Zagłosuję na Trzaskowskiego. Tylko tak uda się zhakować duopol PO-PiS.
W drugiej turze wyborów prezydenckich kandydat reprezentujący PiS zmierzy się z kandydatem wystawionym przez PO. Wielu przyjaciół i znajomych waha się, czy w ogóle brać udział w drugiej turze i czy oddać głos ważny. Każdy kolejny dzień kampanii pogłębia tę rozterkę.
Podobne dylematy nie są mi obce. Kilkakrotnie w dorosłym życiu oddawałem głos nieważny i szanuję osoby, które tym razem tak wybiorą. Jednak ja sam tym razem postanowiłem oddać ważny głos na jednego z kandydatów. Nie dlatego, że uważam PO za „mniejsze zło” niż PiS lub odwrotnie, ale dlatego, że w tych wyborach może chodzić o coś więcej niż PiS i PO.
Poza dobrem i złem
Obserwując wyborców i wyborczynie z obu stron barykady, można odnieść wrażenie, że ważną emocją jest strach.
Jedna grupa wyborców obawia się upadku demokracji, izolacji Polski w Unii Europejskiej czy ograniczenia swobody wyrażania poglądów. Druga grupa obawia się utraty uzyskanego w ostatnich latach bezpieczeństwa ekonomicznego, podporządkowania polskiej polityki zagranicznym interesom czy utraty poczucia obywatelskiej podmiotowości, które po 2015 roku wyraźnie wzrosło.
Nie wnikając, w jakim stopniu te zagrożenia są realne – strach przed nimi zdecydowanie jest realny. Mamy więc dwie grupy niezdolne do zbudowania choćby minimalnej przekładalności perspektyw. Gdyby je ustawić naprzeciw siebie, każda z nich mogłaby zaśpiewać: „Mój strach jest lepszy niż twój!”.
czytaj także
Po obu stronach są ludzie, którzy uważają popieranego przez siebie kandydata za „mniejsze zło”. Ja sam nie potrafię się zmusić do takiego rozumowania. Czy życie dziecka, które popełnia samobójstwo wskutek homofobicznej nagonki w szkole, jest mniej ważne niż życie starszej pani, eksmitowanej z domu lokatorki, która umiera na zawał serca po tym, jak została potraktowana jako „wkładka mięsna” w postępowaniu reprywatyzacyjnym? A może to życie staruszki jest mniej ważne niż życie dziecka? Specjalistom od arytmetyki moralnej, którzy lubią czuć się dobrze ze swoimi decyzjami, pozostawiam przeprowadzenie odpowiednich kalkulacji.
„Zło to zło, Stregoborze […] Mniejsze, większe, średnie, wszystko jedno, proporcje są umowne, a granice zatarte. […] Ale jeżeli mam wybierać pomiędzy jednym złem a drugim, to wolę nie wybierać wcale” – postawa Wiedźmina jest kusząca. Ale niewinność, którą oferuje, jest krótkotrwała i w gruncie rzeczy pozorna. Odmowa decyzji nie oznacza, że decyzja nie zostanie podjęta. Każdemu i każdej z nas przypadnie cząstka winy, bez względu na to, jaką decyzję podejmiemy 12 lipca.
Dlatego warto opuścić wyżyny czystej moralności i zastanowić się, jakie w tych wyborach są stawki polityczne. Bo to polityka, a nie moralność, jest kluczem do obalenia układu, który w ogóle stawia nas przed takimi wyborami.
Zamiast więc patrzeć na sytuację w kategoriach dobra i zła, proponuję przyjrzeć się trzem innym kryteriom. Czy lepszy jest monopol władzy w rękach jednej partii, czy kohabitacja? Czy lepsza jest sytuacja kontynuacji, czy zmiana? I które rozstrzygnięcie daje największe szanse na rozszczelnienie duopolu PO-PiS i wzrost znaczenia pozostałych aktorów, zwłaszcza (choć nie tylko) lewicy?
Monowładza czy kohabitacja?
