Kontroler usłyszał nieznany męski głos, który wyrzucił z siebie gwałtowne słowa: „Mamy kilka samolotów. Bądźcie cicho, a nic nam się nie stanie. Wracamy na lotnisko”. Fragment książki Mitchella Zuckoffa „11 września. Dzień, w którym zatrzymał się świat”.
Kiedy samolot American Airlines wystartował, stewardesa Betty „Bee” Ong usiadła na rozkładanym krzesełku w tylnej części samolotu, po lewej stronie, gotowa rozpocząć zwykłe czynności. Z tego miejsca miała dobry widok na cały pokład, od klasy ekonomicznej, przez biznesową, aż do pierwszej.
Niecałe dwadzieścia minut po starcie, kiedy w normalnych warunkach zaczęłaby podawać pasażerom śniadanie, dowiedziała się, dlaczego lot numer 11 zmienił kurs bez autoryzacji, dlaczego ktoś wyłączył transponder, dlaczego kokpit przestał odpowiadać na wezwania kontrolera z Bostonu, Petera Zalewskiego, i dlaczego nie reagował na sygnały z innych samolotów.
O 8.19, sześć minut po tym, jak piloci John Ogonowski i Tom McGuinness zamilkli, Betty chwyciła za telefon pokładowy AT&T, będący na wyposażeniu boeinga 767. Były one popularne na lotach długodystansowych w 2001 roku. Wiele samolotów udostępniało je pasażerom. Płaciło się kartą kredytową, a aparaty umieszczone były za środkowymi siedzeniami w klasie ekonomicznej. Betty wybrała darmowy numer infolinii American Airlines. Używała go często, by pomóc pasażerom zorganizować przesiadkę. Została połączona z Biurem Rezerwacji Regionu Południowo-Wschodniego w Karolinie Północnej. Odebrała agentka Vanessa Minter.
– Chyba zostaliśmy porwani – powiedziała Betty spokojnym, choć pełnym przerażenia głosem.
czytaj także
Vanessa Minter poprosiła Betty o nierozłączanie się. Szukała przycisku alarmowego na swoim telefonie, ale nie mogła go znaleźć. Wybrała za to szybki numer, który połączył ją z siedzącym po drugiej stronie pokoju działem obsługi klienta, i przekazała słowa Betty agentowi Winstonowi Sadlerowi. Sadler włączył się do rozmowy i nacisnął przycisk alarmowy. Dzięki temu system komunikacyjny nagrał mniej więcej cztery minuty rozmowy, która w całości trwała ponad dwadzieścia pięć minut i zawierała kluczowe informacje dotyczące wydarzeń na pokładzie. Sadler wysłał również sygnał alarmowy, który zaniepokoił Nydię Gonzalez, kierowniczkę działu rezerwacji. Ona również włączyła się do rozmowy.
– Yyy, kokpit nie odpowiada – powiedziała Betty. – W klasie biznesowej ktoś został dźgnięty nożem. I chyba ktoś rozpylił gaz łzawiący, nie da się oddychać. Nie wiem, wydaje mi się, że to porwanie.
Pracownicy call center, którzy na co dzień pomagali zbłąkanym pasażerom zarezerwować nowy lot, byli zaszokowani. W pierwszej chwili nie wiedzieli, kim jest Betty i o jaki lot chodzi. Kilka razy prosili ją o powtórzenie wszystkiego. W końcu dotarło do nich, że jest trzecią stewardesą lotu numer 11 American Airlines. Kiedy już to ustalono, Betty starała się jak najdokładniej opisać krwawą i chaotyczną sytuację na pokładzie, miejscami tylko się zacinając.
– Nasza, nasza numer jeden została dźgnięta nożem. Nasza szefowa została dźgnięta. A, nikt nie wie, kto kogo dźgnął, nie możemy się nawet przedostać do klasy biznes, bo nie da się oddychać. Nasza numer jeden jest dźgnięta nożem, właśnie teraz. I nasza numer pięć. I pasażer pierwszej klasy, aa, i w kuchni w pierwszej klasie stewardesa i nasza szefowa zostały dźgnięte, i nie możemy wejść do kokpitu, drzwi są zamknięte. Halo?
Mówiła uprzejmie i panowała nad sobą, choć lęk ściskał ją za gardło. Jeszcze parę razy powtórzyła to samo w odpowiedzi na pytania pracowników biura rezerwacji.
