Sanders stał się nieoczywistym bohaterem dla wielu Amerykanów.
Kandydat na prezydenta USA jest socjalistą. I strach obleciał Amerykę. Choć bardziej tę liberalno-lewicowo-wielkomiejskie enklawy niż rancza w Teksasie i parkingi pod Wal-Martami w Georgii. Kandydatem jest senator Bernie Sanders, poczciwy starszy pan ze spokojnego Vermontu, nie żaden wcielony duch Lenina czy Guevary – a jednak straszy.
Kiedy po raz pierwszy Sanders ogłosił, że będzie kandydować, ucieszyły się wyłącznie lewicujące kampusy Wschodniego Wybrzeża i grupy aktywistek i aktywistów w Nowym Jorku czy Seattle; elity tych samych miast, czytujące do śniadania „Wall Street Journal” i nowojorskiego „Timesa” raczej prychnęły bez entuzjazmu. Na początku kampanii u demokratów – gdy wiadomo było, że kontrkandydatką Hillary Clinton nie będzie Elisabeth Warren, a drugiego uczestnika prawyborów trzeba było mimo wszystko poszukać – różnica poparcia między byłą pierwszą damą i szefową dyplomacji a senatorem z Vermontu była kolosalna. Powszechnie uważano, że kandydatka jest tak naprawdę jedna: Hillary. Ona reprezentuje liberalną Amerykę, ona ma doświadczenie (i nazwisko!), ona może powstrzymać potwora republikanów – o twarzy Busha, Cruza, później też Trumpa. Demokraci wiedzieli przecież, że po dwóch kadencjach Obamy republikanie będą jeszcze bardziej głodni zwycięstwa, jeszcze bardziej zdeterminowani, a przede wszystkim radykalni. Dlatego u demokratów, którzy chcą wygrać historyczną trzecią kadencję z rzędu, nie było specjalnych forów dla zawodników drugiej i trzeciej ligi. A tak właśnie na początku myślano o Sandersie.
Sanders ma przecież wszystkie cechy „antykandydata”. Jest, cóż, niespecjalnie przystojny i mówi momentami z komicznym żydowsko-brooklyńskim akcentem, co robi z niego figurę bardziej przystającą do filmów Woody’ego Allena niż Gabinetu Owalnego. Jest monotematyczny: wszędzie widzi złe banki i skorumpowane Wall-Street, pewnie na wiecu w Montanie czy Iowa, w środku pola, też dopatrzyłby się spiskujących bankierów. Nie potrafi szybko i elokwentnie zbić oponentów z tropu, zamiast strzelać do nich z sound-bite’ów [powiedzonek], okłada pałką swojej słuszności i uczciwości.
Ale te wszystkie „wady” uczyniły z niego nieoczywistego bohatera dla wielu Amerykanów i Amerykanek, którzy – mimo wszystko – chcieli kogoś, kto „mówi jak jest”, a nie robi jedynie za polityczny produkt.
Republikanie od dawna z różnym powodzeniem testowali takich polityków: złotousta Sarah Palin jest pewnie przykładem największej porażki, ale szereg innych twardych dam i dżentelmenów prawicowej ekstremy pokazuje, że kanciaste diamenty błyszczą czasem ładniej niż te oszlifowane. U republikanów więc każdy radykał – czy to od prawa do posiadania broni, czy tępienia gejów i „feminazistek”, czy darwinowskiego leseferyzmu – szybko znajdował swojego reprezentanta. A demokraci mieli, i mają nadal, swoją Hillary: przygotowaną na każdą okoliczność i przy każdej okazji tak samo politycznie poprawną, do bólu chcącą podobać się wszystkim. Clinton, strojąca miny z jednej strony do Wall-Street, a z drugiej wyciągająca rękę do robotników w montowniach Boeinga, nie jest dla wielu wyborców bohaterką ich historii. Sanders wszedł więc w lukę, której standardowi demokraci nie mogli i nie chcieli wypełnić – wyszedł i krzyknął „Rewolucja!”.
