Walka o demokrację w Polsce zasługuje na europejską solidarność. Nie powinna ona jednak kończyć się na wytykaniu nas palcami przez Brukselę. Polska może stać się świetnym miejscem na rozpoczęcie procesu demokratyzacji Europy poprzez intensyfikację dialogu na temat przyszłości kontynentu. Ograniczanie się do szermowania liberalno-demokratycznymi hasłami może przynieść skutki odwrotne do zamierzonych.
Rządy Prawa i Sprawiedliwości – tak jak wcześniej w wypadu węgierskiego Fideszu pod wodzą Viktora Orbana – dają polityczne paliwo co najmniej dwóm tendencjom wewnątrz Unii Europejskiej.
Uznaje się te dwa rządy za zapalniki mobilizujące resztę Europy do integracji i wymyślenia się na nowo po brexitowym referendum w Wielkiej Brytanii. Dają również polityczne paliwo zwolennikom „Europy wielu prędkości”, opierającej się na silnym jądrze składającym się z dzisiejszej strefy euro (w niektórych zaś scenariuszach na jeszcze mniejszym klubie państw).
Świadomość tych tendencji – wyrażanych choćby w nawoływaniach Emmanuela Macrona dotyczących utworzenia osobnego budżetu strefy euro czy wspólnego ministra finansów – obecna jest również w Polsce. Skutkuje w dużej mierze odtwarzaniem dawnych podziałów na „Polskę solidarną” i „Polskę liberalną”, znanych jeszcze z 2005 roku.
czytaj także
Opozycja uważa wspomniane tendencje za dowód na postępującą izolację prawicowo-populistycznego rządu (czego najlepszym symbolem ma być przegrana stosunkiem głosów 27:1 w sporze wokół reelekcji Donalda Tuska na szefa Rady Europejskiej). PiS sądzi z kolei, że stanowią one najlepszy dowód na to, że za pięknymi hasłami demokracji i wspólnych wartości kryją się interesy poszczególnych państw członkowskich, stojących często w sprzeczności z „polskim interesem narodowym”.
Taki spór zostawia bardzo mało miejsca na postępowy głos, który będzie w stanie jednocześnie zaprezentować wizję lepszej Europy i – na krótszą metę – pomysł na dialog na linii Bruksela-Warszawa, który nie będzie służył PiS-owi.
Rzut oka na wizję Europy prezentowaną przez PiS potrzebny jest w celu zrozumienia, dlaczego kierowany przez nią rząd gotów jest ryzykować izolacją kraju – i dlaczego europejscy politycy i komisarze mówiący o „rządach prawa” i „europejskich wartościach” nie robią na nim wielkiego wrażenia.
Głosom tym – wypowiadanym również w Polsce – towarzyszą wypowiedzi apelujące o twardy kurs wobec rządu Beaty Szydło. Przekaz taki płynie m.in. z opublikowanej niedawno przez Social Europe analizy How To Deal With Poland And Hungary.
Liberalna optyka
Jest ona zapisem wywiadu, jaki szef SE – Henning Meyer – przeprowadził z Grzegorzem Ekiertem, badaczem i dyrektorem Minda de Gunzburg Center for European Studies na Uniwersytecie Harvarda. Podsumowuje on w tej rozmowie ostatnie wydarzenia w Polsce – walkę o niezawisłość Trybunału Konstytucyjnego, przechwycenie publicznych mediów czy plany dekoncentracji tych znajdujących się dziś w prywatnych rękach.
Dzieli się również swoimi uwagami co do zmian w polityce ekonomicznej, które uznaje za dyskryminujące zagranicznych inwestorów, a realizację postulatów takich jak program Rodzina 500+ czy obniżka wieku emerytalnego za populistyczny sposób na kupno elektoratu. Działania, które mają dać liderowi PiS, Jarosławowi Kaczyńskiemu, potrzebne mu do zapewnienia sobie samodzielnej większości w kolejnym parlamencie okolice 40% głosów.
Problem z analizą Ekierta z progresywnego punktu widzenia polega na tym, że zdaje się ona idealizować instytucje liberalnej demokracji (takie jak sądy czy media), odrywając się od realiów ich funkcjonowania w regionie. Prezentuje je jako narzędzia ograniczania autorytarnych zapędów – zapomina jednak o tym, że założenie to może wieść nas na manowce.
