Każdy argument ze świętych ksiąg, każde wyliczenie, od ilu komórek zaczyna się człowiek, każdy płodobus i każda brednia o „syndromie poaborcyjnym” to tylko zasłona dymna, za którą chowa się sedno sprawy: że chodzi o odebranie kobietom władzy nad własnym życiem.
Z końcem marca do Sejmu trafił obywatelski projekt „Legalna Aborcja Bez Kompromisów”, zapewniający kobietom prawo do usunięcia ciąży do 12. tygodnia bez podawania przyczyny. Przed nami więc kolejna odsłona długiej debaty o aborcji w Polsce. Debaty niezwykle angażującej emocjonalnie osoby po obu stronach sporu, a jednocześnie w pewnym sensie nudnej, bo wszelkie argumenty już padły, strony okopały się na swoich pozycjach, a kolejne dyskusje są po prostu powtórką tych samych ciosów wymienianych przez te same osoby i środowiska.
Zanim po raz kolejny wojenne bębny odbiją się echem w tytułach tekstów, warto ustalić, o co w ogóle toczy się dyskusja, bo wbrew pozorom nie o aborcję.
czytaj także
Dyskusja nie toczy się o aborcję, bo zakaz aborcji nie powstrzymuje kobiet przed przerywaniem ciąży. Ten truizm jest doskonale znany zarówno osobom domagającym się uznania prawa do aborcji bez podania przyczyny, jak i tego prawa najbardziej zajadłym przeciwnikom.
Wszystkie dostępne statystyki i badania, zarówno polskie, jak i te prowadzone przez WHO na całym świecie, pokazują, że prawo krajowe ma niewielki lub żaden wpływ na liczbę wykonywanych aborcji. Dzieje się tak dlatego, że obok legalnych środków istnieje zawsze, w każdym kraju, pod każdą szerokością geograficzną, szara strefa aborcji: od podróży do krajów oferujących takie zabiegi legalnie, przez wizyty w prywatnych klinikach czy gabinetach i metody farmakologiczne, po środki tzw. tradycyjne, znane z pokolenia na pokolenie lub oferowane przez różnej maści znachorki czy zielarki.
Obraz szarej strefy jest różny w zależności od kraju. W krajach bogatszych częściej będzie to uprzejmy lekarz, który pomoże fachowo i dyskretnie „rozwiązać delikatny problem”, albo miła obsługa kliniki z sąsiedniego kraju. W krajach biedniejszych – częściej napar z ziółek lub niesterylny stół zabiegowy jakiegoś partacza (stąd WHO szacuje, że nawet 45 proc. z ok. 73 milionów przeprowadzanych rocznie aborcji to zabiegi „niebezpieczne”, a aż 97 proc. z nich ma miejsce w krajach o niskich dochodach).
Patrząc na polskie podwórko, od czasu wprowadzenia pierwszych po PRL ograniczeń aborcji, myląco nazywanych „kompromisem aborcyjnym”, liczba legalnych aborcji w Polsce jest minimalna – w 2002 roku było to zaledwie 159 przypadków, a w ostatnich kilku latach liczba oficjalnie wykonanych zabiegów ustabilizowała się na poziomie około 1000–1100 rocznie (1040 zabiegów w 2015 roku oraz 1076 w 2020). Podobne liczby można przytaczać jeszcze długo, ale ogólny sens tezy da się już uchwycić – ogromna większość zabiegów usuwania ciąży w Polsce ma miejsce w szarej strefie lub poza granicami kraju, np. w popularnych czeskich klinikach.
Kiedy więc zwolennicy zakazu aborcji wypinają pierś w obronie niewinnych zarodków, doskonale zdają sobie sprawę, że w rzeczywistości ograniczają już i tak minimalne zjawisko aborcji legalnych. O żadnej ochronie „życia” nie może być mowy, skoro wszyscy, od dyrektora instytutu na rzecz terroru prawnego po przeciętną gospodynię domową gminy wiejskiej doskonale zdają sobie sprawę, że nie trzeba się specjalnie wysilać, żeby znaleźć różne sposoby na rozwiązanie „delikatnego problemu”.
Fanatyzm religijny? Wątpliwe
Skoro nie chodzi o ograniczenia zjawiska aborcji, którego zakazem ograniczyć niepodobna, to być może chodzi o religijny fanatyzm przeciwników aborcji, którzy powołując się na autorytet płynący ze świętych ksiąg wyznawanych przez siebie religii, twierdzą, że aborcja jest naszemu Stwórcy obrzydliwa i winna być wypalona gorącym żelazem? Mam co do tego poważne wątpliwości.
