Wygląd stanowi najlepsze odzwierciedlenie nierówności płciowych i patriarchalnej niesprawiedliwości. I właśnie z jego powodu żadna kobieta sukcesu nigdy nie będzie na równi ze swoim męskim kolegą, bo musi włożyć znacznie więcej energii niż on w to, by w ogóle wyjść z domu – mówi nam Kaya Szulczewska, aktywistka działająca na rzecz popularyzacji ruchu ciałopozytywnego w Polsce.
Paulina Januszewska: Promocja otyłości, chorób, braku higieny i dbania o siebie. Tak ciałopozytywność chcieliby widzieć jej przeciwnicy. Jak jest naprawdę?
Kaya Szulczewska: Ciałopozytywność nie ma nic wspólnego z mitami, które przytoczyłaś. Tego typu opinie biorą się zwykle z niewiedzy, dlatego trzeba sięgnąć do historii całego ruchu, by zrozumieć, o co w nim tak naprawdę chodzi. Pierwszy publiczny manifest ciałopozytywny ujrzał światło dzienne pod koniec lat 60. w USA. Jego autor, Lew Louderback, zwrócił uwagę na to, jak amerykańskie społeczeństwo stygmatyzuje otyłość. W eseju kontrowersyjnie zatytułowanym Powinno być więcej grubych ludzi [ang. More People Should Be Fat – red.] Louderback domagał się przede wszystkim tego, by pokazywano w mediach więcej grubych osób – głównie kobiet, bo to one najczęściej (tak jak zresztą współcześnie) reklamowały swoimi ciałami produkty i usługi.
Czy już wtedy presja bycia szczupłym była ogromna?
Owszem. Jednak kanon wagowy wydaje się dosyć szeroki w porównaniu ze współczesnymi wzorcami. Oczywiście dominowała wówczas smukła sylwetka, ale nieobwarowana tak restrykcyjnymi i wąskimi wymaganiami, jak ma to miejsce dziś. Obecnie ciała nie dość, że muszą być bardzo szczupłe, to jeszcze wysportowane i seksowne – koniecznie z uwydatnionymi pośladkami czy piersiami. Do tego dochodzi retusz i rozwój chirurgii plastycznej, które sprawiają, że rzadko kto jest w stanie sprostać „ideałom piękna” pokazywanym przez media i reklamy.
A więc postulaty Louderbacka wciąż czekają na realizację?
Tak, bo osoby grube są zdecydowanie niedoreprezentowane w środkach masowego przekazu, a w dodatku – nadal mocno stygmatyzowane w społeczeństwie, co negatywnie wpływa na ich życie, karierę czy relacje. Niemniej jednak od momentu publikacji słynnego ciałopozytywnego eseju pojawiło się mnóstwo ruchów antydyskryminacyjnych, które robią, co mogą, by normalizować niepopularne medialnie ciała i sprawić, by m.in. otyłość nie budziła tak trudnych emocji w ludziach.
A dlaczego nadal budzi?
Dyskryminacja nie bierze się z organicznego czy biologicznego wstrętu przed tłuszczem, lecz jest programowana przez to, co widzimy w mediach, reklamach oraz przez całą branżę dietetyczną, która utrwala szkodliwe wzorce. Jesteśmy przekonani, że grube nam się nie podoba, choć tak naprawdę nie chodzi o gust, lecz wtłaczany od maleńkości przekaz medialny. Czytam teraz książkę Sabriny Strings pt. Fearing of the black body, w której omawia od strony historycznej rasistowskie podłoże fatfobii. To też ciekawy wątek, który pokazuje, jak uprzedzenia rasowe i klasowe kształtują naszą rzeczywistość oraz postrzeganie ciała i kanonów piękna.
Ciałopozytywnym ruchom fat acceptance czy fat positivity nie chodzi więc o wspomnianą przez ciebie promocję i uwielbienie otyłości ani o to, by wszyscy chcieli być grubi oraz hołdowali tylko jednemu typowi sylwetki, lecz o budowanie świadomości na temat różnorodności ciał i przyczyn dyskryminacji. Edukowanie w tym zakresie okazuje się wyjątkowo trudne, bo żyjemy w kulturze, która cały czas nam wmawia, że szczupłe znaczy zdrowe. Słyszymy non stop, że musimy się odchudzać, a tłuszcz jest traktowany jak synonim porażki, lenistwa, zaniedbania i innych, bardzo negatywnych cech. Nie ma więc co się dziwić ludziom, że podzielają takie przekonania.
