Czytaj dalej, Muzyka, Weekend

Masłowska: Duży talent u kobiety ściąga na nią rytualną przemoc

Długo nie kojarzyłam różnych spotykających mnie przejawów przemocy czy pogardliwych ocen z tym, że jestem dziewczyną. Byłam przekonana, że one wynikają z tego, że jestem gówniarą. Za chwilę jednak już nią nie byłam. Miałam na koncie dużo osiągnięć, a wypalone chłopy, których dawno przerosłam dorobkiem, ciągle mówiły o mnie jako o „Dorotce”, która robi te „swoje głupoty w teatrze”. Z Dorotą Masłowską rozmawia Łukasz Łachecki.

Zdominowana przez mężczyzn krytyka rapu w Polsce wytworzyła przez ćwierć wieku kilka przesądów udających uniwersalne – na przykład, że „kobiety nie powinny rapować”. Nie zmieniły tego nawet globalne sukcesy amerykańskich raperek, otwarcie opowiadających o swojej seksualności, jak Cardi B czy Megan Thee Stalion, a problem z brakiem adekwatnego, krytycznego języka w Polsce uwypuklił dwuznaczny odbiór Young Leosi czy Oliwki Brazil.

W takiej rzeczywistości nawet jedna z najbardziej cenionych polskich pisarek nie mogła liczyć na taryfę ulgową. Gdy label SBM, mający w swoim katalogu m.in. albumy Maty czy Bedoesa, ogłosił z zaskoczenia, że wyda rapową płytę DOROTY – czyli Doroty Masłowskiej – i opublikował promujący nadchodzącą płytę artystki singiel Motyle, reakcje (wystarczy zerknąć do sekcji komentarzy pod teledyskiem) były boleśnie przewidywalne – seksistowskie, agresywne, stadne. Zupełnie jakby dość konwencjonalny pod względem muzycznym, choć niepozbawiony indywidualnego, wyrazistego stylu Masłowskiej utwór wyróżniał się na minus w ofercie wytwórni mającej na koncie albumy takich tuzów jak Janusz Walczuk czy Jan-Rapowanie.

Z pisarką, uhonorowaną niedawno przez tygodnik „Polityka” tytułem „Kreatora kultury” – brak feminatywu nie jest tu bez znaczenia – porozmawialiśmy o tym, po co artystce cieszącej się takim statusem potrzebna jest zmiana „modus operandi”, jaki wpływ na jej powieści wywarł Peja i czy po 20 latach od sukcesu Wojny polsko-ruskiej pod flagą biało-czerwoną polska kultura stała się trochę mniej antykobieca.

Kobiety nie powinny mieć kieszeni. Tak uważali kiedyś mężczyźni

Łukasz Łachecki: Na tegorocznej gali Paszportów „Polityki” powiedziałaś: „Kultura w Polsce jest antykobieca, a ja byłam tej kultury ofiarą, beneficjentką i biernym świadkiem”.

Dorota Masłowska: Nawiązywałam do bardzo długiego okresu, kiedy twierdziłam, że jestem pisarzem, a nie pisarką. Jako debiutantka w wieku 19 lat trafiłam do hipermęskiego towarzystwa, z czego byłam bardzo dumna, i z dzisiejszej perspektywy bardzo interesuje mnie właśnie ta uwewnętrzniona, niewidzialna mizoginia. Zarówno u mężczyzn, których towarzystwo uważałam wówczas za nobilitujące, jak i we mnie.

Wystartowałam w dorosłe życie, niespecjalnie refleksyjnie przyjmując pozycję gorszej – bo kobiety – ale jednocześnie lepszej, bo kolegującej się z mężczyznami. To nie jest żadna sensacyjna konfesja z mojej strony, bo myślę, że takie zjawisko dotyczyło i ciągle dotyczy wielu kobiet, a dla mnie jest ciekawe jako mechanizm reprodukcji mizoginii właśnie, która jest pradawna i przedwieczna, którą odziedziczyliśmy z całą kulturą, z wojną, PRL-em, językiem polskim, piosenkami, przysłowiami. To trudny do zrzucenia bagaż. Myślę, że jeżeli chodzi o nasze pokolenie, to jesteśmy wychowani przez matki oficjalnie słabsze, gorsze i głupsze od ojców, które jednocześnie sekretnie wlokły na swoich plecach wiele ogromnych, bardzo trudnych ciężarów.