Nydia Gonzalez spytała Betty, czy ta słyszała jakieś informacje z kokpitu. Betty odparła, że nic takiego nie było.
Rozmowa z Betty trwała od dwóch minut, kiedy o 8.21 Gonzalez zadzwoniła do Craiga Marquisa, dyżurnego menedżera w centrum operacyjnym American Airlines, mieszczącym się w głównej siedzibie linii w Fort Worth w Teksasie. Zawiadomiła go o wypadkach na pokładzie lotu numer 11, w tym o ranach zadanych nożem i braku odpowiedzi z kokpitu.
W tym samym czasie Betty zwróciła się do innych członków personelu pokładowego, tłoczących się z tyłu samolotu:
– Czy ktoś może się przedostać do kokpitu? Czy ktoś może się przedostać do kokpitu?
Potem wróciła do rozmowy.
– Nie jesteśmy w stanie wejść do kokpitu. Nie wiemy nawet, kto tam jest.
Od inwazji do państwa upadłego: demokracja nie przysłużyła się Irakowi
czytaj także
W tym momencie agent rezerwacji Winston Sadler dowiódł, jak szeroko rozpowszechnione, a przy tym tragiczne w skutkach było przekonanie, że tylko piloci zatrudnieni przez linie lotnicze są w stanie poprowadzić boeinga 767.
– No cóż – powiedział – jeśli byli rozsądni – miał na myśli pilotów – nie otworzyli drzwi i…
– Słucham? – przerwała mu Betty.
– No cóż, mogli chyba zachować sterylny kokpit? – odparł Sadler.
– Sądzę, że [porywacze] tam są. Mogli tam jakoś wejść, wcisnąć się siłą czy jakoś tak. Nie możemy połączyć się z kokpitem. Nie możemy nawet do niego wejść – odpowiedziała Betty.
Sadler zamilkł.
– Jest tam ktoś? – pytała stewardesa.
– Tak, jesteśmy tu – zapewnił ją.
– Okej. Ja też się nie rozłączam.
– W porządku.
Nydia Gonzalez wróciła na linię. Kilka razy poprosiła Betty o powtórzenie, po czym spytała:
– Dzwoniliście do kogoś jeszcze?
– Nie – powiedziała Betty. – Ktoś próbuje zadzwonić do ratowników medycznych i nie możemy złapać dok…
Massumi: Co zostało z 11 września? O polityce intuicji i afektów
czytaj także
Nagranie się tu kończy, ale rozmowa trwała jeszcze ponad dwadzieścia minut. Nydia Gonzalez i Vanessa Minter robiły notatki i przekazywały informacje uzyskane od Betty Craigowi Marquisowi i pracownikom centrum operacyjnego linii. Przez cały czas Gonzalez podtrzymywała Betty na duchu, nakazując jej zachować spokój i zapewniając, że świetnie sobie radzi.
– Betty, jak się trzymasz, kochanie? – pytała. – Okej. Wszystko będzie dobrze. Rozluźnij się, złotko. Betty, Betty.
Kilka razy stewardesa donosiła, że samolot się chwieje, a nawet mocno przechyla.
– Proszę, módl się za nas – prosiła. – O Boże… O Boże.
*
Choć kontroler z Boston Center, Peter Zalewski, czuł się coraz bardziej zaniepokojony tym, co się działo z lotem numer 11, nie miał pojęcia o trwającej właśnie nerwowej rozmowie z Betty Ong. Nikt z centrum operacyjnego American Airlines nie przekazał informacji do Centrum Dowodzenia FAA [Federalnej Administracji Lotnictwa] w Herndon w Wirginii ani do kwatery głównej FAA w Waszyngtonie, ani nigdzie indziej. Minuty mijały, a porwany samolot leciał na zachód, nad Massachusetts i Nowym Jorkiem, a w tym czasie komunikacja między linią lotniczą, FAA i przedstawicielami wojska w najlepszym razie odbywała się sporadycznie, a w najgorszym nie istniała lub zawierała poważne luki.
Na domiar złego Zalewski nie mógł poświęcić całej uwagi problematycznemu lotowi. Z Logan startowały kolejne samoloty, wkraczając w strefę, którą nadzorował. Jednym z nich był lot numer 175 United Airlines. Przez jedenaście minut Zalewski nie mógł nawiązać kontaktu z lotem numer 11. Było to nietypowe.
