Musimy się przeciwstawić prawicowej obsesji militaryzacji, rywalizacji mocarstw, zbrojeń i bezpieczeństwa narodowego. Ukraina walczy dziś ze skutkami kolonialnego projektu opartego na tych właśnie priorytetach. A świat bardziej zmilitaryzowany, zjednoczony wokół narodowych i imperialnych sztandarów będzie jeszcze mniej bezpieczny i mniej sprawiedliwy niż dziś. Będzie bardziej „putinowski”.
Od pierwszych godzin napaści Rosji na Ukrainę media w pośpiechu odkurzają starą, zimnowojenną wizję globalnej rywalizacji, w której nie ma miejsca na lewicową krytykę kapitalizmu. Każda taka krytyka jest automatycznie kwalifikowana jako pożyteczny idiotyzm na rzecz geopolitycznego rywala „wolnego świata”. Również na lewicy wiele osób dało się chyba przekonać i właśnie posypuje popiołem głowy za swój rzekomy symetryzm i „antyimperializm idiotów”. Część z nich być może nawet słusznie składa teraz samokrytykę.
Problem w tym, że przyjmując wizję nowej zimnej wojny, w pakiecie kupuje się opowieść prawicy, która niezależnie od wersji – neoliberalnej czy konserwatywno-narodowej – zaleca pogodzenie się ze wspólnym im militaryzmem, europocentryzmem i zimnowojenną perspektywą geopolityczną. Tymczasem próby wpisania się w tę wizję rzeczywistość wydają się najgorszą dziś możliwą opcją. Po prostu dlatego, że militaryzm, europocentryzm i geopolityka podsuwają wyłącznie fałszywe tropy.
czytaj także
Epizod komunistyczny czy doktryna szoku?
Jednocześnie na naszych oczach i z udziałem wielu z nas wyłania się spontaniczna odpowiedź na wojnę: masowa pomoc uchodźcom. A to przecież nic innego jak realizacja lewicowej wizji solidarności ponad granicami i oddolnej samoorganizacji, która, ratując życie ludzi skazanych na śmierć przez agresora, stanowi być może najlepszy sposób walki. Podobnie jak w przypadku fali samopomocy na początku pandemii wiosną 2020 roku można tu mówić o czymś w rodzaju „epizodu komunistycznego”, praktycznej afirmacji dobra wspólnego, ukazującej wywrotowy potencjał społecznej kooperacji, zduszony na co dzień przez tłamszącą nas logikę kapitalistycznej konkurencji.
Wciąż brakuje lewicowej analizy źródeł i charakteru tej wojny. Potrzebujemy takiej analizy, o ile chcemy myśleć o lepszym świecie po jej zakończeniu. Jeśli jej nie wypracujemy, będziemy skazani na autorytety w stylu Radosława Sikorskiego z jednej, albo abstrakcyjny symetryzm i pacyfizm z drugiej strony.
czytaj także
Większość tak zwanych poważnych głosów głównego nurtu opinii wykorzystuje wojnę jako pretekst dla uzasadnienia klasycznej doktryny szoku, swego czasu znakomicie opisanej przez stawianą dziś do kąta Naomi Klein. Ta nowa terapia szokowa oznacza teraz zapalenie zielonego światła wyścigowi zbrojeń, zaciskanie pasa w gospodarce, marginalizację kryzysu klimatycznego, odłożenie na lepsze czasy walki z dyskryminacją kobiet i mniejszości, zapomnienie o tragedii uchodźców na granicy z Białorusią i tak dalej. Marna to perspektywa, bo świat bardziej zmilitaryzowany i zjednoczony wokół narodowych oraz imperialnych sztandarów będzie jeszcze mniej bezpieczny, mniej demokratyczny i mniej sprawiedliwy niż dziś. Używając modnej obecnie frazy, będzie bardziej „putinowski”.
Od tego, jak podejdziemy do obecnych wydarzeń, w dużym stopniu zależy, czy całe społeczeństwo zmieni się w kierunku zapowiadanym przez „komunistyczny epizod” solidarności z uchodźcami, czy raczej da się popchnąć w zimnowojenne rejony „putinizacji”.
Occupy na pierwszej linii frontu
Próbując zmierzyć się z tym, co się dzieje, najlepiej zacząć od przejmujących obrazów, które docierają do nas z Ukrainy. Nawet z poprawką, że duża ich część to propaganda wojenna, pozwalają one mówić o toczącej się tam wojnie ludowej. Nie tylko ze względu na znaczenie, jakie w walkach mają jednostki obrony terytorialnej, taktyka partyzancka i koktajle Mołotowa przygotowywane przez ludność obleganych miast, ale przede wszystkim ze względu na masowy opór bezprzemocowy.