Po pierwsze, liberalne instytucje i politycy prezentowani są jako umiarkowani, jednak po bliższym przyjrzeniu się części ich działań (np. w kwestiach społecznych) czar może prysnąć. Poprzedni rząd Platformy Obywatelskiej podwyższał wiek emerytalny i ograniczył ilość grup społecznych uprawnionych do wcześniejszego przejścia na emeryturę.
PO, krytykując PiS za wyrzucenie do kosza przeszło 900 tysięcy podpisów pod wnioskiem o referendum w sprawie reformy edukacji, nie chce pamiętać o własnym lekceważeniu społecznych niepokojów, które przejawiało się odmową głosowania w sprawie reformy emerytalnej.
Choć wiele (i to nie bez powodu) można powiedzieć o obraniu przez PiS kursu na nieliberalną demokrację nie brakło niestety sfer, w których główna partia opozycyjna nie różniła się aż tak bardzo.
Większość osób zwracających na ten fakt uwagę i domagających się bardziej ambitnego, prospołecznego zwrotu od ograniczania się przez opozycję do dbania o „liberalizm procedur” kończy z przypiętą do nich łatką „symetrystów”, oskarżanych o legitymizację działań obecnego rządu i sabotowanie ponoć najlepszego rozwiązania w postaci wspólnej, opozycyjnej listy wyborczej.
„Liberalizm hamulców instytucjonalnych” kończy się tym, że dla części polskiej centrolewicy inspirującą postacią staje się liberalizujący kodeks pracy Emmanuel Macron. Nie liczą się poglądy, wystarczy że był w stanie pokonać Front Narodowy.
Obóz liberalny (nie tylko) w Polsce zdaje się zatem być zadowolony uprawianiem „polityki takiej, jak zwykle”, uzupełnionej ewentualnie paroma drobnymi korektami. To dla niego opcja ciekawsza niż prezentowanie własnej wizji politycznej oraz sposobów na jej urzeczywistnienie.
Skutkuje to sytuacją, w której prawa socjalne nie są traktowane jako prawa demokratyczne i zamiast tego lądują w koszyku „populistycznych roszczeń”. Przyczynia się to do dalszego pogłębiania już istniejących konfliktów i podziałów w polskim społeczeństwie, utrudniając dotychczasowemu elektoratowi obozu konserwatywnego zmianę swych preferencji.
Wiarę w dialog jako sposób przekonania ludzi do postępowych rozwiązań zastępuje mobilizowanie już przekonanych wyborców z własnego obozu. W efekcie dochodzi do stopniowego odchodzenia liberalnej demokracji od swych inkluzywnych ideałów w stronę podkreślania konfliktu i podziałów społecznych.
Wizja „dwóch Polsk” – liberalnej i konserwatywnej – staje się samospełniającą się przepowiednią, dającą paliwo PiS-owskim narracjom na temat tego, w jaki sposób powinna działać demokracja większościowa i jak bardzo „obóz liberalny” gardzi „zwykłymi ludźmi” których chce reprezentować formacja Kaczyńskiego.
Możemy sprzeciwiać się psuciu przez PiS demokracji w Polsce – musimy jednak zauważyć, że po prostu traktuje on (w dużej mierze) na serio obietnice wyborcze i potrafi wcielać je w życie. W przeciwieństwie do Trumpa czy Brexitu Polska i Węgry pokazują siłę prawicowego populizmu, w wypadku kiedy po objęciu władzy za słowami idą czyny. Obywatele chcą mieć poczucie, że rządy nadal mogą coś zmieniać, nie zaś tylko powtarzać, że w coraz bardziej globalizującym się świecie nie ma żadnych alternatyw, np. dla cięcia wydatków społecznych.
Bezpieczeństwo socjalne jako instytucja
Poświęcone liberalnym instytucjom uwagi Ekierta pomijają również fakt, że programy społeczne (które liberalna opozycja często określa mianem „populistycznych” i tym samym „nieodpowiedzialnych”) same mogą stać się ważnymi instytucjami życia społecznego.
500 złotych na drugie i kolejne dziecko (przyznawane również dla pierwszego dziecka w rodzinie spełniającej kryteria dochodowe) – przy wszystkich swoich wadach i niedociągnięciach, najwyraźniej widocznych w dyskryminacji samotnych rodziców (głównie matek) – jest tak samo ważną instytucją życia społecznego jak brytyjska Narodowa Służba Zdrowia (NHS) czy brazylijski program Bolsa Familia.
