Świat

Apartheid as usual. Śmierć dziennikarki nie zmieni polityki Izraela

Śmierć czołowej dziennikarki Al-Dżaziry Szirin Abu Akleh powinna stać się kolejnym przyczynkiem do krytyki polityki państwa Izrael wobec Palestyńczyków. I właśnie dlatego zniknie z nagłówków gazet i portali.

„Minęło raptem dziesięć dni od zabicia Szirin, a dziennikarze już zdążyli przejść nad tym do porządku dziennego. Wiem, jak działa cykl newsowy, ale nie możemy tak po prostu o niej zapomnieć i zaprzestać domagania się pociągnięcia do odpowiedzialności sprawców jej śmierci oraz domagania się sprawiedliwości. Była jedną z nas” – tak 22 maja pisała przyjaciółka zabitej w Dżeninie, podczas relacjonowania operacji wojska izraelskiego przeciw palestyńskim bojownikom, dziennikarki Al-Dżaziry Szirin Abu Akleh.

Dziennikarka Al-Dżaziry zabita podczas relacjonowania izraelskiego nalotu

Dalia Hatuqa – dziennikarka również zajmująca się Bliskim Wschodem – ma rację, także jeśli chodzi o zasady rządzące cyklem newsowym. Ale ta śmierć nie powinna zniknąć z nagłówków gazet oraz ich elektronicznych odpowiedników nie tylko dlatego, że Abu Akleh była „jedną z nas” – czyli dziennikarką relacjonującą konflikty zbrojne, zabitą podczas pracy.

Co się wydarzyło w Dżeninie?

Z dużą dozą prawdopodobieństwa możemy napisać dziś, że Szirin Abu Akleh została zastrzelona podczas relacjonowania operacji w Dżeninie przez wojsko izraelskie (IDF). W wynikach drobiazgowej analizy dostępnych materiałów audio, wideo oraz fotograficznych międzynarodowy kolektyw śledczy Bellingcat przychyla się do wersji relacjonowanej przez świadków zdarzenia – w tym innych dziennikarzy – a nie tej, którą podaje strona izraelska.

Co prawda IDF przyznaje, że śmiertelny strzał mógł paść z karabinu żołnierza izraelskiego – i ubolewa nad taką ewentualnością – ale uważa za równie prawdopodobne, że Abu Akleh zginęła od kuli z karabinu palestyńskich bojowników.

IDF utrzymuje też, że Abu Akleh znalazła się między dwoma strzelającymi do siebie grupami, co nie znajduje potwierdzenia ani w dostępnych obecnie materiałach, które przeanalizował Bellingcat, ani w relacjach świadków zdarzenia. Świadkowie, w tym inny postrzelony dziennikarz Al-Dżaziry Ali al-Samoudi, twierdzą, że IDF otworzyło ogień bezpośrednio w stronę dziennikarzy oraz że w tamtej chwili nie było żadnej strzelaniny z bojownikami palestyńskimi.

Wielki brat ufa

Śledztwo Bellingcat to jedyne niezależne dochodzenie, na jakie w tej chwili możemy liczyć. Izrael nie zamierza wszczynać osobnego postępowania przeciw swoim żołnierzom, a wyjaśnienia, które prowadzi, utknęły w martwym punkcie, bo – jak informował m.in. „The New York Times” – strona palestyńska nie zamierza wydawać Izraelowi kuli wyjętej z ciała zabitej dziennikarki. Izrael stwierdził więc, że bez analizy pocisku dochodzenia nie zamknie.

Izraelski żołnierz. Fot. Israel Defense Forces/flickr.com

Palestyńczycy z kolei nie chcą badać sprawy wspólnie, nawet jeśli miałoby się to odbywać pod okiem międzynarodowych ekspertów, tak jak proponowała strona izraelska. Domagają się dochodzenia w pełni niezależnego, na co – jak na razie – nie ma szans. Zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę postawę najpotężniejszego sojusznika Izraela, czyli USA.