Jego przykłady można by mnożyć. Widzimy go między innymi w Melitopolu, Berdiańsku, Chersoniu. Wszędzie tam, gdzie wojska rosyjskie zajmują ukraińskie terytorium, zwykli ludzie – czasem tłumy, a czasem nawet pojedyncze osoby – codziennie konfrontują się z okupantami, za całą broń mając flagi, transparenty oraz siłę swojego głosu i ciał. Nie będzie przesadą nazwanie tego ruchu powstaniem.
Sam fakt, że trzy tygodnie po rozpoczęciu wojny takie akty oporu są możliwe, świadczy o ogromnej determinacji i masowym charakterze oporu oraz – przy okazji – o dezorientacji agresora. Świadczy także o tym, że oczywista w warunkach narzuconych przez Rosję militaryzacja oporu nie pochłonęła podmiotowości społecznej, a wojna nie pożarła polityki całkowicie. Pokojowe protesty nie tylko przypominają o prawdziwości Clausewitzowskiej zasady, że wojna jest polityką prowadzoną innymi środkami, ale – dalej zgodnie z Clausewitzem – również o tym, że prawdziwe rozstrzygnięcie nie padnie na polach bitew – gdzie, niezależnie od ponoszonych porażek, Rosjanie mają ogromną przewagę – ale będzie miało charakter polityczny.
Reguła ta odnosi się do wszystkich wojen, ale w dwójnasób do wojen antykolonialnych. A z taką wojną mamy do czynienia w Ukrainie. O ile zatem militarnie Rosja może wygrać wszystkie bitwy, o tyle jej klęska polityczna w wojnie jest z każdym dniem coraz bardziej pewna.
Antyokupacyjne demonstracje wpisują się w szerszy kontekst współczesnych ruchów masowych konfrontujących się z przemocą państwa. Podobne sceny widzieliśmy na początku wojen w Syrii i Jemenie, a wcześniej podczas obu palestyńskich intifad. Tam także walkom zbrojnym towarzyszyły akty obywatelskiego nieposłuszeństwa, kampanie biernego oporu i masowe demonstracje. W jakimś sensie w Ukrainie obserwujemy nową, ekstremalną ich wersję łączącą elementy ruchu Occupy, Arabskiej Wiosny i intifady (a także rzecz jasna okupacji kijowskiego Majdanu w 2014 roku). Nadzieję budzi fakt, że w odróżnieniu od powstań w Palestynie i Syrii Ukraińcy i Ukrainki nie zostali porzuceni przez resztę świata. Nikt też – z wyjątkiem Rosji – nie kryminalizuje ich oporu jako terroryzmu.
Ta wojna toczy się też na opowieści. Na tym froncie Ukraina wygrywa
czytaj także
Jak dokończyć dekolonizację imperium?
Powyższe odniesienia do antykolonializmu i do sytuacji globalnego Południa nie są wcale egzotyczne. Historycznie Ukraina stanowiła przedmiot ekspansji kolonialnej dwóch mocarstw. Najpierw była to Rzeczpospolita (pierwsza i druga) i polska szlachta odgrywająca rolę kolonizatora podczas zaborów, a potem także Rosja. W obu przypadkach realizowane na terenie Ukrainy projekty kolonialne miały charakter osadniczy i eliminacjonistyczny – czyli wymazujący kulturowo-historyczną i fizyczną obecność kolonizowanej ludności. W obu też przypadkach skolonizowani stawiali im silny opór.
Po 1945 roku polskie panowanie kolonialne przeszło do historii, ale po krótkiej przerwie w pierwszych latach istnienia ZSRR stalinizm rewitalizował kolonizację rosyjską i aż do 1991 rozwijała się ona w najlepsze. Dlatego właśnie nacjonalizm ukraiński kształtujący się w tym samym czasie co polski i rosyjski ma inny charakter. O ile te pierwsze są nacjonalizmami panujących, o tyle ukraiński pozostaje nacjonalizmem podporządkowanych. Ma to swoje konsekwencje polityczne, bo tylko nacjonalizmy podporządkowanych zorientowane są antyimperialistycznie i mogą (choć wcale nie muszą) mieć postępowy charakter.