Prawica dość szybko odkryła w tobie feministkę, ale chyba nie zawsze identyfikowałaś się z tą kategorią. Był jakiś przełomowy moment, w którym sobie uświadomiłaś tę systemową antykobiecość?

Na pewno długo nie kojarzyłam różnych spotykających mnie przejawów przemocy czy pogardliwych ocen z tym, że jestem dziewczyną. Byłam przekonana, że one wynikają z tego, że jestem gówniarą. Za chwilę jednak już nią nie byłam. Miałam na koncie dużo osiągnięć, a wypalone chłopy, których dawno przerosłam dorobkiem, ciągle mówiły o mnie jako o „Dorotce”, która robi te „swoje głupoty w teatrze”. Chwilę później zaczęli do tego dodawać, że przecież jestem już stara…

Wtedy mnie olśniło, że mój talent zawsze ściągał różnych właścicieli. Mężczyzn, którzy chcieli go mieć i nim zarządzać. Inni z kolei chcieli go opiniować, ewaluować, deprecjonować. Mój talent był za duży, bym mogła go sama jako kobieta obsługiwać. W domyśle: spieprzyłabym to. Żeby to wszystko dobrze szło, trzeba by mi mówić, co pisać, a ja bym to pisała…

Światowy Dzień Pracownic i Pracowników Poezji

Nie wiem, jak jest w innych dziedzinach, ale o literaturze mogę powiedzieć to na 100 procent: duży talent u kobiety ściąga na nią niemalże rytualną przemoc mężczyzn. Niekiedy podświadome dążenia, żeby ją zniszczyć, zdominować albo chociaż porządnie zdeprecjonować. Myślę, że na energię mojej płyty złożyły się takie różne refleksje. Nie to, że próbowałam znaleźć jakiś rewanż czy wyrównanie. Raczej zaproponować samej sobie akt wolności, niezależności. Język, o którym ja czuję, że trafia w sedno mojego doświadczenia.

I nie wiem, czy będzie on zaraźliwy, przekonujący dla innych kobiet, ale każda z tych piosenek to dla mnie rozliczenie się z jakimś uwikłaniem. Wyrażenie czegoś dotychczas dla mnie niewyrażalnego.

A pamiętasz, co po premierze twoich dwóch pierwszych książek pisały o nich krytyczki? Środowisko Krytyki Politycznej, świętującej niedawno – tak jak twój debiut – 20. urodziny, zostało ukształtowane m.in. za sprawą aktywności krytyczek feministycznych, więc grunt na siostrzeński odbiór takich książek jak twoje był przygotowany. Ale sensację, jaką wzbudziły Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną czy Paw królowej, zapamiętałem, co symptomatyczne, w dużej mierze z męskich pochwał, blurbów czy polemik – Pilcha, Świetlickiego, później Xawerego Żuławskiego.

Był to taki, zapewne już ostatni, moment w literaturze polskiej, kiedy literatura kobieca była ciągle niszą, albo raczej jakimś rodzajem podliteratury. Kobiety miały różne swoje sprawy, jakieś dziwne awantury nie wiadomo o co i pisały o nich dla siebie samych. Ja to tak widziałam, bo za moją ówczesną narrację o świecie odpowiadało środowisko, w którym przebywałam. Sama nie wytwarzałam aż tak wiele śmiałych treści.

I choć pamiętam, że ówczesne głośne feministki wyciągały do mnie ręce, to nie były to dla mnie atrakcyjne ręce. Bo miałam właśnie takie poglądy, że ja to nie jestem żadną feministką. Na swoje usprawiedliwienie mogę tylko powiedzieć, że żyłam wtedy pierwszy raz.

Kępiński, Iwasiów: Literatura dzieli się na ogólną i kobiecą?

Ale jednak wątki antykonsumpcyjne czy, powiedzmy, „okołopolskie” nie przysłoniły tego, że jest to wyrazisty głos kobiecy. W odbiorze obu książek płeć nie była marginalna.

Tak, pamiętam to, że upiorne nagłośnienie Wojny… wynikało w dużej mierze z mojej płci. To, że byłam dziewczyną, było przedmiotem sensacji, ale też żyzną glebą pod teorie spiskowe, pod oskarżenia, że to nie ja napisałam. Na moje spotkania autorskie jeździła wówczas pani, która na każdym wzywała mnie do przyznania się, że to nie ja jestem autorką tej książki.