Sanders pokazuje winnych (przypomnijmy: banki, Wall-Street, banki) z uporem, ale przynajmniej coś robi; w odróżnieniu od Hillary nie obiecuje jedynie kontynuacji, ale zmianę, która wreszcie naprawi zepsuty system. I szybko się okazało, że oskarżenie amerykańskiego establishmentu o mordowanie demokracji w białych rękawiczkach trafia do kogoś więcej niż tylko sieroty po Occupy Wall-Street. Na zdrowy rozum nie powinno to zresztą dziwić. Diagnoza Sandersa jest prosta i logiczna: korporacje i lobby biznesowe przekupują polityków olbrzymimi wpłatami na kampanię (co umożliwił niesławny wyrok Citizens United); ci politycy, którzy uzbierają najwięcej, wygrywają wybory, a potem cała amerykańska polityka sprowadza się do walnego sejmiku rozgadanych wasali wielkiego biznesu, którzy piszą prawo pod swoich sponsorów. Trzeba z tym skończyć – mówi Sanders – i wreszcie zacząć ściągać podatki od najbogatszych. Winnych finansowych nadużyć wsadzać do więzienia, a zamiast czekać, aż bogactwo zacznie skapywać na dół, podnieść płacę minimalną i pomóc wyjść klasie średniej z kryzysu.
Republikanie od lat bezpardonowo uderzali w cały Waszyngton: źli politycy byli winni każdemu problemowi biednego farmera z Montany albo taksówkarza z Colorado. Na tej wściekłości nikt jeszcze nie wygrał wyścigu do Białego Domu, ale w ostatnich latach przynajmniej kilku zawodnikom udało się solidnie wypromować; przynajmniej trzech z nich startuje zresztą dziś po prawej stronie. Było kwestią czasu, zanim ktoś spróbuje tej taktyki na lewicy. Oczywiście Sanders nie jest nawiedzonym dewotą o powierzchowności wychodzącego z nałogu heroinowego wampira (Ted Cruz) ani Hitlerem z Dyktatora Charlie Chaplina, który upodobał sobie wielkie pieniądze i fryzury tak złe, że gdyby mogły chodzić, rzuciłbyby się przepaść (Donald Trump). Ale i tak straszy – liberalna Ameryka wcale nie cieszy się perspektywą kolejnego „radykała” w wyścigu.
Na czym ten groźny radykalizm miałby polegać? Weźmy ostatnią debatę kandydatów: Sanders wytknął Clinton, że wzięła kilkaset tysięcy dolarów od wielkiego banku – jednego z tych od kryzysu – za „przemówienia”. Finansowanie kampanii i mechanizm „drzwi obrotowych” między polityką i biznesem to gorący temat od dłuższego czasu, ale wytknięcie konkurentce konkretnej sumy tuż przed pierwszą rundą prawyborów było bolesnym uderzeniem. I szybko zostało „zmemyfikowane” – filmiki ze szpilą Sandersa zrobiły niemało ruchu na Facebooku. W świat poszedł przekaz (nie do końca prawdziwy), że Bernie zmiótł przeciwniczkę jedną wypowiedzią. W reakcji na ten ruch Sandersa liberalne elity tylko skonsolidowały swoje poparcie dla Clinton.
To jednak, co się od pierwszej debaty zmieniło, to poziom poparcia dla Sandersa. I jego zaskakująca popularność w Internecie, ze wszystkimi – zazwyczaj zabawnymi – żartami, które siwego senatora próbują przerobić na praojca amerykańskich hipsterów.
Do tego Sandersowi na ostatnim zakręcie przydarzył się jeszcze szczęśliwy traf.
Przed prawyborami w Iowa ukazał się wymierzony w niego spot, opłacony przez zwolenników prawicy, mówiący, że jest „zbyt lewicowy na stan Iowa” – opierający się na popularnym przekonaniu, że socjalizm i wszystkie wcielenia lewicy to bajka dobra dla zblazowanych mieszczuchów, a nie ciężko pracującego ludu środkowych Stanów. Spot jednak został tak niefortunnie nakręcony, że trudno nie uznać go za reklamę. Głos lektorki z offu ostrzega: „Sanders chce wprowadzić darmowe uniwersytety i opiekę medyczną dla wszystkich, finansowaną za rządowe pieniądze, chce żeby sfinansowały to podatki dla bogatych i Wall Street. Sanders jest zbyt lewicowy na Iowa”. Film jest ilustrowany zdjęciami uśmiechniętych młodych ludzi i stockowymi ujęciami z przychodni, gdzie pomocy udziela czarnoskóra pielęgniarka. Darmowe uniwersytety? Służba zdrowia? Koszmar!
Ostatecznie spot tak bardzo „postraszył” Sandersem, że zremisował z Clinton w stanie, na który miał być zbyt lewicowy. A za chwilę kolejne prawybory, i jeszcze cztery debaty, o które prosiła sama Clinton, choć jej sztab przyznaje, że przegrywa walkę o młodych ludzi, którzy mogą być w tej kampanii decydujący.
Chyba czas się zacząć bać.
**Dziennik Opinii nr 35/2016 (1185)