Bilewicz: Ukraińcy dokonali wyboru i są gotowi oddać za to życie
czytaj także
Znamy to dobrze z historii lewicowych nacjonalizmów w Ameryce Łacińskiej i na Bliskim Wschodzie, a dziś dotyczy to chyba także ich ukraińskiego odpowiednika, który nie jest tylko jedną z prawicowych opcji na scenie politycznej, ale spontanicznym samookreśleniem w obliczu agresji militarnej mocarstwa kolonialnego. Warto pamiętać, że największy opór agresji stawiają dziś rosyjskojęzyczne miasta takie jak Charków, Czernihów, Mariupol, Chersoń. Postawa Ukraińców i Ukrainek mówiących po rosyjsku podważa żywione nie tylko przez Putina przekonanie, że w naszej części świata poczucie przynależności narodowej musi się łączyć ze wspólnotą języka i innymi atrybutami etniczności.
Obecny opór ukraiński – niezależnie od konfiguracji na tamtejszej scenie politycznej – stanowi próbę wyzwolenia od oligarchicznego kapitalizmu narzuconego temu krajowi po upadku ZSRR. W tym sensie skierowany jest on przeciw skutkom polityki Zachodu, który w latach 90. XX wieku – zaślepiony własnym triumfem geopolitycznym i ideologicznym oraz wizją rzekomego końca historii – potraktował byłe terytorium radzieckie jako nowe pole ekspansji kapitału, rynek konsumencki, zasobnik surowcowy i rezerwuar ziemi uprawnej (która w czasie kryzysu 2008 roku była rentowną inwestycją dla wielu kapitałów finansowych uciekających z dołujących rynków) i taniej siły roboczej, a zarazem kolejny z długiej listy (po Ameryce Południowej) przedmiot neoliberalnej kontrrewolucji w najbrutalniejszej postaci. Narzucenie Rosji i Ukrainie polityk neoliberalnych skutecznie zablokowało budowę demokracji w obu krajach. Wobec słabości sił społecznych stawiających opór oligarchizacji i tendencjom autokratycznym w obu krajach demokracja została skazana na fasadowość.
czytaj także
Co istotne, scenariusz ten nie jest w żadnym razie związany z jakąś wschodnioeuropejską specyfiką. Obserwujemy go od dekad wszędzie tam, gdzie neoliberalna polityka rugowania demokratycznej kontroli nad gospodarką na rzecz władzy kapitału i powiązanych z nim merytokratów nie napotyka na zorganizowane społeczeństwa zdolne bronić swojej podmiotowości.
Długo można wyliczać historyczne i aktualne przykłady z Ameryki Łacińskiej, Afryki subsaharyjskiej czy Azji południowo-wschodniej. Wszędzie tam, podobnie jak w Rosji i Ukrainie, prywatyzacje, deregulacje, demontaż systemów zabezpieczeń socjalnych i usług publicznych stworzyły warunki do czegoś rodzaju nowej wersji akumulacji pierwotnej, która wyniosła do władzy nową klasową elitę kosztem dramatycznego wzrostu nierówności i pauperyzacji większości społeczeństw. Podobnie jak gdzie indziej na świecie, w strefie postradzieckiej podporządkowanie demokracji władzy ekonomicznej oligarchii w połączeniu z więziami odziedziczonymi po ZSRR stworzyło też warunki dla gospodarczej i politycznej zależności Ukrainy od Rosji.
Samostanowienie czy Ruski Mir?
Kapitalizm w wersji rozwijającej się w dawnym ZSRR zepchnął większość krajów znajdujących się na tym obszarze do roli surowcowych peryferii Zachodu, a zarazem skazał kraje takie jak Ukraina na rolę peryferii regionalnego mocarstwa, którym stała się Rosja. Pod pewnymi względami neoliberalny podbój ZSRR uruchomił zatem logikę reprodukcji zależności centro-peryferyjnych, która rozwijała się w Rosji przedrewolucyjnej. Restauracja kapitalizmu przyniosła zatem nie demokrację, społeczeństwo obywatelskie i liberalne standardy prawne, ale stworzyła warunki do powrotu starych kolonialnych powiązań i hierarchii w stosunkach formalnie niepodległych państw.
Od pomarańczowej rewolucji w 2004 roku społeczeństwo ukraińskie z coraz większą determinacją buntuje się przeciw temu modelowi kapitalizmu. Także w Rosji od 2012 roku widzimy podobne mobilizacje, choć są one mniej skuteczne i ograniczone do klasy średniej, i w konsekwencji nie były w stanie powstrzymać putinowskiej restauracji imperializmu. W przeciwieństwie do dynamiki politycznej w Rosji kolejne fale protestów w Ukrainie częściowo podkopały tamtejszą wersję kapitalizmu oligarchicznego, choć nie obaliły jej całkowicie.