A drugą stroną medalu było pytanie o to, jak dziewczyna mogła coś takiego napisać. Konsekwentnie pojawiały się głosy, że jestem chora psychicznie, że ćpam, spekulacje na temat mojej moralności. Pytania o to, jak dziewczyna może w sobie nosić takie piekło. Pamiętam jakąś reżyserkę, która za moimi plecami łamała nade mną ręce: „Przecież ona będzie musiała urodzić dziecko!”. Z innej strony: „Pisze jak facet, a jest dziewczyną. To musi być naprawdę wielki talent!”. Złamanie szyfru męskości przysparzało mi w jakimś sensie wiele szacunku i podziwu.

Myślisz, że choć kultura pozostaje opresyjna i antykobieca, to dziś kobietom jest łatwiej debiutować w literaturze?

W moim odczuciu jesteśmy teraz w momencie zmiany wymuszanej na rzeczywistości. Wydaje mi się, że dziewczyny na kopie wchodzą do obiegu, nie tworzą podliteratury, tylko literaturę. Opowiadają o byciu kobietami jako o doświadczeniu, nie poddoświadczeniu. Są nagradzane, wyciągane przed szereg, także po to, żeby to trochę ręcznie wyrównać, co jest spoko, bo zmiana wymaga zwyczajnego zwiększenia nacisku.

Mężczyźni – Przemysław Wojcieszek, Grzegorz Jarzyna, wspomniany już Xawery Żuławski – przez długi czas odgrywali istotne role przy ekranizacjach twoich książek czy adaptacjach teatralnych. To się trochę zmieniło za sprawą długofalowej współpracy z reżyserką Aleksandrą Terpińską, która wyreżyserowała Innych ludzi oraz teledyski do Motyli i Ojca. Jak zaczęła się ta współpraca i jak się układa?

Już wcześniej kilka moich rzeczy zrobiła Agnieszka Glińska. Ale rzeczywiście – takiej współpracy jak z Olą nie podjęłam wcześniej z żadną reżyserką ani reżyserem. Po pierwsze pomysł na film na podstawie Innych ludzi był mój i wiedziałam, że to ja muszę go pchnąć do realizacji, zaangażować się, znaleźć kogoś, kto go zrobi. Wiedziałam, że to nie będzie łatwe, bo ta książka jest i straszna, i śmieszna, i w pewnym sensie delikatna.

I jak zobaczyłam Oli Najpiękniejsze fajerwerki ever, to zobaczyłam tam tę bliską mi mieszankę wrażliwości z brutalnością. Może to była taka intuicja, że to jest historia z męską narracją, która jednak opowiada dużo o kobietach, i że reżyser mi te kobiety gdzieś pogubi. A Ola je doopowiedziała, wyeksponowała.

Nim jednak powstał film, zrobiłyśmy jeszcze klip, w którym sama podaję tekst książki. Mam wrażenie, że wtedy złapałyśmy bakcyla wspólnej pracy, poczułyśmy, że dobrze się koncepcyjnie uzupełniamy. Ja wnoszę trochę znarowioną wyobraźnię, a Ola słucha bez uśmiechu i od razu bada to pod kątem realizacji.

Pamiętam, jak przy jednym z klipów wymyśliłam, żeby tekst piosenki podawał zegar skórzany. Ola od razu gdzieś pobiegła i wróciła z prototypem: miała na czarno pomalowaną twarz i jakiś materiał udrapowany wokół… Pomyślałam wtedy, że ona naprawdę się nie patyczkuje, zwłaszcza że to nie była żadna farba do ciała, tylko taka techniczna, do mebli.

Jak wyglądała wasza wspólna praca nad warstwą dźwiękową filmowych Innych ludzi? Sama książka miała muzyczne korzenie, była rodzajem mixtape’u do odtwarzania w głowie, ale w ekranizacji zyskało to konkretny muzyczny kształt, konkretny flow, uzupełniany podkładami.

Uważam, że powstało to w niesamowicie ciekawy, nietypowy sposób. Bo najpierw Ola siedziała z Auerem (producentem rapowym, znanym przede wszystkim ze współpracy z Pezetem – przyp. Ł.Ł.) i opowiadała mu słowami, jakie to ma być, a on na podstawie opisów jej emocji stworzył te utwory.