To znaczy?
Wystarczy włączyć Facebooka. Gdy pojawiają się tam ciała poza kanonem wagowym (przy czym one nie muszą być bardzo grube, ale w jakiś sposób wymykają się konwencji estetycznej znanej z reklam czy popkultury), to dużo komentarzy pod zdjęciami zawiera fatshaming (zawstydzanie ze względu na tłuszcz) lub fałszywą troskę o zdrowie, które mają na celu tylko jedno: zachęcić lub zmusić ocenianą osobę do schudnięcia. Ludzie powtarzają zupełnie bezrefleksyjnie hasła żywcem wyciągnięte z kultury diet, np. „można schudnąć, wystarczy chcieć”, „wystarczy się ruszyć”, „tylko szczupła znajdziesz partnera” itd., zupełnie nie myśląc o tym, że po pierwsze – nikt nie chce słyszeć o swoim ciele przykrych rzeczy, a po drugie – cała oparta na podobnych tezach promocja branży dietetycznej to po prostu marketing, nie fakty.
Ale fatfobia i kult szczupłości w dużej mierze wpłynęły również na naukę.
Masz rację. Na szczęście pojawia się coraz więcej badań mówiących m.in. o tym, że stygmatyzacja ze względu na wagę tak naprawdę jest większym problemem niż sama waga i należałoby położyć nacisk nie tyle na usilne próby odchudzania społeczeństwa, ile na walkę ze stygmatyzacją grubych. Pamiętajmy przy tym, że na wagę wpływa też szereg czynników społecznych, ekonomicznych i politycznych. Socjologowie nie mają wątpliwości co do tego, że każda marginalizowana i prześladowana grupa zmaga się z problemami i ograniczeniami, które mogą znacząco wpłynąć na zdrowie i wygląd jej przedstawicieli.
Tymi barierami może być dostęp do usług medycznych i zamożność, w związku z czym zapominamy, że otyłość bierze się również z biedy.
Owszem. Wprawdzie w Polsce wciąż wygląda to chyba nieco inaczej niż na Zachodzie, gdzie – jak chociażby w USA – otyłość to rzeczywiście problem klasowy. Tamtejszy system wymusza na ludziach pracę ponad siły za kiepskie wynagrodzenie, więc nikogo nie stać na opłacenie prywatnego leczenia ani na dietetyczny catering czy nieprzetworzoną żywność, która za oceanem jest znacznie droższa niż ta pakowana i gotowa do odgrzania w mikrofali. Jeśli z kolei chodzi o dostęp do świadczeń medycznych – to nie tylko kwestia pustego portfela, ale też głęboko zakorzenionej fatfobii w środowisku medycznym.
czytaj także
Na czym ona polega?
Lekarze pozostawiają swoich pacjentów z otyłością samych, niekiedy obwiniając ich o nią. Bardzo często odmawiają grubym osobom zrobienia badań, dopóki te nie schudną. Nie zawsze, rzecz jasna, idzie za tym zła wola – raczej nieweryfikowane i usankcjonowane społecznie przekonanie, że gruby sam sobie zrobił krzywdę i można mu pomóc dopiero wtedy, gdy straci na wadze. Do mnie często piszą lekarze z pytaniem, jak powiedzieć pacjentowi, że musi schudnąć do zabiegu, bo inaczej się do niego nie kwalifikuje. Ortopedzi zastanawiają się, jak rozmawiać z otyłą osobą, która ma chore kolana, bo np. duża waga utrudnia rehabilitację i leczenie.
I co im odpisujesz?