Zachód chce objaśniać nam świat. Czego nie wie o Europie Wschodniej?
czytaj także
Najważniejszym ich sukcesem, poza wymianą elit rządzących, pluralizmem politycznym i wyłonieniem się ograniczonej oddolnej kultury demokratycznej, było zerwanie zależności od Rosji. Proces ten zderzył się z próbą rewitalizacji imperium rosyjskiego podjętą przez ekipę Putina po porażce projektu modernizacji gospodarczej (obejmującej przede wszystkim dywersyfikację i rozwój gałęzi gospodarki opartych na wykorzystaniu nowych technologii) w pierwszej dekadzie XXI wieku. I właśnie to zderzenie doprowadziło do obecnej wojny.
W reakcji na rewolucję 2014 roku Rosja próbuje zapędzić Ukrainę na jej miejsce w kapitalistycznym podziale pracy i suwerenności ukształtowanym w proradzieckiej Europie Wschodniej po 1991 roku. Jednocześnie próbuje odebrać jej prawo do samostanowienia, uznawane przez Putina za złe dziedzictwo leninowskiego komunizmu, które Kreml chce przezwyciężyć w imię restauracji rosyjskiego imperium (zwanego dziś Rosyjskim Światem). Projekt putinowski nie jest zatem ani powrotem do ZSRR, ani próbą wskrzeszenia caratu. Najbliżej mu do tradycji białogwardyjskiej kontrrewolucji łączącej ksenofobię, kult armii, wielkoruski suprematyzm i pogardę dla zgniłego demokratyzmu.
Skończyć z geopolityką
Wszystko to oznacza, że – jak słusznie zauważył filozof Étienne Balibar – zarówno rosyjski imperializm, jak i obecna wojna nie są jakimiś wschodnimi (orientalnymi) fenomenami zagrażającymi Europie od zewnątrz. Wbrew pozorom nie spełnia się właśnie Huntingtonowska wizja zderzenia cywilizacji. Imperializm, jak i wojna stanowią przecież część historii i współczesności Europy. To nasze, zachodnie dziedzictwo. I tylko jeśli tak je potraktujemy, będziemy w stanie skutecznie stawić mu czoło oraz pomyśleć świat wolny od jednego i drugiej.
Stawka, o którą walczą Ukraińcy, sprowadza się do tego, czy możliwe jest zakwestionowanie dziedzictwa dwóch projektów kolonialnych – imperium rosyjskiego i neoliberalnej doktryny szoku w byłym ZSRR. Dotyczy ona zresztą nie tylko Ukrainy. Walka toczy się o przyszłość wszystkich krajów postradzieckich. Z wyjątkiem krajów bałtyckich, we wszystkich ukształtował się podobny model ekonomiczno-polityczny i wszystkie Rosja uważa za część swojej strefy wpływów, a interwencja w Gruzji w 2008 roku i wsparcie zagrożonych masowymi protestami reżimów w Białorusi (w 2020), czy ostatnio w Kazachstanie są na to najlepszym dowodem.
Dlatego lewica zachodnia – czyli także polska – winna wymagać od swoich rządów zacznie więcej niż tylko wysyłania broni, zaostrzania sankcji wobec Rosji i otwarcia granic i rynków pracy przed uchodźcami. Dlatego tak ważny jest głoszony przez wschodnioeuropejskie partie lewicowe postulat anulowania długów Ukrainy, które trzymają ją w pozycji kraju peryferyjnego skazanego na peryferyjne formy polityczności (oligarchia) i gospodarki (monokultura surowcowa i rezerwuar siły roboczej).
czytaj także
Na warszawskim spotkaniu wschodnioeuropejskiej lewicy zorganizowanym z inicjatywy partii Razem Natalia Łomonosowa z ukraińskiego Ruchu Socjalnego wezwała Europejski Bank Centralny do przejęcia ciężaru długu swojego kraju. Postulat ten jest nie tylko słuszny, ale i rewolucyjny. Jego spełnienie oznaczałoby zasadniczą zmianę funkcji tej instytucji. Należałoby go zresztą uzupełnić o żądanie, by wsparcie finansowe dla zrujnowanego wojną kraju miało charakter bezwarunkowy, czyli aby w parze z nim nie szedł wymóg cięć wydatków socjalnych, ograniczenia praw pracowniczych i prywatyzacji sektora publicznego, jaki tradycyjnie stanowi warunek korzystania z programów pomocowych Międzynarodowego Funduszu Walutowego.