A potem pojawił się taki kryzysowy moment, gdy okazało się, że aktorzy w ogóle nie mogą do tego dopasować tekstu. Ja to poaranżowałam i okazało się, że choć zrobione jest to w dość pokrętny sposób, to jednak działa. Więc nie było tak, że siedzieliśmy razem we trójkę, ale każdy zrobił swoją część roboty, i potem pamiętam taki euforyczny moment, gdy nagle okazało się, że to wszystko razem siedzi…

Masz w planach kolejne filmy?

Tak, jeden to film, który robię z Aleksandrą, nasz oryginalny scenariusz, nad którym wspólnie pracujemy. A drugi piszę z Michałem Marczakiem.

Myślisz, że twoje książki, w których rapowa fraza niemal od zawsze odgrywała istotną rolę – mimo to, co mówiłaś o ich problematycznym odbiorze – mogły przyczynić się do tego, że przez niektórych odbiorców, zwłaszcza czytelników tygodników opinii około 2006 roku, hip-hop zaczął być postrzegany jako forma ekspresji z „inteligenckim” potencjałem?

Jeśli tygodniki opinii piszą coś o hip-hopie, to z całą pewnością jest odwrotnie, niż piszą. A jeśli chodzi o czynienie hip-hopu „inteligenckim”, to nigdy nie było to moim zamierzeniem. Właściwie interesowało mnie tylko wprawianie się w jakiś rodzaj rytmu, ale nigdy nie miałam zakusów, żeby coś propagować, nigdy też nie udawałam, że to jest moje, ja tego po prostu użyłam jako formy.

Paw królowej jest dla mnie książką czerpiącą bardziej z lampowych stylistyk, zinów, dziwnej alternatywnej literatury, jakiejś potoczności, językowego odpału.

Ale myślę też, że spory wpływ na mnie miał Peja, którego wtedy dużo słuchałam, jako hiphopowiec, ale też jako podwórkowy bard, który opowiada wciąż od nowa historię krzywdy prostego człowieka. Stylistycznie – świadomie lub nieświadomie – nie wzbrania się przed błędem i pokracznością, ogrywa je. To jest właśnie coś, co mnie trzymało przy jego tekstach, że Peja zrobił swój znak rozpoznawczy z błędów i naginania gramatyki i słownictwa pod siebie, pod to, jak on swoje zdania słyszy. To jest mi bardzo bliskie. Przeczuwam w tym coś antysystemowego, pewien rodzaj brania ustalonego języka pod but.

Young Leosia, Oliwka Brazil, Ruskiefajki. Dziewczyny, które zmieniają hip-hop

Od mówienia o swoich bezpośrednich rapowych inspiracjach z okresu Innych ludzi zawsze się wymigujesz, mnie też nie chcesz o nich opowiedzieć, więc fajnie, że udało się wyciągnąć chociaż Peję.

Chciałabym jeszcze przypomnieć, że wspólnie z Szymonem Jadczakiem zrobiłam dla „Lampy” wywiad z Peją.

Tego nie pamiętałem, choć lubiłem wywiad Jadczaka z Firmą, zatytułowany Firma zawsze była mądra. Ale z przyjemnością sprawdzę. Ostatnio wybierałem się do biblioteki, żeby poczytać Tygodnik „Ozon”, wydawany przez Janusza Palikota, z wicenaczelnym Szymonem Hołownią i Tomaszem Lisem na pokładzie.

Konfiguracja jak ze snu. Coś jak ja i Szymon Jadczak w pociągu do Poznania na tamten wywiad.

Już wtedy chciałaś rapować?

Zaczęłam myśleć o płycie rapowej, kiedy poczułam, że wyciągnęłam z Mister D. wszystko, co chciałam, wszystko, czego nie chciałam, i że już nic więcej dla mnie w tym nie ma. Praca nad nią zajęła mi tak naprawdę osiem lat – płyta ukaże się prawdopodobnie w kwietniu i to będzie równo osiem lat, od kiedy zaczęłam to planować.

