Brecht, wytrawny teoretyk zaopatrzenia, zaleca unikanie szkodliwego prowiantu, uczula na toksyczne pożywki. Kąśliwa negacja kapitalizmu i socrealizmu, krytyka polityki tożsamości i reakcyjnego populizmu – nie mogą żywić się moralizowaniem.
Komunizm przegrał zimną wojnę, a po jego groźbach i obietnicach zostało na Wschodzie i Zachodzie niestabilne pobojowisko. Zalane betonem, lecz ciągle parujące doły z wapnem, stopniowo kolonizowane przez prawicowy populizm.
Co wobec tego może dziś zrobić lewica? Sprzymierzyć się z postpopulizmem, tyle że nie antyludowym, ale demokratycznie progresywnym. W tym celu trzeba na nowo określić pojęcie „ludowości”. Wyrwać je z kręgu cepeliowych wyobrażeń i brunatnych wpływów. Wpisać w awangardową ramę neokomunizmu.
Warto w związku z tym przeprowadzić inspekcję niektórych dołów, a retrospekcjom nadać impet futurystyczny. Niewykluczone, że z wapna dałoby się odzyskać inspirujące idee. I przedyskutować je z Bertoltem Brechtem.
czytaj także
Przeciw socrealizmom
Brecht (1898–1956) został właściwie zapomniany jako wybitny dramaturg, reżyser i poeta. Warto go tu i teraz przypomnieć – nie tyle jednak jako „wielkiego artystę”, ile jako dialektyka i komunistę, inscenizującego nowatorską walkę z faszyzmem.
Jego „wielka metoda” polegała na uświadamianiu sobie i innym, że pozory mylą, a konwencjonalne figury mogą przemówić nieoczekiwanym głosem, ujawnić zaskakujący potencjał. Robotnik nie musi być „prostym człowiekiem”, może rozumieć skomplikowane realia, złożone dyskursy i „dziwaczne” estetyki. Lud z kolei to niekoniecznie masa przyswajająca wyłącznie komunały: czerwone lub czarne. „Ludowość” może iść ramię w ramię z tym, co eksperymentalne, nowatorskie, pionierskie. I właśnie dzięki temu sprzymierzyć się z lepszą przyszłością.
Spróbujmy o niej pomyśleć, ale najpierw przypomnijmy błędy przeszłości. Stara lewica popełniła sto lat temu błąd fundamentalny – socrealistyczny. W imię prymitywnego populizmu zespawano z ludowością wszystko, co w fabrykach i pod strzechami miało formę i funkcję represyjnej sztancy.
Rezultatem był schematyzm, wrogi eksperymentom intelektualnym i artystycznym. Podwykonawca w służbie faszyzmu, czerwonego i czarnego – ostatecznie bowiem to właśnie faszyzm, wewnętrzny i zewnętrzny, bierze górę tam, gdzie na skalę przemysłową zaorano wyobraźnię społeczną szablonami. A ludzi zmuszono do myślenia pod dyktando sloganów, sentymentalnych i patetycznych, a zarazem nieznoszących sprzeciwu.
Nowa lewica zgrzeszyła podobnym błędem, gdy dawnego robotnika i chłopa zastąpił subaltern. Pojęcie to wprowadził w latach trzydziestych Gramsci, określając w ten sposób grupy społeczne uciskane przez konserwatywne klasy panujące. Począwszy od lat 60., figurę subalterna zaczęto kojarzyć także z ofiarami kolonizacji oraz dyskryminacji tożsamościowej (genderowej, seksualnej). W rezultacie kategoria ta odegrała doniosłą rolę w procesie emancypacji dekolonizacyjnej i kontrkulturowej. Ale dzisiaj zalicza regresywny zjazd. Wystrugano z niej świątka, który w jasełkach polityki tożsamości symbolizuje głównie szantaż moralny.
Jego funkcja polega na przymuszaniu opinii publicznej do aktów rytualnej empatii, obrzędowej czułostkowości, lukrowanego solidaryzmu ze wszystkim, co uznano za pokrzywdzone bądź nieskażone przez kapitalizm – za rdzenne i folklorystyczne.
