Długo wpatrywaliśmy się w Zachód, to stamtąd docierały do nas upragnione dobra. A kiedy już najedliśmy się tym Zachodem, przyszedł czas zobaczyć, co mamy u siebie, pod głębokimi pokładami kultury. Tak zaczyna się odkrywać słowiańskość. (Ale uprzedzamy: Wielka Lechia to nadal brednia!)
Jak na nie trafiłam, wie tylko algorytm, ale na pewno nie poznałabym ich, gdyby nie Instagram. Wykorzystują go, by z pasją opowiadać o Słowiańszczyźnie, tej pradawnej i tej współczesnej. Postanowiłam zapytać je, czym jest dla nich słowiańskość – dla młodych kobiet w XXI wieku. W ich opowieściach chciałam odnaleźć odpowiedź na inne pytanie: czy to jest ta brakująca „inna historia” o dziejach naszej kultury?
Mosty i dziury
– Ja nie wiem, skąd jestem – mówi Anna Jurewicz. Z wykształcenia jest psycholożką, pisze książki, w których pełno jest motywów słowiańskich. Wydaje je w swoim wydawnictwie Aniversum. Mieszka we Francji, gdzie poznała swojego męża.
– To znaczy, wiem: urodziłam się w Bartoszycach, niedaleko jest obwód kaliningradzki. Ale my nie jesteśmy stamtąd. Mój mąż, który jest w połowie Francuzem, ma udokumentowane drzewo genealogiczne do XV wieku. Zna nazwiska swoich dziadków i babć do tysiąc czterysta któregoś roku! A ja nie wiem, jak nazywa się mój pradziadek. Wojna przerwała w mojej rodzinie tę ciągłość historyczną. Wszyscy członkowie mojej rodziny, babki i dziadkowe, przyjechali ze Wschodu, z obecnej Białorusi, Ukrainy, Litwy. Więc ja nie wiem, gdzie jest ten dom, przy którym jak powieszono sznurek na pranie, to on tam wisi od czterystu lat. U nas to się urwało, zrobiła się dziura. Wojna wyrwała nas z korzeniami.
Z Anną rozmawiałyśmy przez Zooma. Nie mogłam spotkać się z nią osobiście, do Strasburga było za daleko. Ale do Wrocławia już nie. W kawiarni w centrum miasta spotkałam się z Natalią Kościńską, która prowadzi na Instagramie profil Słowiańskości, robi też podcast o tej samej nazwie. Towarzyszy jej niedawno przygarnięty, ale już wysoko uspołeczniony kot Krzesimir, który skacze między stolikiem i półkami.
– Pochodzę z Żar, z tak zwanych Ziem Odzyskanych – wyjaśnia Natalia. – To tereny Łużyc. Kiedy byłam młodsza i poszukiwałam czegoś, w czym się można zakorzenić, szalenie interesowała mnie kultura łużycka, chciałam być Łużyczanką. Kiedy trochę podrosłam i zaczęłam więcej rozumieć ze świata, dotarło do mnie, że moja słowiańskość nie ma korzeni na Łużycach, ale znacznie dalej. Moja prababcia była Białorusinką z okolic Mołodeczna, babcia urodziła się pod Krewem, dziadek pochodził spod Kielc. Z drugiej strony dziadek urodził się pod Lwowem, babcia pod Radomiem.
Droga do zainteresowania się słowiańskością w przypadku Ani i Natalii nie prowadziła jednak przez poszarpane rodzinne historie. Ania opowiada, że kiedyś przypadkiem trafiła na lektury – Niesamowitą Słowiańszczyznę Marii Janion i Mitologię Słowian Aleksandra Gieysztora.
– Wybuchła mi głowa – wspomina. – Nie mogłam pojąć, jak to jest możliwe, że jestem w stanie z pamięci przywołać obszerne fragmenty mitologii grecko-rzymskiej, a o istnieniu naszej własnej mitologii nawet nie wiedziałam!
Upiory nie były wcale „ludowymi demonami” czy „istotami mitycznymi”. To byli ludzie
czytaj także
Natalia w słowiańskie klimaty wpadła przez muzykę folkową. Sięgała chętnie do wykonawców spoza Polski, przede wszystkim z Ukrainy, dużo o nich czytała. Za tym poszła fascynacja kulturą materialną i duchową Słowian. Obie – Anna i Natalia – przyznają, że z czasem słowiańskość pozwoliła im połatać dziury w rodzinnych historiach, znaleźć jakiś większy wspólny mianownik dla rozbitej tożsamości.