Lekceważenie tego faktu wydaje się być największym błędem obecnej liberalnej opozycji w Polsce, i tak już mającej spore problemy z mówieniem głośno o negatywnych skutkach społecznych transformacji ekonomicznej po roku 1989.
Wbrew opowieściom na jej temat nie podniosła ona wszystkich łódek, zostawiając za sobą wiele zdewastowanych społeczności lokalnych i rejonów kraju, po dziś dzień zmagających się z wywołanymi nią skutkami (jak chociażby wykluczenie komunikacyjne sporej części polskich wsi i małych miast).
Opowieść Ekierta zdaje się przyjmować ahistoryczne spojrzenie na sytuację w Polsce – tak jakby po roku 1989 wszystko szło tu w dobrym kierunku i dopiero niedawno niewielka mniejszość zmusiła ją do zejścia z drogi liberalnego postępu. Lekceważy również dokonywane tu wybory.
To prawda, że gdyby liczyć całość elektoratu PiS zdobył około 20% głosów i tym samym ma dość wątpliwy mandat do zmiany całego systemu politycznego. Warto jednak zadać pytanie o to, czemu zatem liberalna opozycja nie zdobyła więcej głosów i mandatów?
Brukselki kij
Choć Ekiert dostrzega potrzebę powiązania skierowanych przeciwko PiS-owi walk partii opozycyjnych i ruchów społecznych z innymi europejskimi graczami to zdaje się sugerować, że to unijne instytucje mają do odegrania największą rolę.
Twierdzeniu temu grozi czasem osuwanie się w opowieść o oczekiwaniu na czołgi z Brukseli – tak, jak już dziś niektóre osoby o progresywnych poglądach wyczekują nadejścia lewicowego Mesjasza, który stworzy nową partię i uratuje Polskę od Kaczyńskiego i Szydło.
Sam argument o Europie jako „przestrzeni wartości” jest w polskim kontekście w dużej mierze niezrozumiały – i nie bez powodu. Od czasu wejścia kraju do UE w roku 2004 żaden polski rząd nie promował wizji Europy jako projektu opartego na wartościach (może poza próbami włączenia Boga i wartości chrześcijańskich do projektu Konstytucji dla Europy), stawiając raczej na wizję Brukseli jako bankomatu.
Nie jest to nowe zjawisko. Czy Polska była np. europejską liderką w kwestiach klimatycznych przed rokiem 2015? Dlaczego nie ratyfikowała Karty Praw Podstawowych? Dlaczego nie zadajemy tych pytań „obrońcom demokracji”, którzy rządzili w Warszawie przez 8 lat i w tym czasie nie byli w stanie przeprowadzić takich elementów liberalnego minimum jak związki partnerskie?
Polski elektorat widział „Europę wartości” w akcji, kiedy UE naciskała na coraz większą ilość cięć w Grecji. Nawet aktualne próby „obrony demokracji z Brukseli” prezentowane są w kontekście, dającym amunicję PiS-owskim rządom – tak jak w wypadku płynącego stamtąd sprzeciwu wobec zmian w systemie sądowniczym argumentowanych m. in. tym, że sędziowie Sądu Najwyższego mieliby być dyskryminowani z powodu konieczności przechodzenia na emeryturę w różnym wieku (60 lat w wypadku kobiet i 65 – mężczyzn).
Takie stawianie sprawy nie pomaga, gdy weźmie się pod uwagę potrzebę bezpieczeństwa ekonomicznego, wyrażaną przez sporą część Polek i Polaków czy fakt, że obniżka wieku emerytalnego była w sondażach uznawana za jedną z najważniejszych zmian, przeprowadzonych przez rząd Beaty Szydło.
Każda osoba chcąca widzieć prawdziwie demokratyczną, postępową i proeuropejską Polskę powinna robić jak najwięcej w celu łączenia zmagań społeczeństwa obywatelskiego i „zwykłych ludzi” z różnych państw członkowskich UE. Musimy wykorzystać czas nieliberalnych rządów w Warszawie do tworzenia prawdziwie ponadnarodowej sfery publicznej i dyskutowania o przyszłości kontynentu.
Komisja Europejska, skupiając się dziś na zagrożeniu dla rządów prawa w Polsce, nieświadomie może wzmacniać PiS-owską opowieść o Europie. Politycy tej partii lubią wskazywać na przykład gazociągu Nord Stream jako dowód na to, że „wspólne wartości” UE są zasłoną dymną dla narodowych interesów silniejszych państw – w szczególności Niemiec.