Owszem, administracja prezydenta Joe Bidena ubolewa nad tragicznymi wydarzeniami – w końcu Abu Akleh miała amerykańskie obywatelstwo – a Amerykański Departament Stanu zaapelował o przeprowadzenie gruntownego dochodzenia. Zarazem jednak władze USA obdarzyły Izrael pełnym zaufaniem, że właśnie takie dochodzenie przeprowadzi.

Tym samym zignorowano apel 57 kongresmenów z Partii Demokratycznej, którzy domagali się niezależnego śledztwa pod przewodnictwem FBI. Byłoby to uczciwe, biorąc pod uwagę potężne wsparcie finansowe, jakiego rok rocznie USA udzielają izraelskim siłom zbrojnym, tym samym przecież, które prowadziły operację w Dżeninie.

Pozbądźmy się jednak złudzeń. Al-Dżazira wspomina spotkanie amerykańskiego sekretarza Lloyda Austina z szefem izraelskiego MON-u Bennym Gantzem, które odbyło się już po tragicznej śmierci dziennikarki. „Lloyd Austin podniósł tę kwestię [śmierci Abu Akleh – przyp. red.] oraz omówił ją z Bennym Gantzem, a także przyjął zapewnienia Izraela, że sprawa zostanie wyjaśniona” – oświadczył rzecznik Pentagonu John Kirby, cytowany przez Al-Dżazirę.

Czy więc Izraelowi będzie zależało na uczciwym wyjaśnieniu sprawy oraz wyciąganiu konsekwencji wobec swoich żołnierzy? Marne szanse, jak wskazuje na łamach „Guardiana” Elizabeth Tsurkov z izraelsko-palestyńskiego think tanku Forum for Regional Thinking.

„Tylko ty możesz ocalić państwo żydowskie”. Jak Bibi dogadał się z Bennym

Tsurkov rysuje kontekst polityczny. Rząd Naftalego Bennetta jest obecnie zakładnikiem prawicowej opozycji, której ucieleśnieniem jest Likud Benjamina Netanjahu. A Likud żadnego ustępstwa względem Palestyńczyków nie wybaczy. Dlatego też ekspertka uważa, że nikt nie będzie ścigał osób odpowiedzialnych ani za śmierć dziennikarki, ani za gorszące sceny podczas jej pogrzebu, gdy policja zaatakowała żałobników niosących trumnę i flagi Palestyny. Ryzyko spadku sondażowych słupków jest zbyt wysokie.

W gronie wzywających międzynarodową społeczność do działania po zabójstwie Abu Akleh znalazła się Agnes Callamard, sekretarz generalna Amnesty International, która swój apel opatrzyła dwoma hasztagami: „Izrael” oraz „apartheid”. Tym samym Callamard nawiązała do głośnego raportu Amnesty, która politykę Izraela wobec Palestyńczyków nazywa jednoznacznie apartheidem.

Wspomniany raport wywołał burzę, zanim się ukazał, choć przed AI podobne wnioski wysnuwały Human Rights Watch oraz izraelskie B’Tselem – także pisząc o apartheidzie.

Środowiska żydowskie domagały się wstrzymania publikacji raportu, a Amerykanie z góry założyli, że będzie naznaczony uprzedzeniami, a nawet antysemityzmem. Wszystko dlatego, że Amnesty International w swej krytyce Izraela poszła o ten jeden krok za daleko – użyła słowa „apartheid”.

Raport czy „raport”?

Słowo „apartheid” w najnowszym raporcie Amnesty International pada dokładnie 630 razy, także w tytule. Autorem tak skrupulatnego wyliczenia jest Daniel Ben-Ami, dziennikarz zajmujący się współczesnym antysemityzmem.

Na łamach serwisu Spiked Ben-Ami pisze: „Skoro już oskarżamy Izrael o instytucjonalną dyskryminację – a taki zarzut można postawić wielu innym rządom – to czy musimy nadawać mu specjalną etykietę »apartheid«? Czemu nie dyskutujemy o tym, czy faktycznie – i jeśli już, to w jaki sposób – Izrael prowadzi politykę dyskryminacji? Wtedy moglibyśmy dokonać oceny zarzutów na podstawie ich wartości merytorycznej”.