Fetyszyzacja subalterna nie jest jeszcze faszyzująca, ale już ma charakter socrealistyczny. Wymusza składanie świątkowi danin dewocyjnych. Każe go wciąż okadzać, by wynagrodzić mu stare krzywdy. Zaleca wstrzemięźliwość krytyczną, czasem wręcz wyklucza krytykę w imię walki z klasizmem-kolonializmem. Nie trawi autoironii, podejrzewa, że humor to mowa nienawiści. Boi się ryzykownych zabaw ideologicznych i estetycznych. Awangardowy seks ze świątkiem? Nigdy, bo mógłby go straumatyzować.
Taki socrealizm to produkt nowolewicowego populizmu – purytański i przytępawy. Trudno z nim wspólnie pomóżdżyć, ostro powalczyć, pośmiać się pomysłowo na weselu lub stypie. A jeśli stand up jest wykluczony, nie będzie wstawania z kolan. Ani tym bardziej rewolucji, bo purytańska tożsamość grzęźnie w zahamowaniach. Zjada ją strach przed akcją wyskokową.
czytaj także
Bez wyskoków jednak niewiele ugramy. Dlatego lewica musi odzyskać zapał do ryzykanckich kombinacji. W tym celu trzeba odrzucić balast, zanegować dewocyjny populizm i politykę tożsamości. Być może wtedy nowa ludowość zacznie wykształcać się wynalazczo, a potem nabierać masy.
Jak myśleć o całym procesie? Garść dropsów dopingowych podsuwa kwatermistrz Brecht.
Metody aprowizacyjne
Jego pisma to scenariusze eksperymentów, testujących różnorodne możliwości inscenizowania konfliktów idei.
Inscenizacja powinna radykalizować samą siebie w myśl tego, co autor Opery za trzy grosze nazywał „wielką metodą”. Ponieważ metoda ma być dialektyczna, więc istotnym momentem inscenizacji będzie zawsze negacja.
Wynika to z podstawowego założenia. Idee zaangażowane w konflikt należy wciąż weryfikować. To samo dotyczy praw rządzących konfliktem – trzeba poddawać próbom ich sensowność, atrakcyjność, skuteczność. Między innymi przez metodyczne zaprzeczanie.
Jak proponuje Młoda Traktorzystka w Kaukaskim kole kredowym, „prawa trzeba by sprawdzić, czy mają jeszcze jakiś sens”. Kluczowa jest partykuła „nie”, dzięki której testujemy poznawcze pewniki, agitacyjne slogany i behawioralne odruchy.
Przyjrzyjmy się pod tym kątem Brechtowi populiście. Reżyseruje on nieprzerwaną paradę chłoporobotników i subalternów. Topografię jego dramatów zaludniają robotnice, kołchoźnicy, majstrowie, kucharki, pisarze wiejscy, więźniowie, inwalidzi, żebracy, kurwy i bandyci. Współtworzą barwną plejadę, ludowy kalejdoskop żywych dialogów, pieśni i tańców.
Jednak mimo pozorów „człowieczeństwa”, sygnalizowanych pro forma przez „ludzkie” emocje i gesty – wszyscy są kukiełkami. W istocie to nośniki komunikatów mobilizacyjnych, przebrane za nosicieli „prawd ludowych” dla celów dydaktycznych.
I właśnie ze względu na ten perswazyjny schematyzm, tworzący szkielet Brechtowskiego teatru, Adorno formułuje poważny zarzut. Jego zdaniem cały ten kalejdoskop chce być realistyczny, lecz okazuje się scholastyką. Pod dyktando jej formalizmu dzieje się z Brechtem coś fatalnego – przestaje być realistą.
czytaj także
Zaczyna natomiast produkować socrealistyczne panegiryki. Ich obiektywna funkcja, mimo subiektywnych intencji autora, polega na bezwiednym współudziale w legitymizacji reżimu, który deklaruje „ludowość”, ale stał się antyludowy. Tymczasem po procesach moskiewskich i innych zbrodniach stalinizmu realista socjalistyczny nie może już wcielać się w rzecznika proletariatu. Stalinizm bowiem to wróg robotników. Dlatego ktoś taki jak Brecht, niezdolny, by kontestować reżim z otwartą przyłbicą, traci prawo do inscenizacji robotniczo-chłopskich. Stylizacja na język ludowy wręcz uwłacza ofiarom. Stąd zasada, że w dramacie zaangażowania „Wolno grać każdego, oprócz proletariusza” (Engagement, w: Noten zur Literatur III).
