Na dzisiejszym szczycie UE doszło do porozumienia w sprawie budżetu UE i funduszu odbudowy po COVID-19 – poinformował przewodniczący Rady Europejskiej Charles Michel. Niestety, nie oznacza to końca eurofobii w Zjednoczonej Prawicy. A bajdurzenia o polskiej potędze poza Unią są równie szkodliwe co picie metanolu – i także powodują ślepotę. Komentarz Piotra Wójcika.
„Polexit – mamy prawo o tym rozmawiać” – obwieścił jakiś czas temu na swojej okładce tygodnik „Do Rzeczy”. Część polskich konserwatystów, rozochocona brexitem, także postanowiła zacząć zabawę w podgrzewanie nastrojów antyunijnych, bez oglądania się na potencjalne efekty.
Oczywiście debata na temat członkostwa Polski w UE, jej roli, skutków oraz poszczególnych wymiarów integracji europejskiej toczy się nieustannie. Powstają dziesiątki raportów na ten temat. Redaktorzy „Do Rzeczy” mogą jednak o tym nie wiedzieć, gdyż zamiast analizą rzeczywistości zazwyczaj zajmują się pisaniem niedorzecznych tekstów z głowy, a poziom ich researchu jest już legendarny. Chcącemu się przekonać, czym byłby polexit, nie potrzeba nowej dyskusji na łamach konserwatywnego tygodnika, wystarczy zerknąć w dostępne dane.
W zrozumieniu istoty integracji Polski z Europą nie pomoże za to kuriozalny tekst skrajnie niekompetentnego komentatora, jakim jest Tomasz Cukiernik. Także felieton Rafała Ziemkiewicza, znanego z luźnego podejścia do opisywanych realiów, dla którego mem bywa równie poważnym źródłem wiedzy co raport lub praca naukowa, niekoniecznie przybliży nas do prawdy w tej sprawie.
czytaj także
Można się z tego wszystkiego śmiać, jednak w gruncie rzeczy zabawne to nie jest w ogóle. Da się przecież wyobrazić, że zupełnie dziś hipotetyczny polexit miałby swoje źródła właśnie w nieodpowiedzialnych bajdurzeniach eurosceptycznych publicystów. Metodą kuli śniegowej takie idee zdobywałyby coraz więcej zwolenników, których nie dałoby się przekonać racjonalnymi argumentami, gdyż byliby niesieni potężnym afektem.
Brexit już rozpalił wyobraźnię części konserwatystów, którzy marzą o tym, by wzorem Wielkiej Brytanii także Polska stała się kolejnym niezależnym mocarstwem na Starym Kontynencie. Polska jednak nie jest Wielką Brytanią, tylko właśnie Polską. Rzecz nie tylko w tym, że nie jesteśmy względnie bezpieczną geopolitycznie wyspą ani też nigdy nie byliśmy globalnym hegemonem, którego język służy dziś za uniwersalny kod komunikacji na niemal całym świecie. Przede wszystkim nasza gospodarka różni się od brytyjskiej pod niemal wszystkimi względami. I znów, nie chodzi tu nawet o poziom rozwoju, lecz całościowy charakter naszego modelu kapitalizmu oraz powiązań gospodarczych.
czytaj także
Inwestycje inwestycjom nierówne
Jedną z kluczowych kwestii w procesie integracji europejskiej są inwestycje zagraniczne. Wstąpienie do UE bez wątpienia przyczyniło się do napływu bezpośrednich inwestycji zagranicznych (FDI) nad Wisłę. W ciągu kilku lat po akcesji ich poziom wzrósł z 2,5 do 4,5 proc. PKB rocznie, czyli niemalże się podwoił. W następnych latach sytuacja pod tym względem się uspokoiła, ale nadal napływ FDI utrzymywał się na poziomie ok. 3 proc. rocznie, czasem dochodząc do 3,5 proc. W 2019 roku ogólna wartość bezpośrednich inwestycji zagranicznych w Polsce wyniosła aż 40 proc. PKB, natomiast w Wielkiej Brytanii aż 70 proc. Można więc powiedzieć, że Brytyjczycy są jeszcze bardziej uzależnieni od inwestycji zagranicznych niż Polacy.