Od początku zdawałam sobie sprawę, że nie może powstać coś, czego jedynym atutem jest dziwność tego, że ja robię rap. Wiedziałam, że jeśli mam zaryzykować zrobienie czegoś w tej pilnie strzeżonej formie, to naprawdę muszę mieć coś do powiedzenia i muszę znaleźć swój osobisty ton i język. To było bardzo trudne, zwłaszcza że na początku miałam ambitny plan, że sama sobie zrobię bity. Kleciłam je z mozołem, były jednak kwadratowe jak kwadraty.

Bit do pierwszego singla wyprodukował Solar, do drugiego Lanek. Kto jeszcze będzie odpowiadał za warstwę muzyczną twojego albumu?

Większość bitów jest Lucassiego i właśnie ze stajenki SBM-u, poza tym za całość producencko odpowiada Auer. Metafizyczne połączenie między Kamilem z Innych ludzi, któremu muzykę zrobił Auer, i teraz ostatecznie robi ją mnie.

Przy wydawaniu swojej rapowej płyty współpracujesz z SBM, pod pewnymi względami największą wytwórnią rapową w Polsce. Jak do tego doszło?

Tak jak mówiłam, moje bity były kwadratowe, a teksty coraz bardziej złożone, wielozwrotkowe, fabularne. Rosły mi tam całe historie, a bity nie dawały im rady. Porzuciłam bity i zaczęłam pisać Innych ludzi. Czułam, że mogę taką wzmożoną, zrytmizowaną mocno frazą uzyskać pewien rodzaj muzyki, mogę to pragnienie płyty zrealizować naokoło, ale ciągle w szczery, prawdziwy sposób.

Boli – nie boli

Kiedyś już to mówiłam: że wymyśliłam i napisałam tę książkę na energii porażki, poczucia, że czegoś pragnę i że coś z przyczyn zewnętrznych i wewnętrznych mi się ciągle nie może udać. Jest w tym rodzaj metafizycznego przekrętu – eksportuję tę swoją niemoc i porażkę na mojego bohatera. Potem powstał film i właściwie zajęłam się innymi rzeczami. I w pewnym momencie znajomy w żartach zapytał mnie, czybym nie nagrała płyty dla SBM. Myślałam, że żartuje, ale jak wróciłam do domu, to przewinęłam sobie jeszcze w głowie tę rozmowę. Wiedziałam tylko, że muszę powiedzieć szybko tak, a potem się zobaczy…

W SBM przez siedem lat oficjalnej działalności wytwórni nie ukazała się ani jedna płyta nagrana przez dziewczynę.

No właśnie. Spotkałam się też z opiniami, że wszystko fajnie, te Motyle bardzo fajne i potrzebne, ale jak można to było wydać w tak szowinistycznym, mizoginicznym kontekście, jakim jest ta wytwórnia? Ale ja tak o tym nie myślę.

Jednak premiera pierwszego singla, Motyli, zawrzeszczanych przez statystycznego odbiorcę wytwórni, pokazywała, że może coś w tych zarzutach jest…

W tym całym errorze, do którego doszło przy premierze Motyli – bo ja widzę w tym po prostu wielki error systemu, świadectwo wielkoskalowego nieporozumienia wszystkich ze wszystkimi – jest jednak coś bardzo frapującego, co tworzy jakąś przykrą, ale mocną historię.

Patrząc na reakcję na ten utwór, można zobaczyć gołym okiem, jak bardzo kultura jest na to niegotowa, jak surowo to karze, próbuje wyegzorcyzmować. Jak zostaje sponiewierana kobieta, która pozwoli sobie na szczerość. Bo tam przecież nie ma nic specjalnego, to prosty komunikat. I właśnie to, że wywołuje on takie oburzenie i absolutny niesmak, jest pod kątem socjologicznym obłędnie ciekawe.

A to, że to wielka wytwórnia, totalnie mainstreamowa, jakoś mnie kusiło. Wydanie tego albumu w wytwórni alternatywnej, dla ludzi, którzy to doskonale rozumieją, byłoby w jakiś sposób banalne.

Jakieś dwa lata temu inna współpracująca kiedyś z SBM raperka, Zui, krytykowała branżowe nagrody za to, że choć rapujących dziewczyn jest wiele, to branża i media udają, że kobiety nie istnieją. Mizoginia rapu na różnych poziomach, jako słuchaczce i twórczyni, ci nie przeszkadza?