Dużo w tym racji, ale jeszcze więcej Adornowi umyka. Otóż sedno Brechtowskiej formalizacji to nie ludowa stylizacja, lecz partykuła „nie” oraz „efekt obcości”. Z „obcością” wiąże się zaskoczenie, nieprzewidziana transformacja. Na przykład w sztuce dydaktycznej Neinsager [Przeczący], gdzie cieszy nas zaskoczenie podwójne. Bohater tytułowy najpierw sprzeciwia się wspólnocie (koleżeńskiej grupie ekspedycyjnej), a potem sprawia, że wspólnota, zamiast go ekskomunikować, kontestuje irracjonalną i okrutną tradycję.
Można zatem powiedzieć, że metodycznie negująca „obcość” spełnia główne kryteria „dialektyki negatywnej”, jaką po II wojnie światowej postulował Adorno. Uniemożliwia komuniście oswojenie się z konwencjami, które zmuszają do konformizmu. Wyklucza zadomowienie w „pozytywności”, obrastanie sadłem w świecie wychowującym do potakiwania oddolnym samooszustwom i odgórnym kłamstwom.
Aktualizując tę problematykę, powiedziałbym, że Brechtowska metoda alienacji zyskuje dzisiaj przydatność postpopulistyczną. Pomaga w wykształcaniu kompetencji wolnościowych, ułatwiających emancypacyjne wyobcowanie z kręgu złej ojkofilii. Czarnej i czerwonej.
Paradygmatyczne znaczenie zyskuje wobec tego Kaukaskie koło kredowe. Akcja dramatu ma miejsce tuż po zakończeniu wojny. Dwie grupy kołchoźników gruzińskich spierają się o przyszłość komunizmu, a dyskusję ilustruje przypowieść ludowa. W jej ramach symbolem przyszłości jest „mały Miszka”, porzucony syn martwego gubernatora, umieszczony w tytułowym kole. Kreda zakreśla krąg, w którym rozegra się „stara próba”, walka o prawo do kierowania rozwojem Miszki. Ten, kto go przeciągnie na swoją stronę – wyjdzie z próby zwycięsko.
Trzeba najpierw dosłownie wyrwać stronie przeciwnej z rąk dziecko, a następnie zawładnąć nim ideologicznie. O to walczą ze sobą dwie konkurencyjne instancje wychowawcze. Jedna jest wyrodna i demoralizująca – to matka biologiczna, żona aparatczyka, która w czasie wojny porzuciła syna. Druga, adopcyjna i zaskakująco etyczna – nosi imię Grusza.
Paternalizm, nie socjalizm. Ile jest propracowniczej lewicy w PiS-ie?
czytaj także
Pierwszą podejrzewamy o to, że ucieleśnia wszystko, co w komunizmie najgorsze, najgłupiej odruchowe i okrutne. Drugiej uwierzymy, że może być tym, co najlepsze, najbardziej racjonalne i rozwojowe.
Zgodnie z regułami, jakie dotychczas rozstrzygały próbę kredowego koła; zgodnie z tradycją populizmu cynicznego, który faworyzuje nawykową brutalność – wygrać powinna nie tyle rozumna etyka, ile bezmyślnie amoralna skuteczność, posiadająca więcej zasobów i koneksji. Do tej pory liczył się prymitywny nacisk, decydowała bezwzględność konieczna do wyszarpania trofeum z kręgu.
Jak będzie tym razem? Sędzia Azdak, trickster symbolizujący samowiedzę marksistowską, wyda werdykt niezgodny z oczekiwaniami ciemnej publiki (przyglądającej się próbie jak igrzyskom) oraz prominentów (prawników i popleczników żony gubernatora). Pieczę nad dzieckiem przyznaje Gruszy, instancji „obcej”, ponieważ niezadomowionej w kręgu tradycyjnego cynizmu. Spór przegrywa matka biologiczna, skompromitowana obyczajowość, biurokracja – wygrywa natomiast wywrotowy pryncypializm, symbolizowany przez Gruszę.
To „dziewczyna z kuchni”, która podczas wojny opiekowała się porzuconym Miszą – a teraz manifestuje racjonalny nonkonformizm. Odmawia udziału w szarpaninie, grożącej rozerwaniem dziecka. „Nie trzymałam mocno” – przyznaje. I wykrzykuje: „Mam je rozerwać?! Tego nigdy nie zrobię!”