Problem w tym, że inwestycje inwestycjom nierówne. Wielka Brytania jest jednym z globalnych centrów finansowych, więc napływ kapitału do londyńskiego City ma zupełnie inny charakter niż napływ kapitału do Polski. Inwestowanie kapitału na Wyspach ma na celu osiągnięcie zysku ze wzrostu cen aktywów. Inwestowanie kapitału nad Wisłą ma na celu osiągnięcie zysku z prowadzonej tu działalności, najczęściej produkcyjnej. Przykładowo inwestycje w mieszkania stanowią aż 22 proc. inwestycji na Wyspach, tymczasem w Polsce dwa razy mniej. To znaczy, że zaistnienie barier handlowych w naszym wypadku znacznie ograniczyłoby atrakcyjność inwestycyjną Polski, tymczasem Wielkiej Brytanii już niekoniecznie. Inwestycje zagraniczne ulokowane w przemyśle stanowią bowiem aż 31,4 proc. wszystkich FDI w Polsce, tymczasem w Wielkiej Brytanii jedynie 22,7 proc.
Oprócz charakteru inwestycji istotny jest również ich kierunek – te w Polsce mają charakter przede wszystkim europejski. Inwestycje niemieckie stanowią 20 proc. FDI w Polsce, natomiast francuskie 10 proc. W Wielkiej Brytanii to odpowiednio 6 i 4 proc. Inwestycje z dwóch największych krajów UE są dla nas trzykrotnie istotniejsze niż dla Brytyjczyków. Im zatem one nie są specjalnie potrzebne, gdyż na Wyspy szerokim strumieniem płynie kapitał z całego świata. I tak np. inwestycje amerykańskie to prawie jedna czwarta FDI ulokowanych na Wyspach – w Polsce zaledwie jedna dziesiąta. Za 6 proc. FDI w Wielkiej Brytanii odpowiada kapitał japoński, tymczasem w Polsce jedynie za 2 proc. Tu mamy więc sytuację odwrotną – inwestycje japońskie i amerykańskie są trzykrotnie ważniejsze dla Brytyjczyków niż Polaków.
Skąd czerpać know-how
Opuszczenie UE mogłoby więc dla nas oznaczać zdecydowanie głębszy spadek inwestycji zagranicznych niż dla Brytyjczyków. Według badania The economic benefits of the EU Single Market in goods and services Jana in ’t Velda – nawet dwukrotnie większy. Dane Velda pokazują, że wprowadzenie barier handlowych w Europie spowodowałby spadek poziomu inwestycji w Polsce o 16 proc., tymczasem w Wielkiej Brytanii jedynie o 9 proc.
Oczywiście, można się żachnąć i stwierdzić, że to właściwie nic nie szkodzi, poradzimy sobie jakoś bez tych pieniędzy. Problem w tym, że my tych inwestycji potrzebujemy znacznie bardziej niż mieszkańcy Wysp, a to dlatego, że produktywność naszej gospodarki wciąż odstaje od krajów najwyżej rozwiniętych. Inwestycje zagraniczne nie tylko wiążą się z powstawaniem miejsc pracy, lecz także dostarczają technologii oraz know-how. Co istotne, zapewniają też wielu polskim firmom odbiorców bardziej zaawansowanej produkcji. Tymczasem Brytyjczycy własnego know-how mają pod dostatkiem: w 2004 roku, gdy wchodziliśmy do UE, polska produktywność na godzinę pracy wynosiła 26 dolarów, przy średniej dla OECD wynoszącej 47 dolarów, a brytyjskiej na poziomie 55 dolarów. Od tamtej pory, między innymi dzięki napływowi FDI, produktywność w Polsce szybko rosła, by osiągnąć poziom 41 dolarów na godzinę. Wzrosła zatem o 58 proc., gdy w tym czasie produktywność brytyjska wzrosła jedynie o 3 dolary – czyli o 5 proc.
Zandberg: Nawet jak PiS się skończy, w Brukseli nie przywitają nas torcikiem i szampanem Piccolo
czytaj także
Warto też prześledzić, jaki jest charakter wszystkich inwestycji dokonywanych w obu krajach. W Wielkiej Brytanii zdecydowanie większe znaczenie mają inwestycje prywatne, dokonywane przez korporacje. Polska jest jednym z tych krajów OECD, w których inwestycje rządowe są w porównaniu z pozostałymi krajami największe. Stanowią one aż 23 proc. wszystkich inwestycji – jedynie w Słowenii, na Węgrzech i Słowacji oraz w Grecji mają one większe znaczenie. W Wielkiej Brytanii inwestycje rządowe odpowiadają jedynie za 15 proc. inwestycji.