Przede wszystkim dlatego, że religijny fanatyzm, wbrew pozorom, jest w naszych warunkach zaledwie pozą, pozłotką, która lekko podrapana odkrywa głębokie pokłady cynizmu. Obrońcy życia poczętego grzmią z social mediów, telewizyjnych programów i mównicy sejmowej niczym bóg starotestamentowy, strasząc pomstą grzeszników, którzy podniosą rękę na życie ludzkie w łonie matki, lecz gdy tylko to życie wydostanie się na świat, znikają niczym sen złoty, nie bacząc na to, czy życie to dzięki ich interwencji będzie konać w męczarniach na oczach zdruzgotanej matki, czy też matki te zostały właśnie wbrew ich woli przykute do łóżek swoich niepełnosprawnych dzieci do końca ich życia.
czytaj także
Społeczeństwo i państwo, tak bardzo zaangażowane w losy tegoż życia przed porodem, mają po porodzie do zaoferowania zaledwie cienki zasiłek i wieczne proszenie się o wsparcie materialne na leki i zabiegi, turnus rehabilitacyjny, nie mówiąc już o urlopie wytchnieniowym, który w praktyce istnieje często wyłącznie w sferze fantazji, bo system placówek i świadczeń opiekuńczych to jeden z chroniczne niedofinansowanych obszarów polskich usług publicznych.
Nie jestem skłonny uwierzyć w fanatyzm religijny także z tego powodu, że jak nie od dziś wiadomo, postawy i poglądy publiczne wszelkiej maści konserwatystów i fundamentalistów znacząco rozjeżdżają się z ich postawami w życiu prywatnym, czego ostatnią odsłoną była intrygująca małżeńska epopeja znanych zwolenników zakazu rozwodów, których wyjątkowe i niedające się okiełznać uczucia splotły w pozamałżeńskim łożu i ostatecznie zaprowadziły do sądu, po rozwód właśnie. W kwestii aborcji zaś tajemnicą poliszynela jest to, że jeśli „delikatny problem” trafi się w rodzinie czy najbliższym otoczeniu środowisk ochrony życia, to nie ma wśród nich żadnych oporów czy trudności w sięgnięciu po dyskretne i bezpieczne dla kobiety rozwiązanie.
czytaj także
Potrzeby przeżycia religijnej ekstazy oczywiście również występują, ale wszystko wskazuje na to, że rzeczywiste jej ciepło odczuwają raczej osoby, które lata płodności mają już dawno za sobą (notabene w czasach, gdy „skrobało się” zupełnie otwarcie, z czego ówcześnie nierzadko korzystały), a dziś, stając po stronie tzw. obrońców życia, liczą na zarobienie paru punktów na plus przed zbliżającym się podliczeniem rachunku. Dla rachunku to najwyraźniej bez znaczenia, że te punkty zdobyte są cudzym kosztem.
Na cudzej łasce
Nasuwa się pytanie: skoro legalnych aborcji i tak jest w praktyce niewiele, a szara strefa jest dostępna na wyciągnięcie ręki, to czy jest w istocie o co kruszyć kopie? Nie lepiej machnąć ręką i dać zwolennikom zakazu spać snem sprawiedliwych, a „delikatne problemy” rozwiązywać tak jak dotychczas? Gdyby rzeczywiście chodziło o samą aborcję, to takie podejście może i byłoby racjonalne, ale jak wspomniałem na początku, nie o aborcję tutaj chodzi, ale o prawo do aborcji. A to jest już zupełnie inna sprawa.
Prawo do aborcji słusznie jest uważane za prawo człowieka, a dla kobiet ma znaczenie szczególne, pozwala bowiem kobiecie odmówić bycia matką. W rzeczywistości jest to prawo szalenie ważne, bo pozwala zerwać jeden z najściślej splecionych więzów tradycji i społeczeństwa: archetyp kobiety matki. Kobieta matka to istota, której celem i sensem istnienia jest wydanie na świat i wychowanie potomstwa, opieka nad domowym ogniskiem, doglądanie męża, latorośli, zwierząt domowych i paleniska. Nawet postęp uczyniony w kwestii praw kobiet i równouprawnienia płci w ostatnim stuleciu nie objął do końca swoim obszarem macierzyństwa. Kobieta może decydować o swoim miejscu zamieszkania, wykształceniu, zawodzie i sposobie spędzania wolnego czasu, ale tylko do czasu, gdy zajdzie w ciążę – wtedy społeczne normy znów wymagają od niej wypełnienia w pierwszej kolejności roli kobiety matki, nawet jeśli wymaga to poświęcenia wszystkiego, co kobieta do tej pory zdobyła lub czego pragnie.
I o to toczy się dzisiaj spór: czy kobieta może legalnie, otwarcie i w świetle prawa decydować o swoim macierzyństwie, czy też będzie systemowo decyzji tej pozbawiona i musi swoje życie układać gdzieś w półcieniu, nieformalnie, poza systemem.