Krzyk Gruszy jest buntowniczy. Neguje model prymitywnej więzi z adoptowaną przyszłością. Wyobcowuje bohaterkę z koła archaicznych zwyczajów, wyzwala przyszłość z regresywnej pętli, replikującej odwieczną brutalność. Nagroda za rozum i odwagę to prawo do opieki nad dzieckiem. Plus dwa bonusy. Rozwód z konserwatywnym chłopem (mówiącym: „W naszym kalendarzu powiedziano wyraźnie: niewiasta plewi pole i rozkłada nogi”) oraz pozwolenie na związek z postępowym żołnierzem, negującym rozkazodawczość zwyczajowych powinności („ja nie jestem do niczego zobowiązany, ani pani Grusza też nie”). Happy end sugeruje, że pod egidą nowych rodziców przyszły komunizm nie złoży broni, zakorzeni się w górach i tam dojrzeje do twórczej ofensywy.
Rozwój akcji pozwala przypuszczać, co mogłoby nastąpić dalej. Ofensywa będzie dziełem pionierów, wychodzących z tradycyjnych ról kulturowych i społeczno-politycznych. Jeżeli chcą konstytuować nowy populus, muszą osiągnąć efekt obcości. Tradycje okaleczające lub mordujące nowatorską przyszłość (dziecko marksizmu rozdarte między rozwojem a regresem) powinny być komunistom obce.
Dotyczy to właśnie złych populizmów. Adorno zarzuciłby im słusznie, że bez względu na powierzchowną czerń lub czerwień, w gruncie rzeczy zawsze utożsamiają się z „wyblakłymi pozytywnościami”. Pozytywności to represyjne dogmaty i odruchy, zintegrowane ze sztancą niszczącą futuryzm w zarodku. Zrastające się z całą dominującą trywialnością, „a w końcu i z samą zasadą destrukcji” (Dialektyka negatywna).
Co w chlebaku – kreda czy gruszki?
Faszyzujące populizmy tworzą zonę, w której dominuje banalizacja i odruchowość. Wypełzają z niej stalkerzy. Ich funkcja polega na prześladowaniu każdego, kto kwestionuje dewocyjną ideologię tożsamości. Tożsamość oznacza identyfikację z pozytywnością. Z agregatem aprowizacyjnym, który szpikuje nas kaloriami, dopingującymi do odgrywania konwencjonalnych ról społeczno-politycznych, zrośniętych z masowymi schematami pragnień i powinności.
Zadaniem postpopulistycznego futuryzmu byłby wobec tego kontratak. Uderzenie w agregat. Do tego jednak potrzebna jest baza, sztab wypadowy, nasza własna zona. Niech będzie nią archiwum-arsenał wyobrażeń, które zostały po komunistach. I mogłyby przejść rekalibrację na potrzeby dzisiejszej walki ideologicznej.
Walka to sztuka nowatorstwa, a jej programowanie powierzylibyśmy stalkerom w naszych własnych szeregach. Prześladowcom prześladującym prześladowców. Ekspertom od bulwersowania i bombardowania, dezorientowania i dezintegrowania reakcjonistów, którzy chcą widzieć twórczy komunizm na cmentarzu, a zobaczą go, jak wstaje z popiołów. I zamiast zgrzytać popiołem pokutnym w zębach – chciałby na nowo kąsać.
Widmo kąsania współgra z pytaniem o aprowizację. Jakie racje żywnościowe dodałyby naszemu stalkerowi energii?
Tutaj znów wkracza Brecht, wytrawny teoretyk zaopatrzenia. Zaleca unikanie szkodliwego prowiantu, uczula na toksyczne pożywki. Kąśliwa negacja kapitalizmu i socrealizmu, krytyka polityki tożsamości i reakcyjnego populizmu – nie mogą żywić się moralizowaniem. Jeżeli ktoś nie trawi tatara z komunałów, a to właśnie kazus Brechta, który twierdzi, że progresywni robotnicy nie trawią takiej „gnijącej chabaniny” – powinien unikać wciskania innym kaszanki kazalniczej. Komunista kąsający nie może zgrywać aniołka, klechy, świętoszka.
