20 lat temu w Norwegii agencja pracy była państwowa, a prywatne nie były legalne. Może czas wrócić do takich pomysłów? Z Oslo pisze Ewa Sapieżyńska.
W norweskiej gazecie czytam reportaż o Polce, którą tego lata z pól truskawkowych niedaleko od Oslo ratowała prawniczka i Caritas. Moją pierwszą pracą w Norwegii też było zbieranie truskawek, myślę sobie. Bez sentymentu.
Strawberry Fields Forever
Moja rolnicza przygoda miała miejsce 20 lat temu, zanim Polska weszła do Unii, zanim Polacy mogli w Norwegii pracować bez wcześniej wydanego pozwolenia na pracę, zanim stali się największą mniejszością narodową w Norwegii. I zanim pojęcie social dumping na stałe zagościło w języku norweskim.
Wtedy też, tak jak tej dziewczynie z reportażu, nie płacono mi od godziny, tylko na akord. Jej od kilograma nazbieranych truskawek, mnie od liczby zapełnionych pojemników na owoce. Było to w zamierzchłych czasach, przed minimalną stawką godzinową wywalczoną przez związki zawodowe we wszystkich gałęziach gospodarki najbardziej narażonych na social dumping. Dziewczyna z reportażu wyliczyła sobie, że płacono jej średnio 18 zł za godzinę, choć kontrakt mówił o godzinowej stawce w wysokości 50 zł (123 korony, czyli minimum).
– Powszechnie wiadomo, że w rolnictwie mnóstwo jest nielegalnego obniżania płac. Ale dziś minimalna stawka godzinowa musi być zagwarantowana. Akord nie jest już dozwolony w rolnictwie. Dlatego myślę, że prawniczka broniąca dziewczyny z reportażu łatwo wygra tę sprawę – tłumaczy mi przez telefon Julia Maliszewska.
Julia przez 12 lat pracowała dla norweskiego związku zawodowego budowlańców. Dziś jest doradczynią parlamentarną lewicowej partii Rødt (Czerwień).
Jeśli nie widzisz problemu z rasizmem, to sam jesteś problemem
czytaj także
Solidarność – to się wszystkim opłaca
W Norwegii nie ma pensji minimalnej, ale fala migracji ostatnich dwóch dekad sprawiła, że wprowadzono minimalne stawki godzinowe w budowlance, w stoczniach, rolnictwie i dla personelu sprzątającego. Przez ostatnie pięć lat objęto też minimalnymi stawkami przemysł rybny, hotelarstwo, elektrykę oraz kierowców ciężarówek i autokarów.
To się wszystkim opłaca. Stawka broni praw zatrudnionego niezależnie od tego, z jakiego jest kraju i czy jest zrzeszony w związku zawodowym. Broni też norweskich pracowników przed wygryzieniem z własnego rynku pracy. Broni ich poziomu płac przed tym, co Julia opisuje jako race to the bottom (dosłownie „wyścig w dół”).
czytaj także
Równanie do dołu
– W pierwszych latach po wejściu Polski do Unii w Norwegii błyskawicznie rozwinęły swoją działalność prywatne agencje pracy, norweskie i międzynarodowe, jak Adecco czy Jobzone – mówi Maliszewska. – To one zatrudniały większość zagranicznych pracowników. Przez te lata zawzięcie walczyliśmy jako związek zawodowy o zasady zatrudnienia w tych agencjach. W umowach agencje używały sformułowań typu „zatrudniony/a na stałe, bez wynagrodzenia między zleceniami”. Czyli w praktyce ci pracownicy czekali za telefon, że tego i tego dnia mają się stawić do pracy, i tylko za te dni im płacono. Nasi związkowi prawnicy walczyli o to, by tego typu sformułowania zostały uznane za nielegalne.
– W latach 2004–2005 bardzo często płacono pracownikom z Polski śmiesznie niskie stawki, mieszkali też oni w potwornych warunkach. Ale w późniejszych latach to akurat się poprawiło. Social dumping trwał, tylko w innej formie. Zasady zatrudnienia pozostały gorsze niż te oferowane Norwegom, zagraniczni pracownicy pracowali za długie dniówki. I zwalniani byli bez poszanowania ich praw, nagle, kiedy akurat byli na urlopie w kraju. No bo pracodawca zakładał, że jak pracownik jest w domu w Polsce, to pewnie nie będzie z własnej kieszeni kupować sobie biletu do Norwegii, żeby się procesować.
czytaj także
Zrzeszać się czy nie zrzeszać?
– Czy pracownicy z Polski chcieli wstępować do związku? – pytam Julię Maliszewską.
– Ci, którzy byli w Norwegii dłużej, w zdecydowanej większości tak. Ci, którzy byli tu tylko na krótko, kursowali między Polską a Norwegią, byli bardziej sceptyczni. I to jest typowe, tak samo jest z pracownikami ze Szwecji. Ci pracownicy wahają się, czy oddać 2 procent dochodu brutto na składkę związkową, chcą zabrać ze sobą całą pensję do domu. Ale mieszkający tu na stałe masowo wstępowali do związków.