Krytykując Amnesty International, Ben-Ami jednocześnie chwyta istotę sporu o sam raport, choć niekoniecznie zdaje sobie z tego sprawę. Jeśli bowiem krytykę państwa Izrael sprowadzimy jedynie do moralnego potępienia, to cała dyskusja siłą rzeczy zejdzie na poziom emocji, a retoryczne popisy przykryją fakty. Tyle że emocjom ulegają nie autorzy raportu AI, a politycy rządzący Izraelem, ich sojusznicy w USA, a także przedstawiciele niektórych organizacji żydowskich.

Weźmy choćby szefa American Jewish Culture Davida Harrisa, który w krótkim oświadczeniu wideo, jeszcze przed publikacją AI, charakterystycznym gestem bierze słowo „raport” w cudzysłów.

Harris nie owija w bawełnę – stwierdza, że porównywanie Izraela, „jedynej liberalnej demokracji na Bliskim Wschodzie”, do systemu panującego w RPA w drugiej połowie XX wieku jest niczym innym jak zniesławieniem. Zdaniem Harrisa apartheid był jedynym swego rodzaju systemem i plamą na historii ludzkości – a nie kategorią prawną, którą można zastosować do dzisiejszej polityki Izraela.

Podobnie zareagowali przedstawiciele Izraela. Jair Lapid, szef izraelskiego MSZ, zarzucił AI powielanie propagandy terrorystów oraz zasugerował, że autorzy raportu kierowali się antysemickimi pobudkami. „Bardzo bym nie chciał sięgać po argument, że jeśli Izrael nie byłby państwem żydowskim, to nikt w Amnesty nawet by nie pomyślał o wysuwaniu takich argumentów. Niestety w tym wypadku nie widzę innej możliwości” – stwierdził.

Po drugiej stronie oceanu – od amerykańskiego prawa do lewa – uznano zgodnie, że Amnesty International podważa prawo Izraela do samostanowienia. Tę opinię powtórzył rzecznik departamentu stanu Ned Price, dając tym samym gwarancję, że administracja prezydenta Bidena swego przyjaciela na Bliskim Wschodzie nie da skrzywdzić. A na pytanie grillującego go dziennikarza o to, czemu departament tak jednoznacznie i błyskawicznie potępia najnowszy raport AI, podczas gdy tak chętnie powoływał się na raporty tej samej organizacji opisujące reżimy, z którymi Stanom jest niekoniecznie po drodze – odpowiedzi już nie znalazł. Choć można założyć, że było to pytanie retoryczne.

Oczywiście, w raporcie Amnesty International nie znajdziemy ani dowodów na antysemityzm jego autorów, ani tym bardziej podważania prawa Izraela do samostanowienia. Natomiast raport rzeczywiście mówi jasno: Izrael prowadzi wobec Palestyńczyków politykę apartheidu. Autorzy nie wywodzą tego wniosku przez nacechowane emocjami analogie do systemu panującego w RPA. Sięgają po fakty i opierają się na konkretnych regulacjach prawnych, w tym na Międzynarodowej konwencji o zwalczaniu i karaniu zbrodni apartheidu, czy statucie rzymskim.

Kto ma większość, ten ma władzę

David Harris, w przywołanym wyżej wideowystąpieniu ma rację, gdy mówi, że Izrael to jedyne państwo na świecie, w którym Żydzi mają większość. Tak samo ma rację, gdy mówi, że celem polityki apartheidu w RPA było zdominowanie przez białą mniejszość rdzennej ludności, aby wykorzystywać ją m.in. jako siłę roboczą i czerpać z takiego stanu rzeczy realne korzyści. Ale czy ma rację, gdy argumentuje, że w przypadku polityki Izraela wobec Palestyńczyków nie można mówić o apartheidzie?