Wiktoria Korzeniewska słowiańskość poznała jeszcze w domu. Więcej osób może ją kojarzyć pod nickiem Slavic Book, bo właśnie książkom o tematyce słowiańskiej jest poświęcony jej blog i profil na insta. – Urodziłam się w Petersburgu. Babcia opowiadała mi o kikimorze, z dziadkiem na spacerze szukaliśmy leszego, to było normalne – opowiada.
Kiedy Wiktoria miała 12 lat, jej rodzina przeprowadziła się do Polski. Dziadek był Polakiem, do Rosji rzuciła go wojenna zawierucha, ale zawsze marzył o powrocie. Nie udało mu się, ale marzenie przeszło na syna, czyli ojca Wiktorii. Po latach starań rodzina przyjechała do Olsztyna. Wiktoria nie wspomina dobrze tych pierwszych lat po przeprowadzce. Rówieśnikom nie pasowało jej pochodzenie, szkoła nie dawała żadnego wsparcia. Szybko nauczyła się mówić po polsku i zniknął wschodni akcent. Po studiach wyjechała do Warszawy. Tutaj się spotkałyśmy.
– Słowiańskość jest dla mnie mostem między moją rosyjskością i moją polskością – przyznaje Wiktoria. – Jest spoiwem, które połączyło we mnie te dwa kraje. Mam sporo koleżanek, które zainteresowały się słowiańskością po wyprowadzce z kraju. Często tak jest, że jak ktoś wyjeżdża z Polski i styka się z inną kulturą, to zaczyna szukać głębiej w kulturze własnej. W pewnym sensie ja też jestem emigrantką.
Nasze chatki
Temat emigracji wciąż powracał w moich rozmowach ze współczesnymi Słowiankami. Natalia Kościńska wspomniała o studentach, którzy jadą na Erasmusa do innego kraju w Europie i stykają się z podobnymi do siebie młodymi ludźmi – ale tamci znają swoją kulturę, praktykują tradycje, potrafią zaśpiewać pieśni ludowe. A Polacy nie potrafią w takiej sytuacji przywołać z pamięci niczego, czym można by się było zrewanżować.
– Nic takiego, co wciąż byłoby żywe – mówi Natalia. – Przez wiele lat kultura ludowa kojarzyła się z pijanymi ludźmi śpiewającymi Hej, sokoły na imprezie. A mamy naprawdę dużo! Mamy wspaniałą sztukę ludową, rękodzieło, hafty. Może wcześniej nie było warunków, żeby do tego wracać. Wojna, komuna, transformacja, zachłyśnięcie się Zachodem. Ale ludzie zaczynają odgrzebywać te elementy.
Stąd jej zdaniem coraz większa popularność motywów ludowych. Najprostszy przykład to wzór łowicki, który trafił do mainstreamu. Jest na kubkach i podstawkach pod kubki, magnesach, notesach, długopisach. Folkowe gadżety i autentyczne rękodzieło zyskują coraz więcej miłośników.
Anię Stańczak też poznaję we Wrocławiu, chociaż mieszka kawałek dalej, na Przedgórzu Sudeckim, i z podwórka może podziwiać Ślężę. Gdy opowiada o początkach swojej przygody ze słowiańskością, wraca pamięcią do czasu, gdy robiła doktorat z chemii za granicą, w Anglii i Belgii.
– Byłam za granicą trzy lata i nie czułam się tam u siebie – wspomina Ania. – Czegoś mi brakowało. Fajnie było poznać ludzi z innych krajów, miałam koleżankę Irlandkę, kolegę Francuza. Ale miałam też poczucie, że nie do końca się rozumiemy. Już pod koniec tego pobytu wyszła gra Wiedźmin, która jeszcze bardziej pobudziła moją nostalgię. Te chatki, to było takie nasze.
Zanim po powrocie do Polski poznała swojego chłopaka, założyciela folkowego zespołu Dziwoludy, minęło trochę czasu. On też mieszkał za granicą, w Stanach Zjednoczonych, dużo podróżował po świecie. – I też doszedł do wniosku, że człowiek tak jeździ, poznaje inne kultury i się nimi zachwyca. A tutaj, jeśli kogoś zaprosić do nas, to nawet nie bardzo wiadomo, co opowiedzieć o naszych korzeniach. Po powrocie zapisał się do grupy rekonstrukcyjnej Ślężan, potem połączył zainteresowania muzyczne z rekonstrukcją i tak powstał zespół.