Dlatego Azdak i Grusza z Kaukaskiego koła kredowego bywają dwuznaczni. Sędzia to obwieś o lepkich łapach, skłonny do ulegania możnym i własnej pazerności – lecz w końcu przezwyciężający tę skłonność. Gruszy również nie wycięto z kryształu. Dziewczyna ulega złym odruchom, najpierw nie chce przygarnąć cudzego dziecka, potem je porzuca, ale tylko na chwilę, bo ostatecznie podejmuje dobre decyzje. A potem ich skutecznie broni.
Spadek dla wszystkich, czyli socjalizm na miarę XXI w. Sprawdź, ile dostaniesz!
czytaj także
Konstruując takie figury, Brecht nie chce faszerować dramatu moralizatorstwem – jak katecheta. Nie wciska nam też zatrutej kredy, zakreślającej krąg amoralnego populizmu, w którym plebs będzie w kółko uczył sam siebie, jak służyć klikom i kamarylom.
Z jednej więc strony brak odgórnych pouczeń, jak zachować cnotę – a z drugiej oddolnego coachingu, jak dawać dupy w kole. Jeśli pojawia się morał, to serwowany z rożna obcego katechetom i kurwipołciom.
„Matula twoja – kurwa – A ojciec – bierz go czart”. Tak śpiewa Grusza, tuląc Miszę. Nie jest to wcale smętna pieśń, bo jeden z kolejnych wersów obiecuje bękartom komunizmu, że prędzej czy później „wąż przyniesie mleko”. Nie liczy się bowiem pochodzenie, ale ideał docelowy. Emancypacja z parszywego kręgu. Ci, co mają ikrę i iskrę, wyrwą się na zewnątrz. Przeżyją tam bez komunałów oraz konieczności sprzedawania siebie i innych. Nie chcą żreć kredy? Świetnie, nie umrą z głodu. Wykarmi ich dialektyka przemyślna jak wąż, pożywna jak mleko.
Takim morałem aprowizacyjnym uszczęśliwia nas Kaukaskie koło kredowe. Nonkonformizm opłaci się futurystom. Pozwoli przekroczyć granicę populizmu i prosperować poza jego pastwiskiem. Emancypacyjna bezkompromisowość jest zbawiennie treściwa, zaś jej soczystą słodycz ucieleśnia Grusza, wiodąca towarzyszy tam, gdzie lepsza przyszłość będzie – głoszą ostatnie słowa sztuki – „przynosiła owoce”.
W finale roztańczony korowód opiewa komunistyczny raj odzyskany. Happy end przechodzi w plakatową pieśń, a napisy końcowe rozkwitają na tle kiczowatej idylli. Jej wydźwięk okazuje się jednak wywrotowy, podwójnie obrazoburczy.
Z jednej strony finałowa scena uderza w socrealizm Lukácsa i Żdanowa, wykluczający herezje, karzący nonkonformistów. Grusza bowiem, chociaż udaje trusię, to chodząca herezja. Już w pierwszej scenie „wagaruje w czasie nabożeństwa”, w końcówce zaś buntowniczo zbluzga sędziego podczas próby koła. Losy bohaterki dowodzą, że ludowy nonkonformizm, jeżeli ma odważny kompas, mógłby iść ostro pod prąd – i dzięki temu triumfować etycznie oraz politycznie. Odszczepieńcy mogą rozgrywać na swoją korzyść procesy pokazowe. Wygrywać śpiewająco.
czytaj także
Z drugiej strony Brecht bije w postkatastrofizm, jaki niedługo potem zostanie skodyfikowany przez Adorna w ramach słynnego „zakazu obrazów”. Po Zagładzie i zbrodniach stalinowskich nie wolno już malować pozytywnych wizji utopii – głosił autor Dialektyki negatywnej. Lustrując postać Gruszy, mógłby dodać, że każda rola jest dopuszczalna oprócz roli kuchennej podręcznej, kroczącej w skowronkach ku nowej ziemi obiecanej.
Kaukaskie koło kredowe zostało napisane w duchu bezczelnego lekceważenia tego typu kazań. Wieńczący sztukę efekt obcości prowadzi do alienacji, katapultującej odbiorców poza obręby Adornowskiej moralistyki – neguje jej Beckettowską formę i postapokaliptyczną treść. Oznacza odmowę wegetowania w ramie, w której nawet najlichszy cień radości życia zostanie spopielony przez bezapelacyjne poczucie winy. Brechtowskie wyobcowanie kontestuje etos leżakowania w popiołach.