Że muszą przewartościować swoje myślenie, że nie wystarczy kazać pacjentowi przejść na dietę i schudnąć. Bo to tak, jakby lekarz powiedział: „proszę brać tabletkę” i nie dodał przy tym jaką, kiedy i ile. Samo polecenie diety może okazać się wręcz szkodliwe, bo bycie na diecie jest jednym z predyktorów przytycia i dość często wiąże się z wystąpieniem zaburzeń odżywiania. „Przejdź na dietę” to słaba porada dla kogoś, dla kogo chcemy zdrowia, więc lekarze powinni przestać ją dawać. Poza tym często mamy do czynienia z sytuacją, że lekarz bije brawo: „o, schudła, wreszcie będzie zdrowa”, bo pacjentce udało się w dwa tygodnie zrzucić sporo kilogramów, ale nie pyta, dlaczego stało się to tak szybko. Tymczasem dziewczyna słania się na nogach, bo jest na głodówce. Liczy się tu zbyt często tylko efekt, a nie rozregulowany metabolizm. Nikt nie mówi też o dużym, czy wręcz nieuniknionym prawdopodobieństwie powrotu do otyłości. Pierwsze badania na ten temat mówiły aż o 95 proc. osób, które wracają do wagi wyjściowej w ciągu co najmniej pięciu lat od odchudzania.
Dwa Big Maki, Fillet-O-Fish i cola, czyli jak Ameryka eksportuje otyłość
czytaj także
Czyli prawie każdy znów przytyje.
No właśnie. Późniejsze badania nad tym zagadnieniem potwierdziły, że próby odchudzania kończą się powrotem do wagi i to niezależnie od tego, czy odchudzanie opierało się na ćwiczeniach, czy na diecie. Zdecydowana większość z nas w ciągu pięciu lat odzyska prawie wszystkie utracone podczas diety kilogramy. Wiem, że to brzmi niewiarygodnie. Obalam pewien paradygmat i to, rzecz jasna, budzi sprzeciw. Nawet ja sama, gdy pierwszy raz zaczęłam się w to zagłębiać, też poczułam się oszukana. Myślałam: „jak to – odchudzanie nie działa?”. Przecież każdy zna kogoś, komu udało się schudnąć.
To samo mi przyszło do głowy.
No widzisz. A po prostu jest tak, że nie zauważamy tycia od razu. Kilka lat to wystarczająco długi czas na zbudowanie w sobie narracji o zwycięstwie, chełpienie się zdjęciami „przed i po” i wejście na stałe do chodagangu. A gdy wraca waga, nie myślimy już o tym, że mamy do czynienia ze statystycznie normalnym zjawiskiem, tylko widzimy wielką, osobistą porażkę. Tymczasem w nurcie związanym z jedzeniem intuicyjnym i podejściem HAES (Health at Every Size) zdrowia czy samopoczucia nie uzależnia się od wymiarów sylwetki i wagi. Ciągłe diety i wyniszczająca walka o szczupłe ciało mogą całkowicie zdestabilizować psychikę oraz procesy metaboliczne. Organizm, który jest bez przerwy postawiony w gotowości, by oszczędzać tłuszcz i go redukować, nie ma szans być ani zdrowy, ani szczęśliwy. Wszechobecna fatfobia tak naprawdę „nie robi dobrze” nikomu, bo wpływa również na te osoby, które są blisko kanonu wagowego lub się w niego idealnie wpisują, generując w nich permanentny lęk przed przytyciem.
Ale ciałopozytywność to nie tylko normalizacja wagi. Z jakimi tabu ciała jeszcze walczy?
Na swoim profilu bardzo dużo uwagi poświęcam osobom, które są dyskryminowane ze względu na wagę, ale też staram się otwierać na inne części czy zachowania ciała, które wydają się problematyczne. Ja nazywam je naturalnościami, a reklamodawcy – niedoskonałościami. Ale powodem stygmatyzacji może być też kolor skóry. Właśnie w tym kierunku rozwinął się ruch ciałopozytywny w USA, w który w dużej mierze zaczęły angażować się już w latach 70. osoby czarne. Chodziło im o to, by media pokazywały częściej niebiałe osoby. Dziś przedmiotem zainteresowania ciałopozytywnych aktywistów i aktywistek są również: choroby ciała, blizny, trądzik, owłosienie, niekanonowe sylwetki, mały lub nierówny biust, czyli te aspekty, które z przestrzeni medialnej wygumkowały odpowiedzialne za powszechny body shaming branże dietetyczne, kosmetyczne itp. oraz kultura.
Drodzy mężczyźni, oto 15 rzeczy, których nie chcemy od was słyszeć
czytaj także
O tym, jak bardzo są one opresyjne, świadczą wyznania: „noszę długie spodnie w upał, bo wstydzę się swoich popękanych naczynek na nogach”, „nie jeżdżę nad morze, bo mam łuszczycę”, „nie odsłaniam ramion, bo mam tam pryszcze”. Czy latem body shaming znacząco przybiera na sile?