I wtedy, o 8.24, pięć minut po tym, jak Betty Ong zadzwoniła do biura American Airlines, na częstotliwości przypisanej lotowi numer 11 i innym samolotom przebywającym w okolicy, dało się słyszeć trzy dziwne kliknięcia.
– Czy to Jedenaście American Airlines? Próbujecie się połączyć? – spytał Zalewski.
Minęło pięć sekund, po czym kontroler usłyszał nieznany męski głos, mówiący ze słabo wyczuwalnym bliskowschodnim akcentem. Zalewski często rozmawiał z pilotami z zagranicy, więc nie zaskoczył go całkiem głos Araba. Mężczyzna mówił jednak coś dziwnego, Zalewski nie pojmował, o co mu chodzi.
Człowiek, którego jeszcze nikt z Boston Center nie znał, brzmiący jak obcokrajowiec, wyrzucił z siebie gwałtowne słowa:
– Mamy kilka samolotów. Bądźcie cicho, a nic nam się nie stanie. Wracamy na lotnisko.
Wszystko wskazywało na to, że wiadomość nie była przeznaczona dla uszu Zalewskiego i innych kontrolerów. Prawdopodobnie ktoś z kokpitu próbował uspokoić pasażerów i załogę, ci jednak go nie słyszeli. Człowiek siedzący na miejscu pilota (prawie na pewno był to Muhammad Ata) przełączył mikrofon w taki sposób, że wiadomość została przekazana kontroli naziemnej i innym samolotom na tej samej częstotliwości, a nie pasażerom i załodze pokładowej. Aby usłyszano go wewnątrz samolotu, porywacz powinien był pstryknąć przełącznik na panelu radia.
W chwili, w której ważny był każdy strzęp informacji i liczyła się każda minuta, to, że do Zalewskiego nie dotarło znaczenie tej mrożącej krew w żyłach przemowy, było jednym z bardziej niefortunnych wydarzeń tego pełnego nieszczęść dnia. Pierwsze zdanie, które porywacze wygłosili podczas pierwszego połączenia z kokpitu, o 8.24.38, było czymś więcej niż tylko potwierdzeniem przerażającej sytuacji, do której doszło na pokładzie lotu numer 11. Mężczyzna niechcący uprzedził, że na nieznanej liczbie innych porannych lotów znajdują się porywacze, choć jeszcze nie przeszli do działania. Ktoś za sterami boeinga nie powiedział po prostu, że wraz ze wspólnikami przejęli kontrolę nad tym konkretnym samolotem. Powiedział: „Mamy kilka samolotów”.
11 września i polityka jedności: zwycięstwo autorytarnej prawicy
czytaj także
Gdyby Zalewski od razu to pojął, mógłby wraz z innymi kontrolerami ostrzec innych pilotów i nakazać im wzmocnić zabezpieczenia kokpitu. Piloci mogliby wówczas prosić personel pokładowy o czujność. Tak wyglądałby najlepszy scenariusz. Niewykluczone jednak, że uwaga porywacza zostałaby zlekceważona, potraktowana jako czcze przechwałki lub uznana za błąd językowy osoby słabo mówiącej po angielsku. Tego się już nie da stwierdzić, ponieważ Zalewski nie zwrócił na to zdanie uwagi.
– I, hmm, kto się próbuje ze mną połączyć? American Jedenaście, czy to wy? – spytał.
Kilka sekund później usłyszał kolejną wypowiedź, najwyraźniej również przeznaczoną dla uszu pasażerów i personelu lotu numer 11.
– Nie ruszać się. Wszystko będzie dobrze. Jeśli będziecie czegoś próbować, wam i samolotowi stanie się krzywda. Macie być cicho.
Zalewski usłyszał to głośno i wyraźnie. Krzyknął do swojego przełożonego, Jona Schippaniego:
– Jon, chodź tu natychmiast!
Jednocześnie ogłosił wszystkim obecnym, że lot numer 11 został porwany. Mając wrażenie, że nikt poza nim nie pojmuje powagi sytuacji, pstryknął włącznik, umożliwiając swoim kolegom słuchanie jego rozmowy. Przekazał swoje loty innym kontrolerom. W tym samym czasie zastanawiał się, co mu umknęło podczas pierwszego połączenia. Czując, że ogarnia go panika, zawołał innego pracownika Boston Center, Boba Jonesa, który był kontrolerem jakości.
– Niech ktoś wyciągnie te pieprzone taśmy, natychmiast! – polecił Jonesowi Zalewski.