Zamiast popiołu – wapno
Brecht jednak miewa więcej wspólnego z Adornem, niż skłonny byłby uznać ten drugi razem ze swoim maksymalizmem etycznym.
W eseju o literaturze zaangażowanej Adorno łaskawie odnotował, że w niektórych pismach teoretycznych autora Opery za trzy grosze widać właściwe dążenie autodydaktyczne. Chodzi o to, by we współpracy z aktorami i odbiorcami wykształcić specyficzną postawę poznawczo-polityczną. Jej sednem ma być dystans, refleksyjny i eksperymentalny, umożliwiający nowatorską negację tożsamości (Engagement).
Adornowi wydaje się zarazem, że w samym rdzeniu Brechtowskiego teatru doszło do katastrofalnego unicestwienia tego sedna. Rdzeniem jest bowiem formuła „sztuki dydaktycznej”, a najbardziej modelowa z tych sztuk okazała się najbardziej katastrofalna.
To legendarnie diaboliczny Środek zaradczy. Z perspektywy Adorna ten dramat inscenizuje prymitywną „gloryfikację Partii”. Trzeba go także uznać za proroczą afirmację czystek, skodyfikowaną dziesięć lat przed procesami moskiewskimi (Engagement).
Czy oskarżenie ma sens? Częściowo tak, gdyż główną rolę gra tam bezlitosny Chór Kontroli Partyjnej. Sankcjonuje on decyzję Trojga Agitatorów, by zlikwidować Młodego Towarzysza, szkodzącego Sprawie. Sam Towarzysz zostaje zresztą reedukowany w ten sposób, że dobrowolnie wnosi o zastrzelenie i pogrzebanie w dole z wapnem. Likwidacja jest tytułowym „środkiem”, zapobiegającym błędom operacyjnym w przyszłości.
Tak manifestacyjnie drakoński model utożsamienia z linią partyjną wywołał konsternację już w chwili premiery. Można go było wdrażać za kulisami, ale nie konsekrować w światłach rampy. Po premierze Środek zaradczy został okrzyczany bastardem – wyparli się go niemieccy i radzieccy komuniści, a także sam autor, który zakazał kolejnych inscenizacji (zakaz obowiązuje do dziś).
Ja z kolei ekshumowałbym bękarta i pogadał z nim bez paniki etycznej. Jak bowiem zauważył Brecht w krótkiej wypowiedzi na temat sztuki i moralizatorstwa, warto patrzeć z dystansem na dawną „niemoralność” (np. drakonizację). Lustrowanie jej z oddalenia historycznego mogłoby przynieść zaskakujący plon, okazać się inspirującą „pożywką” (Kunst und Moral).
Ekologiczny socjalizm bez wzrostu – tego trzeba Polsce i światu [rozmowa z Jasonem Hickelem]
czytaj także
Zlustrujmy więc na nowo sens likwidacji Towarzysza. Moim zdaniem tu i teraz nie warto już interpretować jej jako całopalnej ofiary, złożonej przez jednostkę na ołtarzu stalinizmu. Dół z wapnem symbolizuje raczej progresywną samolikwidację. Jednostka nie tyle unicestwia samą siebie, ile neguje swoje utożsamienie z dysfunkcyjną polityką tożsamości.
W tym kontekście trzeba zapytać: dlaczego młody rewolucjonista zaszkodził rewolucji? Ponieważ zatracił się w identyfikacji z udręczonym ludem, utożsamił własną subiektywność z obiektywnością klasy robotniczej i zaczął żądać, by „każdemu nędzarzowi pomagać od razu, natychmiast”. W rezultacie podjął szereg błędnych decyzji, prowadzących do klęski akcji rewolucyjnej w kluczowej prowincji.
Skutkiem wypaczenia identyfikacyjnego była narcystyczna roszczeniowość, pozbawiona racjonalnej samokontroli. Towarzyszyła jej utrata rozeznania w realiach społeczno-politycznych. Związek z rzeczywistością został zastąpiony przez złudną integrację nadpobudliwej afektywnie jednostki z wyidealizowaną klasą ludową.
Dlatego wapno, palące zwłoki Młodego „na popiół”, wcale nie pali jego indywidualizmu, on bowiem już wcześniej spłonął w gorączce tożsamościowej. Tym natomiast, co ulega samospaleniu, autokrytycznej negacji – są dawne ślady i przyszłe zarzewia gorączki.