Tak. Bardzo dużo osób do mnie pisze, że np. problematyczne dla nich było wyjście w kostiumie na plażę. Nie nosiły spodenek, sukienek, kiedy było gorąco, bo się wstydziły swoich ciał. Dopiero dzięki obserwowaniu Ciałopozytywu i podobnych kont pełnych różnorodności przełamały się i odzyskały wolność. Kompleksy nie biorą się z niczego. Wynikają z negatywnego feedbacku, który dostajemy nie tylko od mediów, ale i najbliższego otoczenia. Zwracanie uwagi na ciało i to, co jest z nim nie tak, wynika z powszechnego przekonania komentujących, że wypowiadanie tego typu uwag to oznaka dobrych intencji: „dla twojego dobra mówię ci, że masz schudnąć albo zakryć nogi, bo mają coś tam nieestetycznego”.
Latem to się nasila, bo ciało trzeba odsłonić. I króluje zawstydzanie ze względu na wagę, ale kobietom dostaje się też za cellulit, który jest utożsamiany z brakiem sportu i dbania o siebie. Nawet na dziewczyny, które są w kanonie, ale mają cellulit, zawsze wylewa się wiadro fatfobicznych pomyj. Zauważyłam ponadto, że krytyka wagi coraz częściej uderza w mężczyzn. W tym roku zdarzyło mi się czytać co najmniej parę artykułów, które shamingowały z równym uporem obie płcie. Historie o „zapuszczonych Polakach nad Bałtykiem” i „wielorybach wychodzących na plaże” weszły już na stałe do repertuaru medialnego.
czytaj także
A owłosienie? Wraz z Iwoną Bielecką zrealizowałaś niedawno spot, w którym przekonujesz, że włosy, np. pod pachami i na nogach, u dziewczyn są OK. Tymczasem dla większości społeczeństwa to wciąż „obrzydliwość najgorsza z możliwych”.
Włosy to ogromne tabu i problem, zwłaszcza dla kobiet, które z różnych powodów nie mogą usunąć ich w pełni albo nie chcą tego robić, bo np. tak jak ja mają stany zapalne po goleniu czy depilacji. Pokazanie się na plaży z włosami na nogach, brzuchu i w miejscach, co do których społeczeństwo nie przywykło, że kobieta je tam ma, wydaje się współcześnie nie do pomyślenia. Z tego powodu część osób wycofuje się z życia. Nie jeździ nad morze, nie nosi tego, co chce, nie korzysta z lata w pełni, bo nie ma siły i ochoty konfrontować się z komentarzami i spojrzeniami innych ludzi. Wprawdzie ja na swoim profilu pokazuję swoje i cudze włosy na ciele od dawna, ale i tak niektóre moje obserwatorki piszą mi, że wciąż nie są w stanie się przełamać i wyjść z domu lub jechać na wakacje np. z niewydepilowanymi pachami, mimo że by chciały.
Mogłoby się wydawać, że owłosienie to główny bohater twojego spotu. Ale tytuł brzmi: Nie chodzi o włosy. W takim razie o co?
Tak naprawdę ten spot odnosi się do całej mojej ciałopozytywnej działalności, bo za normalizowaniem owłosienia i ciał (znajdujących się poza kanonem wagowym, chorych, z niepełnosprawnościami i wszystkich wykluczonych, których nie widzimy w mediach) kryje się walka z dyskryminacją, uprzedzeniami i podwójnymi standardami. Nie chodzi o włosy, o chorobę lub kolor skóry, pryszcze czy tłuszcz, lecz o to, że mamy różne ciała i chcemy spokojnie z nimi żyć bez świadomości bycia ciągle ocenianymi. Chcemy skończyć z podwójnymi standardami. Oczywiście nie jest też tak, że wszyscy są wykluczani i na równi doświadczają body shamingu, bo wielu i wiele z nas ma różnego rodzaju przywileje związane z wyglądem. Jedno jest jednak pewne – ruch ciałopozytywny dąży do tego, by ludzie przestali być kategoryzowani, wartościowani i stygmatyzowani ze względu na to, w jakim ciele żyją.
czytaj także
Z czym jeszcze ciałopozytywnie oswajasz swoich obserwatorów i obserwatorki na Instagramie?
