupełnie nieadekwatna do rzeczywistych sporów ideowych – rzecz jasna, pomijając Konfederację, której program i podstawy ideowe są faktycznie „inne” (jak już wspominałem, staram się trzymać język w ryzach). To nieznośne napięcie w debacie publicznej nie jest zazwyczaj skutkiem wagi podnoszonych tematów i skali różnic, tylko animozji personalnych i celowego podkręcania swoich „twardych elektoratów”. Z biegiem czasu taka strategia wywołała wzajemną nienawiść wszystkich do wszystkich, w której się już wygodnie umościliśmy.
Być może najwyższa pora zadać politykom głównego nurtu pytanie – skoro w tak wielu konkretnych sprawach się właściwie zgadzacie, to dlaczego na co dzień sprawiacie wrażenie, jakbyście się mieli zaraz pozabijać?