Nie do końca zgadzam się z uogólnieniem, że mizoginia to cecha rapu, to raczej jedna z jego emblematycznych figur, która w pewnym sensie mnie pociąga. Ja po prostu chciałabym w to wejść i zaproponować równorzędną narrację kobiecą. I oczywiście jestem skazana na śmiech, wiem, że płacę za to wysoką cenę, ale taki monolit światopoglądowy, rytualne odtwarzanie gotowych figur bardzo mnie prowokują do stworzenia swoich kontrfigur.

To trochę odwrotnie niż na początku – wtedy weszłaś do męskiego środowiska „Lampy”, przejmując i uznając za swoje jego poetykę i pakiet światopoglądowy, a dziś wchodzisz do SBM, żeby je przejąć i wybebeszyć.

Po prostu używam ich narzędzi i form, przez które przepuszczam siebie i swoją wrażliwość, zupełnie inną. Dochodzi do erroru. Konserwatywnej SBM-owej publiczności strasznie się te moje rzeczy nie podobają. Chcą mnie wykończyć, upokorzyć, zabrać mi te narzędzia. I jest to duże wyzwanie, by z całym tak zwanym moim dorobkiem wykonać taki skok w rozjuszony tłum i dać się tak szarpać. To jest trudne, wiąże się z wysoką ceną. Ale ja chcę i jestem w stanie ponieść ten koszt, bo wydaje mi się, że to gra warta świeczki, dla mnie to jest prawdziwy ferment.

Punkowa feministka z misją

A z czysto realizacyjnego czy twórczego poziomu jak wyglądają nagrania? Mówisz, że próbowałaś robić bity, a dziś przy nagraniach siedzisz z Solarem czy Żabsonem w studiu Nobocoto, czy to raczej praca w domu, kameralna?

Wczoraj siedziałam w Nobocoto do późna, tylko bez Żabsona. Nie żebym to lubiła. Miałam nadzieję, że uda mi się wszystko ponagrywać w domu, nawet w pewnym momencie Nobocoto było na tyle miłe, że zrobiło mi domowe studio w pokoju, ale ostatecznie musiałam się zgodzić na nagrania w studiu. To nie jest dla mnie proste, ale uczę się tego.

W domu jestem sama ze swoimi emocjami, mogę eksperymentować tak długo, aż słyszę, że to jest ta emocja, to fajnie brzmi, natomiast w studiu jestem z realizatorem. Jak bym go nie lubiła, to jest to obcy człowiek, przed którym muszę się jakoś obnażyć.

Miałem okazję posłuchać kilku innych utworów niż te singlowe – wracasz w nich m.in. do tematu ojca. Myślisz, że w twojej muzyce jesteś bardziej bezpośrednia niż w książkach? Rzadziej ukrywasz się za maskami, ironią?

To grawitowanie do medium, jakim jest własny głos, fizyczna emanacja osobowości, duszy, wynika z potrzeby wyrażenia czegoś, czego już nie mogę wyrazić w pisaniu. Literatura tymczasowo przestała być dla mnie adekwatnym środkiem, bo pisząc, produkuję automatycznie za dużo masek i za dużo cudzysłowów, dodaję masę sensów, podsensów, nadsensów.

Pewnie podświadomie nakłada się tu dużo rzeczy: oczekiwania moich czytelników, język, który wypracowałam w komunikacji z nimi, skłonność do ironii, do dystansowania się do wszystkiego. Jest w tym po prostu mnóstwo niecelowego zasłaniania się. Miałam potrzebę wyrażenia zupełnie innych, potrzebowałam innych środków.

Moim zdaniem jednym z przejawów trudnej sytuacji kobiet w kulturze jest to, że wszystko, co wyrażają, tłumaczone jest na język biografii, bo poprzez biograficzne udosłownienie dociera się wyobraźnią do ich ciała. Bezustanne poszukiwanie dosłowności i biograficznego konkretu w tym, co piszą kobiety, jest rodzajem ekspozycji ich ciał. Poetka napisze wiersz, pisarka powieść, a media przetłumaczą to na jej biografię, dzięki czemu będą mogły pokazać jej zdjęcia. Czytelnicy będą mogli wyobrażać sobie, jak ona to przeżyła, wtedy ta treść zyskuje na mocy i klikalności.