Z krwią miesiączkową i menstruacją w ogóle. To wciąż jeden z topowych kontrowersyjnych tematów. Wystająca podpaska lub sznurek od tamponu? Dramat! Plama na spodniach lub prześcieradle? Tragedia! Kiedy wrzucam takie zdjęcia na swój profil, dostaję mnóstwo negatywnych komentarzy – również od dziewczyn. Zresztą nie ukrywam, że celowo fotografuję się w bieliźnie w momencie, kiedy mam okres, właśnie po to, żeby normalizować swój wygląd w tym czasie. Nie powinnyśmy się bowiem wstydzić, że mamy menstruację, ani chować pod rękawem w drodze do łazienki podpaski, bo ktoś może zobaczyć, że idziemy ją zmienić. Chciałabym, żeby dziewczyny, będąc na obozie czy na plaży, nie przejmowały się tak bardzo tym, że coś im wystaje spod majtek od bikini. Niestety okres i mówienie o nim w sieci kończy się zawsze wielką gównoburzą.
Tak samo karmienie piersią w miejscach publicznych, przeciwko któremu komentujący potrafią wyciągnąć nawet absurdalny argument o pedofilii (!) kobiet, a już na pewno mają najwięcej do powiedzenia o ich „skrajnie obrzydliwym zachowaniu i wyglądzie”. Okres i karmienie to zawsze są tematy, po których poruszeniu wiem, że będę mieć dwa dni z głowy, bo spędzam je na usuwaniu masy hejterskich wpisów.
Wobec ciałopozytywności pojawiają się zarzuty o promowanie bezwzględnej miłości do swoich ciał. Tak przynajmniej twierdzą wyznawcy i wyznawczynie nowego ruchu – ciałoneutralności. Anuschka Rees, autorka książki Beyond Beautiful: A Practical Guide to Being Happy, Confident, and You in a Looks-Obsessed World, pisze, że ciałopozytywność mówi: „twoje defekty są piękne”, a ciałoneutralność: „twoje defekty są nieważne”, i uważa to drugie podejście za lepsze. Czy ma rację?
Oba ruchy wyrosły w Ameryce, dlatego znów sięgnę do tamtejszej historii. Otóż body positivity, który pierwotnie opierał się na akceptacji tłuszczu, został bardzo szybko skomercjalizowany i zawłaszczony przez różnego rodzaju kampanie medialne. Znane marki i firmy wyczuły bowiem, że fajnie jest mówić wszystkim kobietom: „akceptuj i kochaj swoje ciało”, a potem na tym pozytywnym przekazie zarabiać olbrzymie pieniądze. Moim zdaniem ciałoneutralność nie wyrosła w kontrze do ciałopozytywności, której rdzeniem jest praca nad przekonaniami, walka z dyskryminacją, uprzedzeniami i świadomość różnorodności – ale przeciwko czemuś, co nazywam popciałopozytywnością, a więc pustym sloganem: „jesteś piękna, pokochaj siebie”.
Co jest złego w tym haśle?
W moim odczuciu tego typu stwierdzeń nie powinno się powielać. Chociaż – i tu biję się w pierś – sama kiedyś operowałam takimi hasłami. Mówiąc o pięknie, wciąż skupiamy się na ciele, a nasze myśli krążą wokół atrakcyjności. To wcale nie sprzyja uwolnieniu się i poprawieniu relacji z ciałem. Może być to wprawdzie jakiś etap w budowaniu pewności siebie, ale warto podchodzić do niego ostrożnie. Dobrze podsumowuje to profesora psychologii Renee Engeln w książce Obsesja piękna, pokazując, że postrzeganie siebie w kategoriach bycia piękną i tytułowa obsesja piękna sprzyjają samouprzedmiotowieniu, a w efekcie obniżają samoocenę. Bezwarunkowa miłość do samego siebie jest trudna do osiągnięcia, a na pewno nie jest jedyną drogą do zaakceptowania ciała, zwłaszcza w sytuacji, gdy „defekty” nie pozwalają nam funkcjonować tak, jak byśmy tego chcieli.