Autorzy raportu Amnesty International pokazują, że polityka Izraela wobec Palestyńczyków to właśnie polityka dominacji i podporządkowania, która i w tym przypadku ma na celu budowanie i utrwalanie etnicznej większości oraz czerpanie z tego realnych korzyści. I znów – bez analogii do RPA – sięgają po konkretne wydarzenia historyczne i przepisy prawa obowiązujące w Izraelu.

„Od momentu swego powstania w 1948 roku Izrael prowadzi politykę zmierzającą do ustanowienia i utrzymania żydowskiej hegemonii demograficznej i maksymalizacji kontroli nad ziemią, z której korzystają żydowscy Izraelczycy [w odróżnieniu od Izraelczyków arabskich, czyli obywateli Izraela o nieżydowskim pochodzeniu – przyp. red.], przy jednoczesnym ograniczaniu liczby Palestyńczyków, ograniczaniu ich praw i utrudnianiu im możliwości kwestionowania tego wywłaszczenia” – czytamy w raporcie.

Przywołane wydarzenia roku 1948 poprzedziła realizacja obietnicy złożonej przez Brytyjczyków w deklaracji Balfoura, która mówiła o stworzeniu żydowskiej siedziby narodowej na terytorium Palestyny. Po I wojnie światowej obszar ten był brytyjskim protektoratem, do którego ściągała żydowska migracja, nasilona w dwudziestoleciu międzywojennym z jednej strony wzmagającym się antysemityzmem w Europie, a z drugiej ideologią syjonizmu, która zapowiadała powstanie państwa będącego schronieniem dla prześladowanych na przestrzeni wieków europejskich Żydów. Bezprecedensowa katastrofa II wojny światowej tylko umocniła tendencje państwowotwórcze. A migracja żydowska zaczęła zmieniać strukturę demograficzną na terytorium palestyńskim, co stało się zarzewiem konfliktu trwającego do dziś.

Palestyńczyk przemycający kozę na okupowane przez Izrael terytoria. Fot. ILO/APEX/flickr.com

Żydzi, którzy mieszkali w Palestynie przed 1948 rokiem, stanowili 30 proc. populacji – wielu z nich to europejscy emigranci – i posiadali 6,7 proc. ziemi. Palestyńczycy – pozostałe 70 proc. populacji – posiadali 90 proc. ziemi. Budowa państwa Izrael zmieniła te proporcje drastycznie na niekorzyść Palestyńczyków.

Wydarzenia towarzyszące powstaniu Izraela to dla Palestyńczyków Nakba, czyli katastrofa. Nawiasem mówiąc, to właśnie kolejnej rocznicy Nakby był poświęcony ostatni materiał, jaki realizowała zabita w Dżeninie Szirin Abu Akleh.

Amnesty International opisuję Nakbę tak: „W trakcie tworzenia Izraela jako państwa żydowskiego w 1948 roku jego przywódcy byli odpowiedzialni za masowe wypędzenie setek tysięcy Palestyńczyków i zniszczenie setek palestyńskich wiosek, co było równoznaczne z czystką etniczną. Zdecydowali się oni na przymusowe osiedlanie Palestyńczyków w enklawach na terenie Państwa Izrael, a po okupacji wojskowej w 1967 roku – na Zachodnim Brzegu i w Strefie Gazy”.

W tym samym czasie Izrael poszerzył swoje granice oraz otworzył się na żydowską emigrację z Europy, nadając przybywającym prawa i przywileje kosztem wygnanej ludności palestyńskiej.

„W 1967 roku Izrael rozszerzył tę politykę […] na Zachodni Brzeg Jordanu i Strefę Gazy, które okupuje do dziś. Obecnie wszystkie terytoria kontrolowane przez Izrael są administrowane w celu zapewnienia korzyści Izraelczykom ze szkodą dla Palestyńczyków, a uchodźcy palestyńscy są nadal wykluczani” – czytamy w raporcie.