A w poezji, którą sobie napisałam pod kątem tej płyty, jest mnóstwo prawdy, ale też słowo „prawda” kompletnie do niej nie pasuje. Raczej myślę o tych utworach „chwile”. Słowa złożone w obraz, nastrój, który jest stuprocentowo prawdziwy, ale nie w sposób faktograficzny.

W ostatnich latach rap kobiet, zwłaszcza amerykański, inaczej rozłożył akcenty dotyczące ciała. Raperki mówią o swojej seksualności bezpośrednio, mimo przerysowania. Może rap stał się formą ekspresji, która może być w jakiś sposób emancypująca?

Bardzo mnie kwestia ekspresji seksualności w rapie interesuje na takiej zasadzie – co mój język ma na ten temat do powiedzenia, jak ja to czuję, co ja mogę zaproponować. Najbardziej otwarta w tym wątku jest muzyka ludowa, tzw. rozrodcza, np. disco polo, która daje przyzwolenie na ekspresję pożądania zarówno mężczyźnie, jak i kobiecie. Pop jest raczej wstydliwy: seks to „branie w ramiona” i „budzenie się rano”. Rap bierze seks na tapet dość otwarcie i to jest jedna z jego wywrotowych energii.

W ogóle jeśli coś mnie pociąga w rapie, to ten wywrotowy potencjał, obietnica wolności. Samo wyrzucanie z siebie wersów jest emancypujące, bardzo fizyczne. Ręce, które zaczynają machać, poddanie się rytmowi, który daje jakiś flow treściom. One mogą wychodzić z ciebie trochę bez kontroli, nie próbujesz ich tamować, stylizować na mądre, one mówią tobą.

No i kiedy myślałam o tej swojej płycie, to też była dla mnie superważna kwestia: znalezienie języka na seks kobiet. Języka, którego nie ma w kulturze pop. Myślę, że na różnych frontach trwa praca nad wymyśleniem takiego języka, którym kobiety mogłyby mówić o swoim erotyzmie i pożądaniu. Posiadanie takiego języka, za którym idzie swoboda mówienia o swojej seksualności, to jest podstawa wolności i równości.

Kto nam zepsuł seks? Nie tylko Kościół i kapitalizm

Skoro literatura się dla ciebie wyczerpała i jednocześnie domykasz pracę nad albumem, to czy planujesz dłużej zostać przy branży muzycznej? To nowy zawód czy – długi, bo ośmioletni, ale jednak – eksces?

Na pewno nie chciałabym uczynić takiego bezustannego płodozmianu swoim modus operandi, ale rzeczywiście uciekam z rzeczy, co do których wiem, że zaczynam je robić na automacie – za łatwo mi idą, przestają stawiać mi opór. Dzięki pewnej biegłości w pisaniu mogę robić rzeczy ciągle dobre, ale takie, w których mnie nie będzie, i totalnie nie jestem tym zainteresowana. Ciągle szukam pól ekspresji, które przywrócą mi to ryzyko, intensywność przeżycia. Ta płyta naprawdę mi tego dostarczyła, cały ostatni rok, który spędziłam nad jej produkcją, to są mocne przeżycia, ogromny stres, życie na krawędzi. I myślę, że gdy ona ujrzy w końcu światło dzienne, to naprawdę będzie to dla mnie ważna chwila.

**
Dorota Masłowska (1983) – pisarka, autorka głośnej Wojny polsko-ruskiej pod flagą biało-czerwoną, za którą otrzymała Paszport „Polityki”, oraz nagrodzonego Nagrodą „Nike” Pawia Królowej. Autorka wystawianych na całym świecie dramatów Dwoje biednych Rumunów mówiących po polsku i Między nami dobrze jest. W 2014 jako Mister D wydała napisaną i wyprodukowaną przez siebie płytę Społeczeństwo jest niemiłe. W 2018 ukazała się jej powieść Inni ludzie, w marcu 2022 wszedł do kin film w reżyserii Aleksandry Terpińskiej pod tym samym tytułem. Laureatka Samuel-Bogumił Linde Preis 2020. Felietonistka Dwutygodnika i „Tygodnika Powszechnego”, autorka piosenek, scenarzystka. Mieszka w Warszawie.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Łukasz Łachecki
Łukasz Łachecki
Redaktor prowadzący, publicysta Krytyki Politycznej
Zamknij