Gdyby jutro miał się odbyć plebiscyt, czy PO ma wrócić do władzy, pewnie zagłosowałbym przeciw. Zwłaszcza biorąc pod uwagę, że partia Schetyny i Budki jest mi programowo dużo dalsza niż partia Kopacz czy nawet późnego Tuska.
czytaj także
Jednak prezydent nie sprawuje naprawdę władzy – ma przede wszystkim narzędzia, by władzę większości parlamentarnej równoważyć i ograniczać. W drugiej turze wyborów nie decydujemy o tym, kto ma rządzić Polską, tylko o tym, kto ma dysponować „hamulcem bezpieczeństwa”. Ostatnia dekada pokazała, że brak przeciwwagi w pałacu prezydenckim sprawia, że partia rządząca traci resztę skrupułów.
Dlatego warto zagłosować w drugiej turze. Nie tyle na PO przeciw PiS czy odwrotnie, ile na kohabitację przeciwko monopolowi władzy. Dla mnie to jest powód wystarczający, by oddać w drugiej turze głos ważny i postawić krzyżyk w okienku z napisem „Rafał Trzaskowski”.
W przeciwieństwie do fantazmatycznych wizji „mniejszego zła” równowaga władz to jest obserwowalny konkret. Rozumiem jednak argumenty tych, którzy obawiają się, że prezydent będzie blokował cenione przez nich prospołeczne działania rządu (choćby pośrednio, np. hamując podwyżki podatków, które mogą okazać się niezbędne). Nie uważam tego za prawdopodobne, ale jest to obawa, która zasługuje na rozpatrzenie.
Kontynuacja to miraż, zmianę możemy kształtować
Utrzymanie po wyborach monopolu władzy w rękach PiS nie oznacza prostej kontynuacji dotychczasowej polityki. W czasie pandemii w rządowych projektach ustaw antykryzysowych znalazło się wiele antypracowniczych i antyzwiązkowych rozwiązań. Wiele z nich (choć nie wszystkie) udało się związkom zawodowym wyeliminować – działo się to jednak w kontekście trwającej kampanii prezydenckiej. Nie ma żadnej gwarancji, że umocniony potwierdzeniem wyborczego mandatu PiS nie powróci do tych pomysłów. Osoby, które chciałyby dalszych rządów PiS ze względu na osiągnięcia w polityce socjalnej, muszą liczyć się z tym, że kontynuacja jest złudzeniem. Zmiana, taka czy inna, jest nieunikniona.
Chcecie posłuchać o jakiejś działającej tarczy antykryzysowej? Oto ona
czytaj także
Oczywiście nie spodziewam się, że prezydent z PO będzie sam z siebie wetował antyspołeczne propozycje PiS. Debaty i głosowania nad kolejnymi „tarczami antykryzysowymi” pokazały, że w tych kwestiach obie partie wiele łączy. Jednak prezydent z PO może być nakłoniony do podjęcia jakichś działań przez parlamentarną Lewicę (o tym niżej). Prezydent z PiS będzie po prostu podpisywał.
Można podnieść argument, że zmiana na stanowisku prezydenta oznacza kontynuację układu, w którym PO jest jedyną alternatywą dla PiS i vice versa. W tym sensie większą szansę na zmianę dawałaby kontynuacja monopolu władzy w rękach PiS i powolna kompromitacja PiS jako partii reprezentującej interes społeczny. Równocześnie na opozycji mogłaby wyrosnąć jakaś trzecia siła, która zdetronizowałaby PO.
Uważam, że to racjonalny argument, opiera się jednak na zbyt wielu „jeżeli”. Osobiście wybieram skromniejsze podejście: tyle zmiany, ile w danym momencie jest możliwe. Przed pierwszą turą można było głosować za zmianą całego układu, popierając Roberta Biedronia, Władysława Kosiniaka-Kamysza czy zwłaszcza Szymona Hołownię. W drugiej turze możemy wybrać przegrupowanie sił w ramach tego układu. I moim zdaniem warto to zrobić (w międzyczasie pracując nad tym, aby przy następnym podejściu można było odrzucić cały układ).
czytaj także
Jak zhakować duopol
Zmiana na stanowisku prezydenta otwierałaby możliwość takiego scenariusza. Przy obecnym układzie sił w Sejmie i Senacie kohabitacja byłaby bowiem również dźwignią dla parlamentarnej Lewicy.