Jones pobiegł do piwnicy, gdzie stał staroświecki magnetofon szpulowy, żeby przynieść nagranie wcześniejszej wiadomości z kokpitu.
W pierwszej chwili Zalewski pomyślał, że porywacze zawrócą na lotnisko Logan, tym samym zagrażając kierującym się na zachód samolotom, które właśnie startowały. Napastnicy zmierzali jednak w inną stronę.
Nad Albany w stanie Nowy Jork boeing 767 skręcił ostro na południe. Leciał teraz wzdłuż rzeki Hudson, w stronę miasta Nowy Jork, z przybliżoną prędkością dziewięćset sześćdziesięciu kilometrów na godzinę. Nawet gdyby zwolnił, znalazłby się nad Manhattanem w ciągu dwudziestu minut.
Był zbrodniarzem nieznającym litości. Donald Rumsfeld zmarł nie tam, gdzie powinien
czytaj także
Między 8.25 a 8.32 pracownicy Boston Center zawiadomili swoich przełożonych z FAA o porwaniu lotu numer 11 American Airlines i o tym, że przejęty samolot zmierza w stronę Nowego Jorku. Jedynym słowem, którym Zalewski mógł opisać to, jak się czuł, było przerażenie.
Jednakże, tak samo jak personel American Airlines, który nie przekazał dalej informacji o telefonie Betty Ong, przez kolejne dwadzieścia minut ani kontrolerzy lotów, ani pracownicy FAA nie wezwali sił zbrojnych na pomoc.
Można to wyjaśnić mocno zakorzenionym przekonaniem, powszechnym wśród pracowników linii lotniczych, polityków i wielu wojskowych, zgodnie z którym porwania toczyły się według utartego schematu, a prędkość reakcji militarnej nie grała dużej roli. Porywacze przejmowali kontrolę nad samolotem z powodów finansowych lub politycznych – chcieli uzyskać azyl, żądali okupu albo próbowali wynegocjować zwolnienie więźniów. Po przejęciu kontroli korzystali z radia, żeby przekazać swoje zamiary urzędnikom lub dziennikarzom. Zmuszali pilotów do zmiany kursu, grożąc, że skrzywdzą pasażerów. W końcu wymuszali lądowanie, żeby zatankować, uciec, dopilnować spełnienia żądań lub zrealizować jakąś kombinację tych planów.
Stosowną, wyważoną reakcją władz było więc w takich okolicznościach dopilnowanie, by porwany samolot nie uszkodził innych maszyn, i doprowadzenie do pokojowego rozwiązania sprawy, bez narażania życia niewinnych uczestników zdarzenia.
Gdyby przejęcie lotu numer 11 toczyło się zgodnie z tym „tradycyjnym” schematem, kilkuminutowe opóźnienie w przekazaniu informacji nie stanowiłoby poważnego problemu. Wciąż zostałoby mnóstwo czasu na wezwanie wojska po tym, jak porywacze przedstawiliby swoje żądania i poinformowali, dokąd lecą.
Jednak to porwanie nie przebiegało „normalnie”. Napastnicy nie zamierzali się niczego domagać, poza tym żadna z osób pozostających w kontakcie z samolotem nie spodziewała się, że ktoś może zabić albo obezwładnić pilotów i przejąć stery.
W tym samym czasie pracownicy centrum operacyjnego American Airlines w Teksasie nie rezygnowali z prób połączenia się z kapitanem i drugim oficerem. Podejmowali je między innymi o 8.23 i 8.25. Używali do tego lotniczego systemu adresowania i przekazywania wiadomości, który łączył kontrolę naziemną z kokpitem, nazywanego ACARS.
„Proszę, jak najszybciej skontaktujcie się z Boston Center” – brzmiała jedna z wiadomości. „Stracili kontakt radiowy i wasz sygnał z transpondera”.
Załoga lotu numer 11 nie odpowiedziała.
czytaj także
*
Fragment książki Mitchella Zuckoffa 11 września. Dzień, w którym zatrzymał się świat, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Poznańskiego. Przełożyli Adrian Stachowski i Paulina Surniak.
**
Mitchell Zuckoff – profesor dziennikarstwa na Uniwersytecie Bostońskim, autor m.in. książek Uwięzieni w raju i Lodowe piekło. Pisał do „New Yorkera” i „Boston Globe”, był finalistą Nagrody Pulitzera za dziennikarstwo śledcze, zdobył prestiżową Distinguished Writing Award.