Brecht projektuje tutaj politykę podobną do tej, jaką projektował Adorno. Autor Dialektyki negatywnej uważał bowiem, że literatura zaangażowana ma za zadanie dekonstruować „iluzoryczną empatię i identyfikację” (Engagement).
Stąd Adornowska krytyka aprowizacyjna. W jej świetle autoekspresja, redukująca sztukę do „krzyku torturowanych”, to podejrzana formuła metaboliczna. Żywiąc się współczuciem, zaczyna czerpać etyczną i estetyczną przyjemność z trawienia współczucia, a nawet z konsumowania samego cierpienia. Preparowanie empatii pod kątem takiej konsumpcji stawia pod znakiem zapytania również samą empatię.
Wyprowadźmy z tego kontrę. Rewolucyjna jednostka nie może identyfikować się z własnymi afektami, nawet najbardziej szlachetnymi. Komunizm powinien uwalniać od komunii, przeżywanej jako identyczność jednostki z agregatem ról i funkcji emocjonalnych.
Według Adorna pożądany model wolności zakłada również krytykę integryzmu zafiksowanego na „osobie”. Oznacza konflikt z personalizmem. „Persona” jest przecież maską, czyli rolą, a integralna tożsamość z rolami oznacza podporządkowanie osoby rolom. W reżimie takiego podporządkowania człowiek traci autonomię.
Dlatego „każdy ludzki impuls przeczy jedności człowieka”. A uwolnione od siebie Ja, „nie zamykane dłużej w swojej tożsamości, zarazem nie byłoby już skazane na role” (Dialektyka negatywna).
Taka dialektyka bywa kompatybilna z dialektyką Brechta. Jego „wielka metoda” również agituje antytożsamościowo. Brechtowski mędrzec Me-Ti, bohater księgi wolt i wyskoków, zaleca: „Nie utożsamiać się ze sobą” (Me-ti. Buch der Wendungen).
Gramsci mógłby tu dodać radę dla subalterna. Nie możesz pozostać kimś prostolinijnie zintegrowanym z własną tożsamością – być tylko osobą, a nie ideologią. Sama tożsamość osoby nie wystarczy. Emancypacja i autonomia będą możliwe wtedy, gdy oddolna spontaniczność przekształci się w metodyczną samoorganizację, ukierunkowaną przez awangardową ideologię, inspirującą do twórczych łamańców i zwrotów.
Piknik ludowy na skraju dołu z wapnem
Wapno spopiela zniewoloną tożsamość, a z popiołów może odrodzić się wolna jednostka, myśląca nowatorsko, operująca niesztampowo. Ktoś, kto przestanie żreć komunały: komunistyczne, tożsamościowe, populistyczne. Zacznie natomiast czerpać rozkosz z odchyłów od partyjnych i społecznościowych linii prostych.
Zespoły rekrutowane spośród takich jednostek, odchyleńców, pionierów – przekształcałyby się w nowatorskie zrzeszenia ludowe.
Brecht nawiązuje do nich w tym samym eseju, w którym szydził z chabaniny komunałów. I określa parametry pożądanej ludowości. Jego zdaniem przymiotnik „ludowy” powinien znaczyć „korekcyjny”. Awangardowo korygujący nawyki i tradycje klasy robotniczej. Odważnie rozwijający najlepsze komponenty tych tradycji. Reprezentujący najbardziej „progresywne sekcje ludu” (Volkstümlichkeit und Realismus).
Byłoby to możliwe, ponieważ z reżyserskiej i dydaktycznej praktyki Brechta wynika, że w odpowiednich warunkach organizacyjnych robotnicy chętnie współtworzą awangardę. „Teatralne eksperymenty, podczas których konwencje ulegają ciągłej destrukcji, cieszyły się poparciem najbardziej zaawansowanych kadr robotniczych”. Proletariat umie twórczo powitać dowcip, przypowieść, analizę krytyczną, „każdą innowację” odsłaniającą „realne mechanizmy społeczne” (Volkstümlichkeit und Realismus).