Mówienie kobietom, że są piękne bez względu na wszystko, to manipulacja i ciągłe nakładanie na nie presji związanej z wyglądem. W tym sensie zgadzam się z ruchem ciałoneutralnym, który zdecydowanie sprzeciwia się stawianiu w centrum naszego życia dbania o piękno ciała. Nie podoba mi się, że ciałopozytywność została w tak dużym stopniu przejęta przez marketing, ale jednocześnie nie rozumiem mnożenia definicji i rywalizacji w wymyślaniu nowych, wrogich sobie ruchów, którym przecież powinno w równym stopniu zależeć na tym, by działać na korzyść i poprawę samooceny dyskryminowanych, a nie wzajemnie się wykluczać i bezmyślnie krytykować. Tymczasem ostatnio przeczytałam np., że „ciałoneutralność jest lepsza od ciałopozytywności, bo nie zajmuje się ciałem w ogóle”. Od razu zapaliła mi się czerwona lampka.
Dlaczego?
Bo takie deklaracje brzmią co najmniej tak, jak gdyby biała osoba stwierdziła, że nie będzie się zajmować kolorem skóry, bo jest daleka od dyskryminacji i nie zwraca na ten aspekt uwagi. Oczywiście może to robić, bo nie doświadcza z powodu swojego koloru skóry opresji. Albo inaczej: powiedz otyłej osobie, żeby nie zajmowała się swoim ciałem w momencie, gdy np. ma toksyczną rodzinę i od rana do wieczora słyszy, że jest gruba; gdy równie toksyczni koledzy i koleżanki śmieją się z niej codziennie w pracy; gdy wchodzi do internetu, gdzie cały czas wyskakują jej reklamy o odchudzaniu. „Nie zajmujmy się ciałem” oznacza po prostu „nie wychodźmy poza bańkę swoich przywilejów”. Ciało może nie być dla nas ważne, ale są osoby, które cierpią z jego powodu, i to do nich ciałoaktywiści muszą dostosować swój przekaz. Rozumiem wprawdzie krytykę podejścia, które zakłada całkowite uwielbienie dla ciała i wiecznie pozytywny do niego stosunek. Ale znów – nie o tym jest ciałopozytywność.
Tylko o tym, że nie musimy kochać ani nienawidzić swojego ciała?
Raczej że każdemu ciału należy się szacunek za to, jakie jest, że nie musimy go oceniać i dopasowywać do obowiązującego kanonu. To, zresztą, sugeruje nazwa mojego Instagrama. Z czym ci się kojarzy pozytyw?
Z fotografią.
No właśnie. Pozytyw odzwierciedla rzeczywistość taką, jaka ona jest, a negatyw to odwrócenie kolorów. Tak samo z Ciałopozytywem – pokazuje ciało takim, jakie ono jest. A ciałonegatyw to ciało odwrócone, przerobione, nieprawdziwe. Ciałopozytywność polega na dawaniu z pełną akceptacją większej reprezentacji tym ciałom, których nie widzimy w mainstreamowych mediach, na pokazywaniu, jak jest, nawet jeśli jest to kontrowersyjne.
Moje ciało, mój wybór? Tak, dlatego pracuję na czacie erotycznym
czytaj także
Ale czy przypadkiem nie jesteśmy świadkami zmian? Nawet na Netflixie jest coraz więcej różnorodności.
W niszowych islandzkich produkcjach – owszem. Ale już w amerykańskich blockbusterach, których na tej platformie jest najwięcej – widać głównie szczupłe ciała, należące do białych, atrakcyjnych aktorów i aktorek. Mało tego – ci ludzie zwykle mają za sobą masę zabiegów chirurgicznych, do których – jako widzowie – jesteśmy już tak przyzwyczajeni, że przestaliśmy na nie zwracać uwagę. Gdy oglądam filmy czy seriale, zawsze przypatruję się aktorkom w trakcie płaczu i sprawdzam, czy robi im się wtedy zmarszczka na czole. No i większości się nie robi, bo mają tam wstrzyknięty botoks. Tak właśnie kształtuje się wypaczony, ciałonegatywny obraz rzeczywistości. Wydaje nam się, że do takich wzorców należy dążyć. Tymczasem z naturalnością nie mają one nic wspólnego.
Często mówisz, że ciałopozytywność ma służyć odzyskaniu kontroli nad własnym ciałem, zawłaszczonym przez patriarchat. Czy Instagram jako platforma najbardziej popularna wśród kobiet to jest właściwe miejsce, by takiej emancypacji dokonać?