„Jednocześnie przywódcy Izraela zdecydowali się na systemowe uprzywilejowanie obywateli Izraela poprzez dystrybucję ziemi i zasobów, co skutkuje ich względnym bogactwem i dobrobytem kosztem Palestyńczyków. Stale rozbudowują osiedla żydowskie na okupowanych terytoriach palestyńskich, łamiąc tym samym prawo międzynarodowe” – dodają badacze.

Apartheid as usual?

Amnesty International naświetla różne porządki prawne powstałe w 1948 roku, ale i po kolejnych starciach zbrojnych, czyli m.in. w 1967 roku po wojnie sześciodniowej oraz po intifadach z lat 1987–1993 i 2000–2005. Tym prawom podlegają Palestyńczycy w zależności od tego, gdzie mieszkają. Najwyrazistszym tego symbolem jest wybudowany po drugiej intifadzie mur oddzielający Zachodni Brzeg od Izraela. Inne prawa obowiązują Palestyńczyków zamieszkujących Gazę, Wschodnią Jerozolimę, czy właśnie Zachodni Brzeg – gdzie zabito Szirin Abu Akleh – a inne Palestyńczyków zamieszkujących Izrael czy Autonomię Palestyńską.

Takie izraelskie „dziel i rządź” osłabia zarówno więzy polityczne, jak i osobiste oraz rodzinne między członkami różnych palestyńskich wspólnot – i zdaniem Amnesty International wpisuje się w działania dyskryminujące oraz umacniające pozycję Izraelczyków. Z kolei według Izraela taka polityka dyktowana jest wyłącznie względami bezpieczeństwa państwa, które zagrożone jest od wewnątrz, jak i z zewnątrz.

W walce o bezpieczeństwo nie ma miejsca na półśrodki, czego przykładem jest choćby wspomniany już mur, ale i katalog jawnych naruszeń praw człowieka, który znajdziemy na ponad 270 stronach raportu Amnesty International, a wreszcie zastrzelenie Szirin Abu Akleh.

Bo gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą – zdaje się mówić na łamach „Jerusalem Post” David M. Weinberg, wiceszef konserwatywnego think tanku Jerusalem Institute for Strategy and Security. Weinberg apeluje do przyjaciół Izraela o wsparcie w tych dniach, zauważając nieco prowokacyjnie, że łatwo jest stać u boku sojusznika, gdy cały świat jest z niego dumny, ale trudniej, gdy sprawy się komplikują.

I choć na świecie oraz w samym Izraelu nie brakuje krytycznych głosów wobec polityki państwa względem Palestyńczyków, także wyrażanych na łamach „Jerusalem Post” i innych izraelskich mediów, to Weinberg o przyjaciół Izraela powinien być spokojny.

Palestyńczycy mogą siedzieć i patrzeć, jak Żydzi głosują na prawicowych ekstremistów

Raport Amnesty International, a przede wszystkim wysunięte w nim zarzuty stosowania polityki apartheidu, zostały odrzucone m.in. przez rządy Wielkiej Brytanii, Niemiec, Holandii, Kanady i oczywiście USA. A w kwestii śmierci Szirin Abu Akleh Stany Zjednoczone, wspierające wojska swojego sojusznika niemal 4 miliardami dolarów rocznie, ograniczyły się w zasadzie do symbolicznych apeli o uczciwe wyjaśnienie sprawy.

Czas zrobi więc swoje. Szirin Abu Akleh zostanie dopisana do długich list ofiar Izraela skrupulatnie prowadzonych przez organizacje pozarządowe, a przyjaciele pozostaną przyjaciółmi.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Bartosz Rumieńczyk
Bartosz Rumieńczyk
Dziennikarz
Dziennikarz zajmujący się migracjami, uchodźstwem, prawami człowieka i prawami zwierząt. Przez pięć lat związany z redakcją Onetu, obecnie niezależny. Publikuje na łamach „Tygodnika Powszechnego”, OKO.press czy Wirtualnej Polski. Współtworzy projekt Historie o człowieku.
Zamknij