Nawet w przypadku ustawowych wyjątków od zakazu aborcji nie zmienia się wszak jedno – w każdej z tych sytuacji decyzja kobiety nie jest suwerenna, tylko poprzedzona jest jakąś decyzją wyższego rzędu podejmowaną niezależnie od niej – czy chodzi o decyzję wymiaru sprawiedliwości stwierdzającą, że doszło do gwałtu, czy o decyzję lekarza orzekającego o zagrożeniu życia lub poważnym uszkodzeniu płodu. Istotą tzw. kompromisu aborcyjnego jest więc to, że kobieta nie ma prawa do decydowania o swoim macierzyństwie i nawet w zupełnie skrajnych przypadkach, takich jak gwałt czy zagrożenie jej życia, los kobiety zależy od łaski kogoś innego – np. sędziego czy lekarza.
czytaj także
W tej sytuacji projekt zakładający przyznanie kobietom prawa do aborcji do 12. tygodnia bez podawania przyczyny nie stwarza pola do rosnącej liczby aborcji, bo one i tak mają miejsce, ale próbuje zerwać ostatnie więzy trzymające kobietę w porządku świata przeszłego, gdy nie obejmowało jej równouprawnienie i nie mogła decydować o własnym życiu. Oddanie w ręce kobiety wolnej decyzji o tym, czy i kiedy chce zostać matką, jest symbolem społecznego postępu, który ostatecznie odprawia w przeszłość „stare dobre czasy”, gdy kobieta miała ściśle wyznaczone miejsce w męskim świecie.
To właśnie dlatego konserwatyści wszelkiej maści zadowalają się pozorami zwalczania aborcji i jej formalnym zakazem publicznym, jednocześnie niewiele interesując się jej powszechnością w życiu prywatnym, w rzeczywistości bowiem toczą bój o prawo, oficjalne reguły chroniące społeczny porządek, a nie o życie tego czy owego embrionu – i doskonale zdają sobie z tego sprawę. W sferze publicznej – społecznej, politycznej i religijnej – kobieta ma znać swoje miejsce, a prywatnie niech sobie robi, co chce, w końcu mamy XXI wiek i nikt nikogo na stosie palić nie będzie.
Jak długo jeszcze?
Badanie polskiej opinii społecznej wykonane przez Ipsos w listopadzie 2020 roku wykazało, że uznanie prawa do aborcji kobiet popiera aż 66 proc. polskiego społeczeństwa, a sprzeciwia się temu zaledwie 25 proc. badanych. Nie dziwi także, że poparcie dla praw kobiet spada z wiekiem: w grupie wiekowej 18–29 sięga 79 proc. i utrzymuje wynik powyżej 70 proc. aż do wieku 49 lat. Dopiero w grupie seniorów powyżej 60. roku życia poparcie dla prawa do aborcji wyraźnie spada, ale i tak utrzymuje się na poziomie 52 proc. przy 36 proc. głosów sprzeciwu. Takie poparcie wyraźnie pokazuje zmianę, jaka zaszła w polskim społeczeństwie, oraz to, jak rozjeżdżają się poglądy i oczekiwania społeczne z dyktatem różnych maści prawicowych sił politycznych, które w Polsce rządzą.
Rada Miasta uwolniła Warszawę od głoszącej nienawiść furgonetki fundamentalistów
czytaj także
Z takich badań wynika, że nie było lepszego momentu, by doprowadzić sprawę do końca i zagwarantować Polkom prawo, które w większości krajów Zachodu od dawna jest standardem: prawo do decydowania o własnym macierzyństwie.
Pamiętajmy o jednym: każdy argument ze świętych ksiąg czy kapłańskich kazań, każda próba wyliczenia, od ilu komórek zaczyna się człowiek, każdy uliczny płodobus, każdy krzyk o masowym ludobójstwie i każda brednia o fali poaborcyjnych kryzysów psychicznych to tylko zasłona dymna, za którą chowa się sedno sprawy: że spór nie dotyczy aborcji, ale prawa do niej. Prawa osobistego wyboru. W wymiarze praktycznym spieramy się o to, czy kobiety w Polsce będą mogły swobodnie i legalnie decydować o swoim macierzyństwie, a w razie decyzji o aborcji przechodzić zabiegi legalnie, w publicznych i prywatnych placówkach opieki zdrowotnej, tak jak wszystkie inne świadczenia medyczne, czy też będą musiały na ten temat milczeć i chować się po kątach we własnym kraju.
Legalna aborcja. Bez kompromisów. Polsko, dasz radę to zrobić!
czytaj także
Na pytanie o to, czy i kiedy kobieta ma prawo samodzielnie postanowić o przerwaniu własnej ciąży, czy może musi tę decyzję konsultować z szerokim gremium dyplomowanych ekspertów albo ustąpić wobec religijnych przekonań tej czy owej grupy, nie ma odpowiedzi ani w świętych księgach, ani w badaniach biologów. To jest pytanie o zakres praw i wolności człowieka, a więc kwestia polityczna – i tylko na drodze politycznej znajdzie rozwiązanie.
**
Bartosz Migas jest łodzianinem, prawnikiem, członkiem partii Razem i asystentem społecznym posłanki Pauliny Matysiak