Jeszcze jedną Słowiankę poznałam w Poznaniu. Anna Jankowiak – na Instagramie Wiedźma od Wiedzy – jest archeolożką, a przytłaczająca większość osób z jej rodziny ma wykształcenie historyczne. Z przeszłością zaznajamiano ją od dziecka. Pamięta, jak jeździli całą rodziną po Polsce, zwiedzali różne miejsca, a rodzice tłumaczyli, co się tam wydarzyło, kto brał w tych wydarzeniach udział i co z tego wynikło. Wykład o Grunwaldzie na polu bitwy, historia króla Łokietka w jaskini Łokietka i tak dalej. Jeszcze w trakcie studiów archeologicznych Anna zaczęła wyjeżdżać na wykopaliska w różne regiony, zawsze w większym, międzynarodowym zespole. Trwało to jakieś 10 lat, aż do ukończenia doktoratu.
czytaj także
– Historia, kultura i Słowiańszczyzna zawsze były dla mnie ważne – mówi. – Ale co to tak naprawdę znaczy, człowiek uświadamia sobie najlepiej, kiedy zaczyna jeździć. Za każdym razem, kiedy wracałam na chwilę do domu, uświadamiałam sobie, że to jest moje miejsce, kultura, w której wyrosłam i w której czuję się najlepiej. Jednocześnie wracałam zmieniona, bo coraz bardziej zależało mi na poznawaniu własnej tradycji i opowiadaniu o mojej własnej kulturze. Uświadamiałam sobie też, że im lepiej poznajesz inne kultury, tym mocniej zakorzeniasz się w swojej. Nikogo nie namawiam do tego, żeby zaczął się identyfikować ze słowiańskością, ale uważam, że każdy powinien zbadać swoje korzenie. Bo jeśli ich nie znamy i nie rozumiemy, to trudno nam funkcjonować, zwłaszcza w styczności z ludźmi innych kultur i tradycji. Kiedy poznamy swoje korzenie, będziemy gotowi poznać inne kultury. Naprawdę je poznawać, a nie odtwarzać stereotypy. Może przestaniemy się bać uchodźców uciekających z krajów ogarniętych wojną, bo ich poznany i zrozumiemy. A trudno poznawać innych, kiedy nie zna się siebie.
Anię Jurewicz ze Strasburga pytam wprost, czy mieszkając we Francji, nie tęskni za swoją Słowiańszczyzną.
– Bardzo. To moja wielka tęsknota. Trudno mi się dopasować do tutejszej kultury, która ma łacińskie korzenie. Nie czuję tego. Tutaj nawet drzewa inaczej szumią.
Wielka Lechia to bzdura
Może od tego trzeba było zacząć. Odpowiedzieć na pytanie, co to właściwie jest ta słowiańskość i Słowiańszczyzna, której adeptkami są bohaterki tego tekstu – trzy Anie, Natalia i Wiktoria. Intuicyjnie niby wiadomo, o co chodzi, ale konkretna odpowiedź na to pytanie nie przychodzi wcale łatwo. Archeolożka Ania Jankowiak tłumaczy, że Słowiańszczyznę można rozumieć na dwa sposoby – jako kulturę archeologiczną związaną ze Słowianami, czyli wszystko to, co działo się po przybyciu na nasze tereny Słowian, a przed chrystianizacją. Ale można też rozumieć Słowiańszczyznę jako kulturę ludową czy folklor, który jest żywy do dziś. To jednak dwie różne słowiańskości.
czytaj także
Natalia Kościńska widzi to jeszcze prościej: – Przecież Słowianie nie zniknęli, nie wymarli. Nie muszę nic robić, by być Słowianką, bo nią po prostu jestem, tak jak moi przodkowie tysiąc lat temu.
