„Zrób sobie piekło”, czyli nielukrowane korespondencje Michala Chmeli o tym, co nowego u sąsiadów z Republiki Czeskiej.
Szczepionek nie ma, czeski rząd robi sobie TikToka
Mimo szybujących w górę statystyk osób zakażonych czeski rząd postanowił jednym genialnym posunięciem zażegnać panikę wywołaną przez COVID-19: założył sobie konto na TikToku.
Cena pierwszej akcji marketingowej: pół miliona koron. Czyli 85 tysięcy na polskie. Za co? Ano za a) dwóch influencerów, o których nie słyszał nikt powyżej 16. roku życia, i b) serię krótkich klipów, które, jak pozwalają sądzić pierwsze dwa, mają uczłowieczyć rząd i przekonać ludzi, żeby nie panikowali tylko dlatego, że wokół nich szaleje pandemia, której próby opanowania są równie zręczne jak pijak żonglujący piłami łańcuchowymi.
@strakovka Hromadné dodržování těchto pravidel přispívá ke zlepšení situace #COVID #SpoluToZvladneme
Choć pomysł rozbrajania dezinformacji, propagowanie szczepień itede sam w sobie jest niewątpliwie godny pochwały, to pewien problem stanowi tu docelowa grupa demograficzna. Jasne, należy próbować przekonywać młodzież, żeby się zaszczepiła. Jednocześnie jednak państwo czeskie jest dziś w stanie zapewnić szczepionki tylko dla pracowników szpitali i osób powyżej 80. roku życia. Oraz dla przeskakujących kolejkę elit. Wśród zaszczepionych poza kolejką znaleźli się a to pracownicy biur z rodzinami, a to jakiś polityk, a to komendant policji, a to prezes zakładu ubezpieczeń, a to kucharz gwiazdor.
Przy obecnym tempie pozyskiwania szczepionek przez rząd Czech przeciętny użytkownik TikToka może liczyć na zaszczepienie gdzieś około roku 2080. To może nieco ostudzić entuzjazm tiktokowiczów dla sprawy.
Nie była jedyna e-wtopa na tle szczepionkowym. Okazuje się, że aplikacje internetowe przeznaczone do rezerwacji terminów szczepień miały wytrzymałość konstrukcyjną szwajcarskiego sera. System nie tylko nie był w stanie odfiltrować wnioskodawców za młodych, za starych czy za fikcyjnych i odpierać ataki hakerów, ale także niemal natychmiast padł pod naporem otrzymywanych wniosków i przestał wysyłać SMS-owe potwierdzenia. Choć to akurat mogło wynikać z faktu, że nikt nie pofatygował się, by poinformować operatorów sieci komórkowych, że takie powiadomienia system masowo będzie wysyłać i żeby nie traktować tego jak spamu.
Ale po co się tym w ogóle zadręczać? Przecież i tak mamy za mało szczepionek.
czytaj także
Wybiera pani wójta? To świetnie, mam dla pani wyjście z Unii
Być może niektórym rozsądek podpowiadał, że w obliczu ogólnokrajowego kryzysu zalewająca nas na co dzień powódź ustaw i projektów, mających uczynić z Czech piekło na Ziemi, chwilowo ustanie. Ale rozczarował się ten, kto kieruje się rozsądkiem.
Klub konserwatywnych, prawicowych nacjocymbałów Trikolóra (trójkolorowa wstążka w narodowych czeskich barwach) zainaugurował nowy rok, kierując do parlamentu projekt ustawy, która wymuszałaby przeprowadzenie referendum na temat pozostania w UE lub jej opuszczenia przy okazji każdych wyborów. To połączenie rozbestwionej głupoty z beznadziejnym entuzjazmem staje się coraz powszechniejszą cechą czeskich nacjonalistów.
Sam czexit na razie szczęśliwie wydaje się mało realny. Przynajmniej dopóty, dopóki premier Babiš nie wymyśli jakiegoś nowego sposobu na dojenie Unii z funduszy.
czytaj także
Nacjonalizm spożywczy, czyli jedzenie tylko „Made in Czechia”
Ślepy nacjonalizm mocno ujawnił się też w innej proponowanej ustawie, która już raz przeszła pozytywnie głosowanie w niższej izbie parlamentu i wkrótce trafi do Senatu. Pomysł jest taki: poczynając od przyszłego roku w każdym sklepie powyżej pewnej powierzchni (głównie supermarketach), sprzedającym produkty spożywcze, co najmniej 55 proc. towarów musi być produkcji czeskiej.