Rozmawiam potem o tym na czacie z kolegą z mojego miasta w Polsce, który jest zatrudniony przy dużym projekcie naftowym na wybrzeżu Norwegii. Zatrudnia go norweski oddział polskiej firmy. Prawie wszyscy jego najbliżsi współpracownicy są z Polski.
czytaj także
I co, widzą sens w przynależeniu do norweskiego związku zawodowego?
– Zdania w tej kwestii są podzielone i w dużej mierze zależy to od świadomości pracowników. Ja osobiście uważam, że działania firm na rynku powinny być stale monitorowane przez niezależne instytucje, i taką rolę związki zawodowe w mojej ocenie spełniają. Wielu ludzi nie wie, jaka jest rola związków i jakie z tych starań płyną korzyści dla pracowników, jednak kwoty przeznaczane na składki nie są na tyle duże, by stanowiły problem nie do przeskoczenia. Polskie firmy, dla których pracowałem, zachęcały do wstąpienia do związków.
– Wow!
– Też się dziwiłem.
Klasa a narodowość
Dziś to głównie Wietnamczycy, już nie Polacy, zbierają w Norwegii truskawki. Poziom płac w rolnictwie w tym kraju nie przystaje do zarobków w innych branżach.
– Podniósł się poziom płac w Polsce, a jednocześnie korona norweska jest teraz bardzo słaba w stosunku do złotego. Wiec ogólnie praca w Norwegii mniej się teraz Polakom opłaca – tłumaczy Maliszewska.
Pytam Julię, jak w Norwegii mają się do siebie pojęcia klasy i narodowości? I czy nadal jest tak, że ci najniżej na drabinie społecznej to emigranci.
– W dużym stopniu tak, ale ten obraz jest złożony. Jest tak między innymi dlatego, że obcokrajowcy często pracują na najniżej opłacanych stanowiskach w sektorze prywatnym. Norwegowie nie podejmują tam pracy. Norwegia nie jest tu wyjątkiem. W Polsce social dumping też tak działa. Ukraińcy często pracują za niższe pensje tam, gdzie Polacy nie chcą pracować. Dopóki jest wolny przepływ siły roboczej oraz duże różnice w poziomie zarobków i standardzie życia między krajami, dopóty tak będzie.
– Właśnie wyszłam z zebrania ze związkowcami w branży hotelarskiej. Rozmawialiśmy o tym, jak radzą sobie w czasie pandemii. I Norwegowie, i imigranci byli dobrze reprezentowani na zebraniu. Tym, co rzuca się w oczy, jest to, że rząd mówi o wspólnym wysiłku, by przetrzymać pandemię. Ale to tylko dzięki presji lewicowej opozycji zasiłek dla bezrobotnych nie jest na poziomie sześćdziesięciu paru procent dotychczasowej pensji, tylko na poziomie 80 procent. To tylko jedno z wielu ulepszeń świadczeń socjalnych, które udało nam się przeforsować w parlamencie w czasie pandemii. Gdyby nie to, różnice społeczne w Norwegii wzrosłyby w ostatnich miesiącach dramatycznie. Ci, którzy już przed pandemią ledwo wiązali koniec z końcem, dziś najbardziej dostają w kość. Tymczasem najbogatszym rząd obniża podatki, daje szczodre pakiety kryzysowe przedsiębiorstwom. A wielu ludzi na bezrobociu nadal czeka na wypłatę zaległego zasiłku.
Social dumping podczas pandemii
Debata o social dumpingu powróciła w czasie pandemii koronowirusa ze zdwojoną siłą. Norwegia, Niemcy i wiele innych państw sprowadziły tańszą siłę roboczą z zagranicy, np. do pracy w rolnictwie, w czasie gdy innych obowiązywały restrykcje dotyczące podróżowania.
W lipcu słynna norweska linia promowa Hurtigruten wysłała dużą część załogi na czasowe zwolnienia na koszt państwa. „Ze względu na pandemię”. Po czym za ułamek pensji zatrudniła na ich stanowiska Filipińczyków. Zostali ściągnięci specjalnie do tej pracy i nie odbyli kwarantanny (Hurtigruten zbyt się śpieszyło). Wyszło to na jaw po tym, jak na luksusowym statku 36 osób z załogi okazało się mieć koronawirusa.
czytaj także
Pytam Julię, jak ona widzi wpływ pandemii COVID-19 na debatę o social dumping.
– Kiedy nagle zamknięto granice, poczuliśmy, jak nasze gospodarki zależne są od emigracji zarobkowej. Jak bardzo opłacalność opiera się na oszczędzaniu na zarobkach pracowników. Ale teraz wyobraźmy sobie, że ten kryzys potrwa naprawdę długo. Dlatego musimy wysilić się i pomyśleć: może jednak są inne sposoby na organizację naszego rynku pracy? A może powinniśmy popatrzeć wstecz? Jeszcze 20 lat temu w Norwegii agencja pracy była państwowa, prywatne agencje nie były legalne – kończy Julia Maliszewska.
W marcu tego roku, czyli w samym środku pandemii COVID-19, norweska agencja pracy i opieki społecznej NAV potwierdziła, że w kraju odnotowano stopę bezrobocia na poziomie 10,4 proc. To najwyższa wartość od II wojny światowej.
Czas, by państwo znów zaczęło prowadzić aktywną politykę zatrudnienia.