Ale przy okazji proponuje zniuansować definicje. Bo co innego być Słowianką, a co innego być nią świadomie, interesować się kulturą wczesnośredniowieczną, przedchrześcijańską i tym, co z tej kultury nam zostało. Osoby o takich zainteresowaniach tworzą duże, niejednorodne, czasem pełne sprzeczności środowisko słowiańskie, które spotyka się od czasu do czasu na imprezach i festiwalach, na przykład w Owidzu lub na wyspie Wolin. Środowisko to tworzą ludzie o często zgoła odmiennych poglądach i systemach wartości. Znajdą się tutaj rekonstruktorzy, którzy czerpią radość z odtwarzania realiów życia we wczesnym średniowieczu, rodzimowiercy, którzy wskrzeszają przedchrześcijańskie kulty i obrzędy, znajdą się naukowcy, a także zwykli miłośnicy słowiańskich brzmień, gadżetów, gier czy literatury.
czytaj także
Ale znajdą się też wyznawcy Wielkiej Lechii. Kiedy o to pytam, wszystkie moje rozmówczynie się śmieją.
– Wielka Lechia to bzdura i nie ma tu o czym dłużej dyskutować – mówi Wiktoria Korzeniewska. – To tak, jakby dyskutować o kształcie ziemi. Szkoda czasu. Mnie interesuje naukowe podejście, to, co udało się zbadać. Czerpię z Gieysztora, z Leonarda Pełka, z Oskara Kolberga.
– Dużo groźniejsi są ci, którzy głoszą, że rasa słowiańska jest najlepsza. Taki nacjonalizm ze słowiańskim zacięciem, o wiele bardziej niebezpieczny niż Wielka Lechia – uważa Natalia Kościńska. – Ale coraz bardziej widoczny jest też lewicowy nurt słowiański.
Nie ukrywam, że to, co w poznanych za pośrednictwem Instagrama Słowiankach przykuło moją uwagę, to duch otwartości i tolerancji. Poszukiwanie korzeni zawsze nosiło w sobie znamiona programu konserwatywnego, kojarzyło się z instrumentalizacją historii na potrzeby radykalnego nacjonalizmu. Garściami z mitologii germańskiej czerpała Trzecia Rzesza, w międzywojennej Polsce powstały radykalne ruchy odwołujące się do przedchrześcijańskiej słowiańskości, w kontrze do projektu katolicko-narodowego, jak choćby Zadruga Jana Stachniuka.
Ale moje bohaterki są świadome tych zagrożeń i przekonane, że można ze słowiańskości czerpać inaczej. I że choć może słowiańskie narody nie będą sobie padać w ramiona i tańczyć razem przy ognisku, to słowiańskość jest jakąś wspólną płaszczyzną porozumienia, punktem wyjścia do dialogu z innymi kulturami. Prawie wszystkie jasno deklarują się jako feministki. A jedyna, która robi unik, w całej rozmowie konsekwentnie używa żeńskich końcówek.
– Prawd jest mało, jeśli chodzi o słowiańskość – przyznaje Ania Jurewicz – ale nietrudno się zorientować, które źródła są rzetelne i można się na nich oprzeć. Tyle że teorie spiskowe są fascynujące, o wiele ciekawsze niż prawda, która wyłania się ze źródeł. Więc się mnożą.
czytaj także
Kontrowersje wokół Słowiańszczyzny i jej historii sprzed chrystianizacji mogłoby rozwiązać jedno odkrycie. Wszyscy miłośnicy tematyki słowiańskiej czekają, aż ktoś odkopie w końcu garniec ze zwojami, na których wszystko zostało spisane – taki środowiskowy żart, który powtarza się w kilku rozmowach. Archeolożka Ania Jankowiak rozwiewa jednak wszelkie nadzieje. Takie znalezisko jest nieprawdopodobne z dwóch przyczyn. Pierwsza jest czysto materialna – trudno sobie wyobrazić dostępny na tych terenach materiał, na którym taki tekst mógłby zostać spisany i przetrwałby do dziś w ziemi. Drugi powód wynika z kwestii kulturowych. – Słowianie nie mieli w sobie tego pędu, by wszystko zapisywać – wyjaśnia.
Coś bardziej pierwotnego
Wszystkie bohaterki podkreślają, że w swoich poszukiwaniach słowiańskości ufają metodzie naukowej, sprawdzonym źródłom. Tylko co z tej Słowiańszczyzny zostaje, jeśli odrzeć ją z aury tajemniczości, i po co młodym, wykształconym, współczesnym kobietom słowiańska tożsamość? Czy nie wystarcza polska?