Co to oznacza w praniu? Czescy rolnicy, choćby przyszło im zaharowywać się na śmierć, nie dadzą rady pokryć zapotrzebowania na żywność, więc jeżeli ustawa wejdzie w życie, będziemy mieć w Czechach mniej jedzenia, a niektóre produkty spożywcze często będą niedostępne i zdrożeją.
A tak przy okazji zagadka: do kogo należy większość zakładów produkujących żywność w Czechach? Podpowiedź: jego imię zaczyna się na A i jest premierem kraju.
Co ciekawe, oprócz partii premiera Andreja Babiša, czyli ANO, oraz samych narodowców (SPD, Trikolóra), których szalenie pociąga wizja oderwania od Unii-Samo-Zło, projekt ten poparli również… socjaldemokraci. To już da się wyjaśnić chyba tylko zbiorowym zaćmieniem umysłu.
Szanse na przyjęcie projektu przez obecny, stosunkowo proeuropejski Senat są raczej niewielkie. Ale wyobraźmy sobie, że ustawa jakimś cudem przechodzi przez Senat, potem jeszcze większym cudem prześlizgnie się między unijnymi dyrektywami i wejdzie w życie. Jak takie prawo miałoby być egzekwowane? Czy powstanie specjalny nowy urząd, który będzie robić niezapowiedziane kontrole u nic niepodejrzewających sklepikarzy, by przeliczyć każdą pojedynczą puszkę kompotu truskawkowego i sprawdzić, czy wszystkie mają właściwą etykietę „Made in Czechia”? I gdzie, do diaska, będziemy uprawiać te wszystkie ziemniaki, którymi objadamy się przez cały rok?
Przeciek o wycieku do rzeki
Być może uważni czytelnicy pamiętają historię o wycieku substancji chemicznych, które zanieczyściły rzekę Beczwę, uśmiercając około 40 ton ryb. Pisałem o niej tu:
czytaj także
Według słów ministra środowiska z partii ANO (czyli politycznego biznesu Andreja Babiša) śledztwo w tej sprawie miało zostać przeprowadzone i zamknięte w cztery dni. Cztery miesiące później policja nadal bada sprawę. Ale to nie oznacza, że nic nie udało się ustalić. Ówczesny główny podejrzany, zakłady chemiczne Deza z konglomeratu Agrofert (czyli komercyjnego biznesu Andreja Babiša), został praktycznie natychmiast wykluczony z kręgu podejrzeń. Cóż za szczęśliwy traf.
Na światło dzienne wypłynęły za to inne informacje. Próbki wody, które we wrześniu pobrali tutejsi rybacy, w tajemniczych okolicznościach zniknęły, a inspektorzy ds. środowiska twierdzą, że nigdy takowe nie istniały. Z kolei policja oświadczyła, że w ciągu kilku pierwszych godzin pobrała setki próbek, skąd tylko się dało, z wyjątkiem okolic zakładów Dezy i jeszcze jednych zakładów, gdzie próbki zostały pobrane dopiero cztery dni później.
Na szczęście policja znów wzięła się do roboty i prowadzi śledztwo w zakładach Dezy. Problem jest tylko taki, że ma ono na celu wykrycie osoby, która nagłośniła sprawę w mediach, bo przecież właśnie to jest najważniejsze, kiedy bada się sprawę katastrofy ekologicznej. Już chyba nikt nie wierzy w to, że uda się kiedyś ustalić przyczynę wycieku chemikaliów, a bezwstydna manipulacja polityczna w sprawie to kolejny gwóźdź do trumny zaufania opinii publicznej do czeskiego wymiaru sprawiedliwości za rządów Babiša.
Z Hitlerka się nie napijesz?
Zakończmy jednak w bardziej pozytywnym tonie: oto czeski parlament wreszcie orzekł, że sprzedaż przedmiotów z nazistowskimi motywami, np. zadziwiająco łatwo dostępne kubeczki z Hitlerem, jest niezgodna z prawem.
Tym samym politycy stanęli na wysokości zadania i potwierdzili swoje ambicje wprowadzenia Czech, choćby siłą i za uszy, gdzieś tak w drugą połowę XX wieku.