Nie odczytywałabym tak wspaniałomyślnie jego roli. Wręcz przeciwnie. Według mnie Instagram to po prostu kolejna korporacyjna platforma reklamowa, która jest bardzo niesprawiedliwym i ciałonegatywnym miejscem. Fakt, że działam akurat tutaj, jest, rzecz jasna, podyktowany popularnością tego medium. Ale jednocześnie wiem, że osobom, które obserwują mój profil, cały czas wyświetlają się reklamy, których przekaz jest całkowicie sprzeczny z tym, co sama na Instagramie robię. Mało tego, można z łatwością natknąć się na całą masę influencerek, które przerobione zdjęcia opatrują hasztagiem #bodypositive albo piszą całkowicie nieprawdziwe rzeczy na temat ciałopozytywności i tym sposobem ją wypaczają. W rezultacie Instagram to straszny śmietnik idei.
Selfie-feminizm oznacza, że publiczny płacz nie musi być porażką, może być zwycięstwem
czytaj także
No to może czas się z niego ewakuować?
Jeśli pojawi się lepsza platforma, to na pewno się przeniosę. Już teraz, zresztą, szukam alternatywnych kanałów dotarcia do ludzi. Pracuję nad stroną wolną od reklam i całego pędu za konsumpcją. Chcę zrobić wszystko, by moi obserwatorzy i obserwatorki nie musieli przebijać się do postów o akceptacji wagi przez masę porad dietetycznych i ofert salonów kosmetycznych, które krzyczą: „wyleczymy cię z cellulitu”. A właśnie to w tej chwili dzieje się na Instagramie. W takich momentach myślę sobie, że tak naprawdę robię kontent, do którego przykleja się masa szkodliwych, komercyjnych treści. I to takich, które mają utrwalić w ludziach przekonanie, że z ich wyglądem jest coś nie tak. Instagram de facto zarabia na mojej aktywistycznej pracy, całkowicie podważając jej sens. Najwyraźniej to jest cena, którą płaci się za zasięgi. Ale tak być nie powinno.
A jaką cenę w kwestii wyglądu płaci się za bycie kobietą? Czy twoim zdaniem da się dojść do takiego stanu, w którym nasze ciało przestanie mieć znaczenie i pozwoli nam zyskać większą niezależność, np. ekonomiczną?
Na pewno ciałopozytywność w moim wydaniu, czyli dość radykalnym, może być pomocna w wyzwoleniu swojego ciała z opresji wyglądania w określony sposób. Mam też nadzieję, że uwrażliwiam na złożoność świata, a nawet może kogoś zainspiruję do zmiany poglądów na politykę czy gospodarkę, bo jak się porządnie przyjrzymy, to zobaczymy, że kapitalizm na wielu poziomach nie służy naszym ciałom. Chciałabym, żeby Ciałopozytyw robił rewolucję, która oddaje nam nasze ciała i daje niezależność. Niestety, nie każda kobieta może sobie pozwolić na takie wyzwolenie od razu.
Dlaczego?
Bo system i społeczeństwo na wiele sposobów przymuszają nas do kanonowania swojego wyglądu. W naszej kulturze – szczególnie w Polsce – ta presja jest ogromna, ale też zależna od pewnych przywilejów. Dlatego ja – jako aktywistka – mogę nie golić nóg, ale już dziewczyna, która pracuje jako kelnerka – niekoniecznie. Ty możesz pewnie przyjść do redakcji z niepomalowanymi paznokciami czy w dresie, a już moja koleżanka, która pracuje w banku i ma określony dress code, nie może tego zrobić, bo wyleci na bruk. Oczywiście ciałopozytywność może nas wyzwolić z przymusu nakładania makijażu czy dopasowywania się do wzorców, ale jedynie pod warunkiem, że w jakimś stopniu cieszymy się wolnością względem wymagań społecznych i systemowych. Dlatego ja postuluję nie tyle zmianę indywidualnych wyborów, ile rewolucję systemową.
To może „kobiety sukcesu” mogłyby ją pchnąć dalej?