– Chodzi o coś bardziej pierwotnego niż polskość – uważa Natalia Kościńska.
– Cały czas patrzyliśmy na Zachód – mówi Ania Jurewicz. – A kiedy w Polsce skończył się socjalizm, mogliśmy się dobrze temu Zachodowi przyjrzeć, dotarły do nas różne upragnione dobra. Jak w końcu najedliśmy się tym Zachodem, to przyszedł czas, żeby zobaczyć, co mamy u siebie pod spodem. Co jest schowane pod Kościołem, pod tymi pokładami kultury, które się nawarstwiały. W naszej ludowości są poukrywane wskazówki, echa przeszłości. Zostaliśmy od nich odcięci, teraz do nich wracamy, ale kto wie, może jak się nasycimy, to nam to spowszednieje?
Ania Stańczak weszła w środowisko, kiedy poznała swojego chłopaka, jednego z muzyków zespołu Dziwoludy. Na jedną z pierwszych randek poszli na rodzimowierczy obrzęd szczodrych godów. Dzisiaj Ania śmieje się z tego, jak mało wtedy wiedziała – słowiański bóg Swaróg wywoływał u niej skojarzenia tylko z twarogiem. Z zespołem chłopaka pojechała w trasę koncertową, zobaczyła słowiańskie imprezy, poznała ludzi, wciągnęła się.
Razem wpadli na pomysł, by Ania jako chemiczka zaczęła robić mydło inspirowane słowiańszczyzną. Tak powstał Kram Perliczki, który dzisiaj ma już dość szeroką ofertę naturalnych kosmetyków. Na festiwale i imprezy rekonstrukcyjne Ania wkłada słowiańską suknię, ale nie ukrywa, że kiedy imprez w sezonie jest dużo, właściwie w każdy weekend, to z ulgą ją zdejmuje po powrocie do domu.
– Kiedy założyłam konto na insta, poznałam inne dziewczyny i z tych klimatów rekonstrukcyjnych poszłam bardziej w kierunku łączenia starego z nowym, współczesnej słowiańskości.
czytaj także
Ania studiowała chemię środowiska we Wrocławiu, ale źle się czuła w dużym mieście, ciągnęło ją do natury. Miała nadzieję, że kierunek, który wybrała, pozwoli jej żyć, tak jak sobie zamarzyła. Oczami wyobraźni widziała siebie w kaloszach, jak jeździ w teren jeepem. Potem jednak przyszła zwykła praca w firmie, doktorat za granicą. Dopiero słowiańskość i rozwijany wokół niej biznes pozwoliły spełnić stare marzenia: mieszkać z psem w wiejskim domu, cieszyć się kontaktem z przyrodą każdego dnia.
– Nie tęsknimy za miastem. Lubimy bliskość natury i prostsze życie. Ta pasja pomogła nam przejść na własną działalność i wyprowadzić się z Wrocławia. Mamy nadzieję, że tradycyjne rzemiosło będzie coraz bardziej doceniane i pozwoli to nam na dalszy rozwój. Czasem myślę, że może powinnam jednak mieć pracę w jakiejś firmie i piąć się po szczeblach kariery, zamiast bawić w średniowiecze. Z drugiej strony, wielu ludzi na etatach marzy, żeby żyć na wsi, być blisko natury.
Dla pozostałych bohaterek odziedziczone po dawnych przodkach sposoby obcowania z przyrodą to też jeden z najważniejszych elementów tego, co postrzegają jako współczesną słowiańskość. Ania Jankowiak zbiera zioła i, jak to wiedźma, wyczarowuje z nich różne rzeczy. Wiktoria nauczyła się żyć w zgodzie z cyklem przyrody, dziennym i rocznym.
– Słowiańskość nie jest czymś starodawnym, co jest sprzeczne z tym, co współczesne – twierdzi. – Nie jest w kontrze do czegoś, jest częścią. Dzięki niej cenię bliskość natury, korzystam z wiedzy sprzed tysiąca lat. Słowiańskość jest współczesna, bo wciąż jesteśmy Słowianami.
Słowiańskie sosy
Czy jest moda na słowiańskość? – pytam.