Do tego, co istotne, w Polsce inwestycje publiczne są w dużej mierze finansowane ze środków unijnych. Według danych Ministerstwa Rozwoju w 2018 roku udział funduszy unijnych w inwestycjach publicznych w Polsce przekroczył 40 proc. Co prawda rok wcześniej było to „tylko” 30 proc., ale za to w latach 2015 i 2016 środki unijne odpowiadały aż za 45 proc. inwestycji rządowych nad Wisłą, a w 2013 roku przekroczyły wręcz 50 proc., bijąc dotychczasowy rekord.
Tak więc wyjście z UE pognębiłoby inwestycje w Polsce na dwa sposoby – bariery handlowe ograniczyłyby inwestycje prywatne, a brak dotacji unijnych drastycznie obniżyłby poziom inwestycji publicznych, które mają dla nas dużo większe znaczenie niż dla Brytyjczyków.
Eksport, głupcze!
Tak się również złożyło, że przyjęliśmy zupełnie inny model gospodarki niż Wielka Brytania. Polska oparta jest na przemyśle i działalności produkcyjnej, tymczasem brytyjska na usługach, głównie finansowych. Dodatkowo polska gospodarka w ogromnej mierze zależy od eksportu, do tego stopnia, że sprzedaż produkcji poza granicę kraju to filar naszego wzrostu gospodarczego. Pieniądze napływające do Polski, zwiększające kapitał zgromadzony nad Wisłą, to właśnie zapłata z tytułu zakupu nadwiślańskiej produkcji. Pieniądze napływające na Wyspy to z kolei zapłata za kupowane tam na miejscu różnego rodzaju aktywa. Wartość naszego eksportu stanowi 52 proc. polskiego PKB, w czym strukturalnie bardzo przypominamy Niemcy (46 proc.). Tymczasem eksport Wielkiej Brytanii to zaledwie 28 proc. tamtejszego PKB.
Co więcej, nasz eksport jest skierowany przede wszystkim do krajów Unii Europejskiej. Głównie do Niemiec – sprzedaż za Odrę to aż 28 proc. polskiej sprzedaży za granicę, kolejne 6 proc. wartości towarów sprzedajemy do Francji. Brytyjczycy są pod tym względem znacznie bardziej zorientowani na relacje transatlantyckie: eksport do USA stanowi 16 proc. sprzedaży dóbr i usług z UK, do Niemiec 10 proc., a do Chin kolejne 7 proc. Nic więc dziwnego, że według danych Jana in ’t Vedla wprowadzenie barier handlowych w Europie znacznie bardziej odbiłoby się na polskim eksporcie. Spadłby on o 13 proc., natomiast brytyjski o 8 proc.
Ziobro twierdzi, że jesteśmy przez Europę Zachodnią eksploatowani. Sprawdzamy
czytaj także
Oczywiście, brexit bez wątpienia negatywnie odbije się na gospodarce Wielkiej Brytanii. Jednak ze wszystkich krajów Europy to właśnie Brytyjczycy mogą wyjść z UE z relatywnie najmniejszymi skutkami ubocznymi, ponieważ ich gospodarka była najsłabiej zintegrowana z pozostałymi krajami członkowskimi. Według danych Parlamentu Europejskiego likwidacja wspólnego rynku w 2016 roku obniżyłaby PKB Wielkiej Brytanii o 6 proc. To zdecydowanie najmniej ze wszystkich krajów członkowskich. Średni dla nich spadek PKB wyniósłby 8,7 proc., a w Polsce 10,6 proc.
Odnoszenie sytuacji Wielkiej Brytanii do Polski oraz nawoływanie do pójścia śladem Brytyjczyków i opuszczenia UE to gorzej niż zbrodnia – to błąd. Wszystkie dane pokazują, że negatywne efekty wyjścia z UE byłyby w Polsce dwukrotnie większe niż na Wyspach. Niemal dwukrotnie bardziej spadłyby inwestycje, PKB, a także eksport, który z kolei jest dla nas znacznie bardziej istotny niż dla mieszkańców Wysp. Relacje gospodarcze Polski z resztą Europy są zdecydowanie bliższe niż w przypadku Wielkiej Brytanii, która zorientowana jest na relacje globalne. Jak widać, bajdurzenia o polskiej potędze poza UE są równie szkodliwe co picie metanolu – także powodują ślepotę.