Niestety kobiety muszą włożyć w wygląd więcej wysiłku niż mężczyźni, aby uznano ich kompetencje. Nie wystarczy się po prostu pomalować, trzeba robić to umiejętnie, ani za mało, ani za bardzo, a do tego dbać o więcej dodatków ubioru niż mężczyźni. Wygląd więc stanowi najlepsze odzwierciedlenie nierówności płciowych i patriarchalnej niesprawiedliwości. I właśnie z jego powodu żadna kobieta sukcesu nigdy nie będzie na równi ze swoim męskim kolegą, bo musi włożyć znacznie więcej energii niż on w to, by w ogóle wyjść z domu.
I więcej na ten cel wydać.
Tak. Myślę, że każda z nas może zrobić eksperyment i podliczyć, ile kosztują ją kosmetyki, które służą wyłącznie temu, żeby być bliżej wzorca kreowanego przez media i kontrolowanego przez system patriarchalny. A do tego dodajmy: wizyty u fryzjera i kosmetyczki, produkty do depilacji, nawilżania ciała i walki z cellulitem, staniki, które mają nam modelować biusty, wyszczuplające majtki, ubrania, biżuteria, dodatki itd. Do pieniędzy trzeba jeszcze doliczyć czas, który przeznaczamy na „upiększanie” swojego ciała oraz naukę tutoriali, jak to poprawnie robić. Od mężczyzn zwykle się tego nie wymaga. Ale oprócz płci istotne znaczenie ma bardzo często pomijana kwestia klasowości.
Jak ona na nas wpływa?
Otóż zamożne kobiety mają dostęp do usług, zabiegów, kosmetyków najlepszej jakości i generacji. To oznacza, że mogą osiągnąć kanonowy wygląd. Niestety, stają się jednocześnie punktem odniesienia dla kobiet z niższych klas, dla których wzorzec „piękna” znajduje się poza zasięgiem finansowym. Zachęcane przez reklamodawców mogą wydać wszystkie swoje pieniądze na poprawę wyglądu, a nie np. podnoszenie kwalifikacji. Mimo to nigdy nie dorównają bogatszym koleżankom. I tak zamyka się błędne koło. Elementów tej układanki jest naprawdę bardzo dużo, a kobiety oprócz czasowo-finansowych nakładów mają jeszcze non stop wydzielony kawałek swojej uwagi na monitorowanie wyglądu.
czytaj także
Przeglądają się w witrynach, czy wszystko gra?
Tak. Muszą być ciągle czujne: zastanawiać się, czy dobrze siedzą, czy nie widać im majtek, czy się za bardzo nie pochyliły, czy sutek im nie wystaje, czy nie prześwituje stanik, czy przypadkiem nie ubrały się zbyt wyzywająco. Można powiedzieć, że jesteśmy oswojone z myślą, że nasze ciało to bez przerwy obserwowany i oceniany obiekt. Nas się wręcz warunkuje do tego od dzieciństwa i później, gdy wchodzimy w dorosłe życie, mamy już zaprogramowane w głowie automatyczne myślenie o ciele i wyglądzie oraz o tym, jak postrzegają nas inni. Mężczyźni statystycznie robią to rzadziej albo wcale. Dla mnie samej to odkrycie było szokujące. Gdy zapytałam męża, czy on też tak robi, bez wahania zaprzeczył. Pomyślałam: „Jak to? Masz na przykład kucyka na głowie i nie sprawdzasz w lustrze, czy ci przypadkiem po jakimś czasie brzydko nie odstają włosy?”.
I co on na to?
„Nie, nigdy. Po prostu go wiążę i tyle”. Dlatego też, gdy zaczęłam zajmować się ciałopozytywnością, powiedziałam sobie: „chciałabym dojść do takiego stanu jak mężczyźni w naszej kulturze – to znaczy – wstaję rano, myję zęby, przemywam wodą twarz i wychodzę”.
I jak ci idzie?
Nieźle. Nie skupiam się już na ciele tak bardzo. Dbam, żeby nie bolało, odczuwało przyjemność i było w miarę możliwości sprawne. Ale nie, żeby wyglądało. Mogę więc powiedzieć, że mam nie tyle wiecznie pozytywny, ile poprawny, czuły stosunek do siebie. Zdarza mi się przez cały dzień nie spojrzeć w lustro, nie czuję presji kontrolowania wyglądu, jestem z moim ciałem zaprzyjaźniona. To fajny stan.
***
Kaya Szulczewska jest autorką instagramowego profilu Ciałopozytyw, aktywistką i jedną z najbardziej znanych popularyzatorek ruchu bodypositive w Polsce.