– Oczywiście, że jest moda na słowiańskość! – Natalia nie ma wątpliwości. Zresztą to właśnie moda pozwala jej łączyć pracę z pasją. Zawodowo zajmuje się tworzeniem gier dla instytucji kultury, często pojawiają się w nich słowiańskie motywy. Jej zdaniem od paru lat słowiańskość nie jest już niszą, tylko mainstreamem. To sprawia, że na słowiańskości można zarabiać. Dobrze widać to w literaturze, w grach, ale też w innych branżach.
– Są już nawet sosy do grilla, które nazywają się Pierun lub Noc Kupały – mówi. Sprawdzam, że sos Pierun rzeczywiście istnieje, a jego głównym składnikiem jest mango. Oprócz tego Natalia wymienia jeszcze browar Perun, popularny sklep z gadżetami i rękodziełem Folkstar, gimnastykę słowiańską, która przypomina jogę. – A pod Ślężą nad zalewem działał nawet Beach Bar Slavic Vibes – dodaje. – Słowiańszczyzna jest produktem już od dawna.
Swój profil Wiedźma od Wiedzy Ania Jankowiak założyła na Instagramie półtora roku temu, w pandemii, i nie może wyjść z podziwu, że ma już ponad 6 tysięcy obserwujących. Zainteresowanie historią magii, wiedźm, ziołami i kalendarzem księżycowym przerosło jej oczekiwania. Tylko od momentu naszej rozmowy do publikacji tekstu przybyło jej ponad pół tysiąca obserwujących.
Ania Stańczak nie ukrywa, że Kram Perliczki się rozwija. Niedawno uruchomili sklep internetowy. Naturalne wegańskie kosmetyki podają w słowiańskiej oprawie, ale z przymrużeniem oka. Można tu znaleźć specyfiki o takich nazwach jak Nadobna Niewiasta, Rozpustna Rusałka czy Zadbana Zmora.
czytaj także
Wiktoria od trzech lat prowadzi blog Slavic Book i też trudno jej uwierzyć, jak duży zasięg ma ten projekt. – Mnie to strasznie jarało, a nie miałam o tym z kim rozmawiać. Więc bloga i profil na insta założyłam po to, by znaleźć ludzi, z którymi będę mogła pogadać o książkach i słowiańskości. Myślałam sobie, że dobra, to taka nisza, ale ze 100–200 osób się znajdzie. A dziś jest ponad 13 tysięcy! Książek z motywami słowiańskimi kiedyś wychodziło kilka rocznie, a teraz wychodzi kilka w miesiącu, nie nadążam z czytaniem.
Razem z Anią Jurewicz ze Strasburga Wiktoria rozwija jeszcze jeden projekt – Slavic Box. Kilka razy do roku przygotowują pudełko niespodziankę. Rozsyłają je do osób, które je wcześniej w ramach zapisów kupiły. Slavic Box kosztuje około 200 złotych, ale autorki deklarują, że jego wartość jest dużo większa. Można w nim znaleźć przedmioty, które pozwalają cieszyć się słowiańskością na co dzień. Na przykład specjalnie stworzone mieszanki ziół.
Nie chcą się przyznać, ile takich Slavic Boxów udaje im się sprzedać. Wyjawiają tylko, że w każdej kolejnej edycji jest ich coraz więcej. Projektowi na pewno pomaga fakt, że Wiktoria jest z zawodu marketingowcem. – Robimy to dla takich dziewczyn jak my – mówią.
czytaj także
Postscriptum
Maria Janion, Niesamowita Słowiańszczyzna: „Kryzys tożsamości polskiej, kryzys patriotyzmu, kryzys kultury tradycyjnej, objawiający się w deklaracjach pożegnania z Polską każe myśleć o kształtowaniu odmiennego polskiego imaginarium. Musi ono uporać się z pozostałościami odziedziczonej po mesjanizmie megalomanii narodowej. Pozostaje ona w rażącej sprzeczności nie tylko z realną słabością ekonomiczną i polityczną Polski, ale też uniemożliwia zdobycie dystansu wobec siebie, przeszkadza w rezygnacji z pretensji do dominacji, z pogardy i lekceważenia »innych«. Żeby ich zrozumieć, trzeba stworzyć inną narrację, trzeba opowiedzieć »inną historię«”.
Czy na tę inną historię nadają się bliskość przyrody, zioła, hafty, wiedźmy, zmory i czarownice? Z żeńskimi końcówkami i z biznesowym zacięciem?
*
Materiał powstał dzięki wsparciu Fundacji im. Róży Luksemburg.