Ludowość kooperuje więc z realizmem, gdyż realizm polega na „demaskowaniu dominujących mniemań jako punktów widzenia klas panujących”. A demaskacja daje satysfakcję również dlatego, że bywa rozwojową grą, wynalazczą zabawą. Pozwala „artyście uruchomić jego fantazję, oryginalność, humor, jego inwencję” (Volkstümlichkeit und Realismus).
czytaj także
Dotyczy to także innych uczestników gry. Aktorzy i widzowie proletariaccy, zaangażowani w dyskusję, nie żądają prostych rymów i recept. Wiedzą, że społeczeństwo ma strukturę złożoną, dlatego realizm ludowy potrzebuje „skomplikowanych rytmów”. Nie chcą posłusznie przyswajać tego, co „wyświechtane, trywialne, zniechęcające banalnością do myślenia”. Aktywnie docenią korbę, niepospolity wybryk i twist. Przyklaskują im, mówiąc „Fajne” (Volkstümlichkeit und Realismus).
À propos twista. Brecht zwraca uwagę, że wkręceni we współpracę robotnicy nie mieli problemów ze śpiewaniem „dziwacznych kompozycji Eislera”. „Mocne” – reagowali z aprobatą. Ale nie byli bierni i bezkrytyczni, wnosili własne poprawki, uściślenia, patenty (Volkstümlichkeit und Realismus). Z kolei Eisler z Brechtem proponowali własne korekty robotniczych patentów. Model współpracy bazował na założeniu, że ludowość to nie święta krowa, a kooperacja polega nie na spijaniu sobie z dzióbków, ale na zaglądaniu w zęby (Hanns Eisler. Beitrag zum Thema Volkstümlichkeit).
W omawianym przypadku chodzi o muzykę do Środka zaradczego. Kluczem kompozycyjnym, rozumianym szeroko jako formuła komponowania kolektywu – był antysocrealizm. W skrócie: nie serwowano tam afektów i sloganów do potakującej konsumpcji.
Fakt ten mógłby zbić z tropu Adorna, a nawet go zdetonować. Byłby to fajny fajerwerk w historii recepcji Brechtowskiego ekscesu, lecz przecież nie o taki efekt dźwiękowy chodziło w całym eksperymencie.
Jego realną stawkę, naprawdę wysoką, ujawnił Brecht w programowych uwagach na temat roli muzyki w dramacie. Kluczowy miał być jazz. Postępowy potencjał jazzu, który umożliwiał „montaż” stowarzyszający indywidualną swobodę z samodyscypliną organizacyjną. Improwizację programowano w „określonym celu”, a pomagały w tym „wolność jednostki i dyscyplina ciała zbiorowego” (Muzyka do „Środka zaradczego”).
Cel? Konstrukcja nowatorskiej struktury zespołowej. Definiuje ją wolnościowa istota marksizmu w Manifeście komunistycznym. Ostatecznie chodzi wszak o „zrzeszenie, w którym swobodny rozwój każdej jednostki jest warunkiem swobodnego rozwoju wszystkich”.
Swobodne jazzowanie powinno iść w parze z piknikowaniem, bo komunistyczna praca i walka muszą mieć także charakter ludyczny. Bezbłędnie rozpoznał to Engels w jednym ze swoich wczesnych raportów. Komunistyczne mityngi robotników manchesterskich w pierwszej połowie lat czterdziestych XIX wieku były debatami filozoficznymi i politycznymi, a zarazem piknikami o charakterze kabaretowym. Przemówienia kontrapunktowano dowcipami, a obok stoisk, gdzie sprzedawano książki, stał zawsze „kiosk z pomarańczami i orzeźwiającymi napojami” (Listy z Londynu).
Dzisiaj architektura naszych placówek aprowizacyjnych powinna być podobna. Asortyment? Filozoficzno-agitacyjne gruszkogranaty. Niefaszerowane zatrutą kredą, nieprzywiązane do wierzby płaczącej. Zapijane wapnem wyskokowym, umożliwiającym teleportację w przyszłość, gdzie zniknie popyt na kiełbasę Kaczyńskiego.
Adorno narzekał swego czasu, że sztuka burżuazyjna to tylko „zastrzyk witaminowy dla zmęczonych ludzi interesu” (Czy sztuka jest zabawą?). Dziś trzeba powiedzieć, że lewicowej sztuce samoorganizacji politycznej, wykończonej przez interesowny populizm, potrzebne są witaminy. Jak wdrażać ich produkcję w trybie ludycznym – instruuje kwatermistrz Brecht.
Czerwona synkopa daje wykopa do futuro-hiphopa. Na tym polega nasz postpopulizm.