Zmiana tematu rozmowy
Unia Europejska nie musi kapitulować w kwestii ochrony rządów prawa w Polsce.
Powinna za to poświęcić znacznie więcej uwagi wzmacnianiu więzi Polski z Europą, na przykład poprzez zwiększenie finansowania dla oddziałów programu Europe Direct, informujących dziś opinię publiczną o funkcjonowaniu EU (obecnych nie tylko w wielkich metropoliach, ale również np. w mniejszych ośrodkach akademickich).
Ich główny cel powinien ulec zmianie i zamiast jedynie informować o Unii powinny tworzyć przestrzenie otwartej, pluralistycznej debaty nad wizją Europy, znaczeniem europejskich wartości oraz konkretnymi postulatami zmian. Debata ta powinna gwarantować szeroki przekrój perspektyw, prezentowanych zarówno przez zwolenników obecnego rządu, jego przeciwników jak i organizacje społeczne.
Instytucje unijne powinny również wyraźniej podkreślać gotowość do finansowego wsparcia inwestycji w sektorach, które przez PiS uznawane są za stojące w sprzeczności z jego wizją interesu narodowego.
Najbardziej oczywistym przykładem jest tu polityka klimatyczna. Polskie uzależnienie od węgla potrzebuje wiarygodnych rozwiązań, uwzględniających np. wspieranie adaptacji społeczności lokalnych z rejonów jego wydobycia. Instytucje UE nie mogą pozwolić prawicowemu rządowi w Warszawie na prezentowanie europejskich celów klimatycznych jako stojących w sprzeczności z dalszym rozwojem Polski wymagając zmian w systemach energetycznych bez adekwatnego wsparcia finansowego.
Choć strategia ta może wydawać się przyziemna (skupia się na argumentach ekonomicznych, nie zaś na demokratycznych pryncypiach) to pozwala na mówienie o Europie w języku dużo bardziej zrozumiałym niż mgliste odwołania do „europejskich wartości”.
Jednocześnie jest ona pozytywną alternatywą dla wypowiadanych mniej lub bardziej otwarcie pomysłów na odsunięcie Polski na boczny tor, takich jak obcinanie unijnych funduszy, które uderzy głównie w społeczności lokalne i pozwoli PiS-owi na dalsze rozpalanie eurosceptycznych resentymentów – nie tylko we własnym elektoracie.
PiS i Kukiz’15 lubią powtarzać, że krytykowanie Polski w instytucjach unijnych jest „donoszeniem”, a nawet „zdradą narodową”. Rolą każdej postępowej siły politycznej w Polsce i Europie powinno być pokazywanie, że instytucje unijne mają za zadanie służenie również Polkom i Polakom.
Porażka w realizacji tego celu ze strony europejskich polityków (np. poprzez lekceważenie kwestii takich jak wzmacnianie współpracy z Ukrainą czy wątpliwości wokół pomysłu bałtyckiej rury Nord Stream 2, mającej przebiegać z Rosji do Niemiec) pozwoli Prawu i Sprawiedliwości jeszcze skuteczniej siać ziarna nacjonalizmu.
To prawda, że trudno dyskutować z rządem mającym tak wąską wizję europejskiej solidarności i który jest podatny na widzenie świata przez pryzmat „alternatywnych faktów” w rodzaju stref szariatu w zachodnioeuropejskich miastach. Tym bardziej ważne jest bezpośrednie pokazywanie, że lepsza Europa, służąca poprawie jakości życia (której symbolem powinno być raczej znoszenie opłat roamingowych niż dalsze zaciskanie pasa w Grecji) służyłaby również Polkom i Polakom.
Brak sukcesu alternatywnej wizji – liberalnej opozycji trzymającej się wizji „polityki takiej jak zwykle” – widać najwyraźniej w sondażach opinii publicznej, w których PiS zaraz po batalii o sądy cieszyło się nawet 40-procentowym poparciem, podczas gdy PO odnotowało tylko 21%. Badania wskazują również, że ponad połowa ankietowanych wolałaby raczej opuścić UE niż być zmuszonych przez Brukselę do zrealizowania kwot przyjęć uchodźców. Strategia odgórnego narzucania liberalnej demokracji (na dodatek wąsko rozumianej) nie przyczyni się do budowy progresywnej Polski.
Tekst ukazał się na Green European Journal.