Przy prezydencie z PO w Sejmie to klub Lewicy stałby się arbitrem między prezydentem a większością sejmową w przypadku weta. To umożliwia prowadzenie gry politycznej, uwzględniając własne wartości i cele. Jeśli prezydent zawetowałby jakąś ustawę, to Lewica decydowałaby, czy to konkretne weto jest zasadne, czy nie. Oznacza to, że prezydent mógłby bez przeszkód odgrywać swoją rolę jako „hamulec bezpieczeństwa” w sprawach ustrojowych, ale zarazem nie mógłby blokować ewentualnych prospołecznych rozwiązań. Oznacza to również, że gdyby np. rząd PiS chciał jednak podnieść podatki, to musiałby to zrobić w taki sposób, aby móc liczyć na głosy Lewicy przy ewentualnym odrzucaniu weta – czyli te podatki musiałyby być np. sprawiedliwiej rozłożone.
Także w Senacie Lewica staje się w warunkach kohabitacji arbitrem. Prezydent może za zgodą Senatu rozpisywać referendum. Obecnie układ sił w Senacie to 51:49 dla opozycji. W przypadku kohabitacji dwójka lewicowych senatorów staje się języczkiem u wagi. Oznacza to gwałtowny wzrost podmiotowości Lewicy. Prezydent nie będzie mógł ogłosić referendum z pytaniami nieakceptowanymi przez Lewicę. Co więcej, nie będzie mógł rozpisać żadnego referendum, jeśli nie znajdą się w nim pytania Lewicy.
Zwycięstwo Trzaskowskiego oznacza także wakat w warszawskim Ratuszu i nowe wybory na prezydenta stolicy. Także tutaj otwiera się dla Lewicy pole działania. Może powalczyć o zwycięstwo albo chociaż o dobry wynik w pierwszej turze i możliwość postawienia przed drugą turą konkretnych warunków.
Kohabitacja to dla Lewicy szansa na zhakowanie duopolu, jeśli będzie gotowa prowadzić swoją politykę niezależnie zarówno od PiS, jak i PO. Czy parlamentarna Lewica będzie miała wytrzymałość niezbędną do podjęcia takiej gry? Kampania prezydencka pokazała, że to możliwe. Robert Biedroń wytrzymał ostrzał nieprzychylnych mediów i nie poparł nikogo przed pierwszą turą. Gdyby to zrobił, lewicowy wyborca nie miałby w drugiej turze czego szukać.
Aby to osiągnąć, muszę jako wyborca posłużyć się Rafałem Trzaskowskim. Niech więc tak będzie. Nie zamierzam zaprzątać sobie głowy tym, jaki naprawdę jest kandydat. Może naprawdę jest progresywny? Może naprawdę jest konserwatywny? A może naprawdę jest człowiekiem bez właściwości? Ostatnio można odnieść wrażenie, że ma takie poglądy, jaki jest dzień tygodnia. Ale mniejsza o to. W tych wyborach w drugiej turze liczy się nie tylko PiS i PO.
W drugiej turze jest tak naprawdę Lewica i jej podmiotowość, która może wzrosnąć przy korzystnym wyniku. Nie ufam Trzaskowskiemu tak samo, jak nie ufam Dudzie. Mam jednak kredyt zaufania do Macieja Gduli, Agnieszki Dziemianowicz-Bąk, Anny-Marii Żukowskiej i innych szanowanych przeze mnie osób z klubu Lewicy. Wierzę, że jeśli dzięki kohabitacji dostaną do ręki narzędzia działania, to tego nie schrzanią.
Gdula: Wobec Lewicy są dziś formułowane sprzeczne oczekiwania
czytaj także
Na koniec mały apel do osób, które popierają Rafała Trzaskowskiego z entuzjazmem. Oddaję wam, w drugiej turze, bez entuzjazmu, mój głos. W zamian proszę o drobną przysługę. Kiedy Lewica będzie prowadzić własną politykę, realizując interesy swoich wyborców, a nie wytyczne sztabowców PO, bądźcie łaskawi się do niej nie przypieprzać. Bo będzie robiła to, co do niej należy.