A to dopiero początek. Powinniśmy bowiem domagać się zaoferowania Ukrainie programu integracji nie tylko z unijnymi rynkami, ale przede wszystkim ze standardami społecznymi UE. Jeżeli dokończenie dekolonizacji Ukrainy ma się udać, musi oznaczać podważenie logiki polaryzacji organizującej cały europejski kapitalizm, zerwanie z podziałem na centra i peryferia na lokalnym, europejskim (w tym także unijnym) podwórku. Jeśli wygląda wam to na pomysł przebudowy społecznej i ekonomicznej architektury Unii, to dokładnie tym właśnie jest.
Ukraina broni zatem Europy, ale nie przed wschodnim barbarzyństwem. Broni jej przed nią samą. Przed logiką imperialistyczną i barbarzyństwem, które zawsze tkwiły w sercu europejskiego kapitalizmu i, jak wiemy z historii najnowszej, nigdzie sobie nie poszły. Jak każda walka antykolonialna rzuca ona wyzwanie logice geopolitycznej. Rewindykuje demokrację przeciw dyktaturze, samostanowienie przeciw imperializmowi, a w tym konkretnym przypadku – jak słusznie zauważyła Rebecca Solnit – przeciwstawia się także dyktaturze surowcowej, co czyni ją istotną z punktu widzenia kryzysu klimatycznego.
Ten ostatni punkt wydaje się szczególnie palący w kontekście nawoływań, by w czasie wojny nie zaprzątać sobie głowy klimatem i transformacją energetyczną, a jedynie zastąpić ropę pompowaną rurociągami z Rosji dostawami z Arabii Saudyjskiej. Nie tylko zresztą z tego powodu. Biorąc pod uwagę stosunek reżimu saudyjskiego do demokracji i ludobójczą wojnę od lat prowadzoną przezeń w Jemenie, zamiana taka byłaby cokolwiek perwersyjna.
czytaj także
Lewica powinna wspierać walkę Ukraińców i Ukrainek nie tylko dlatego, że racja jest po ich stronie, nie tylko dlatego, że ich walka toczy się o dokończenie dekolonizacji, a wojna nie jest zderzeniem dwóch równorzędnych państw i nacjonalizmów. Chodzi także o to, by nie dopuścić do włączenia jej w tryby geopolitycznej rywalizacji, w której nie ma miejsca na samostanowienie i demokratyczną podmiotowość społeczeństw. Cokolwiek o tym myślą lokatorzy Kremla czy Białego Domu, należy zerwać z rojeniami o strefach wpływów, które sprowadzają kraje takie jak Ukraina (a także Syria, Jemen czy Irak) do roli przestrzeni konfrontacji bloków i wielkich mocarstw oraz pól bitew toczonych przez nie „per procura”. Społeczeństwo Ukrainy pokazuje nam właśnie, że tylko ono ma prawo do decydowania o sobie i swoim miejscu na mapie Europy. Ambicje jednych potęg i lęki innych nie mają tu nic do rzeczy.
Kreśląc scenariusze na powojnie, powinniśmy przeciwstawić się prawicowej obsesji militaryzacji, rywalizacji mocarstw, zbrojeń i bezpieczeństwa narodowego. Ukraińcy muszą dziś walczyć ze skutkami ekspansji imperialnego projektu opartego na tych właśnie priorytetach. I jeśli nie chcemy, żeby ich walka i ofiary poszły na marne, musimy powyższe priorytety zdecydowanie odrzucić.
**
Przemysław Wielgosz – dziennikarz, wydawca i kurator. Redaktor naczelny polskiej edycji „Le Monde diplomatique” oraz serii książkowych: Biblioteki „Le Monde diplomatique” i Biblioteki alternatyw ekonomicznych. W wydawnictwie RM jest redaktorem merytorycznym serii Ludowa historia Polski. Publikował m.in. w „Trybunie”, „Przekroju”, „Piśmie”, „Guardianie”, „Aspen Review” i „Freitagu”. Autor książek: Opium globalizacji (2004) i Witajcie w cięższych czasach (2020), a także redaktor i współautor Dyktatury długu (2016), Pandemii kapitalizmu (2021) i Ekonomii przyszłości (2021). Kurator cykli Ekonomie przyszłości w Biennale Warszawa, Ludowa Historia Polski w Strefie WolnoSłowej oraz Historie ludzi bez historii w Teatrze Ósmego Dnia. Jego najnowsza książka, Gra w rasy. Jak kapitalizm dzieli, by rządzić, ukazała się w 2021 roku.