Dzisiaj Polska jest zakładnikiem słabszych od siebie Węgrów. Czy to jest wstawanie z kolan?
Cezary Michalski: Jakie są w najważniejszych frakcjach politycznych Parlamentu Europejskiego oceny zarówno wystąpienia premier Beaty Szydło, jak też zachowań rządu PiS w sporze z Komisją Europejską? Jedni posłowie pani premier klaskali, inni ją krytykowali, ale jaka jest reprezentatywność obu tych stanowisk?
Janusz Lewandowski: W Brukseli Beata Szydło wybrała propagandę na użytek krajowy. Oklaski zbierała od ostrej prawicy, która w większości jest antyeuropejska. W europarlamencie jest to mniejszość, ale hałaśliwa, manifestująca poparcie dla naszej premier, może poza jej deklaracją, że „jest Europejką”. Co z kolei wśród innych frakcji w Parlamencie Europejskim wzbudziło ironiczne komentarze, bo wiedzą, że premier Szydło wyprowadziła flagę europejską ze swego urzędu i przedstawiła to jako symbol odzyskiwania suwerenności. Wszystkie ważniejsze grupy w Parlamencie Europejskim były zawiedzione tym, że Beata Szydło nie odpowiadała na konkretne pytania i wątpliwości, a także zaniepokojone tą emocjonalną komunikacją pomiędzy nią a antyeuropejskim ekstremum. Ale ten układ sił jest bardziej widoczny z perspektywy sali plenarnej; w relacjach medialnych przebija się aplauz, ale nie sposób ustalić, że pochodzi z jednej i tej samej, eurosceptycznej strony.
Widziałem podobne sceny w Strasburgu w czasie debaty z udziałem Hollande’a i Merkel. W trakcie wystąpienia Ryszarda Legutki, obrażającego wówczas zarówno przywódców Francji i Niemiec, jak też wszystkie instytucje wspólnotowe UE, nawet brytyjscy Konserwatyści, którzy Legutkę wystawili, byli wobec jego wystąpienia bardziej wstrzemięźliwi, niż reagujący przez cały czas burzliwymi oklaskami i okrzykami entuzjazmu ludzie z frakcji Marine Le Pen czy Nigela Farage’a.
Posłowie z tych frakcji siedzą na ogół naprzeciwko premiera czy prezydenta reprezentującego jakiś kraj i klaszczą albo buczą. Groźna zapowiedź dla Polski, jeśli wśród takich ludzi nowy polski rząd będzie szukał sojuszników, bo znajdzie wspólników w dziele rozwalania wspólnej Europy bądź zmniejszania unijnego budżetu.
Pani premier nie tylko była przez nich oklaskiwana, ale sama parokrotnie klaskała w reakcji na wypowiedzi ludzi reprezentujących skrajną antyeuropejską prawicę, której program jest nieporównanie bardziej antyunijny, niż oficjalne deklaracje rządu Prawa i Sprawiedliwości.
To akurat było dostrzeżone i komentowane. Mam nadzieję, że polska premier nie orientowała się, komu klaszcze. A była to specyficzna mieszanka wybuchowa [ugrupowań politycznych – przyp. red.]. Zaciekle ksenofobiczna, głosząca konieczność zniszczenia Unii Europejskiej, w dodatku otwarcie wspierająca imperialną politykę Putina, a nawet – tak jak francuski Front Narodowy – biorąca od oligarchów związanych z Putinem kredyty na finansowanie działalności politycznej. W czasie debaty na temat działań rządu PiS-u właśnie w ich ławach wystawiono biało-czerwone chorągiewki. Jakby obecny polski rząd był przez nich traktowany instrumentalnie, jak kolejny sojusznik ze Wschodu ułatwiający niszczenie instytucji wspólnotowych, które właśnie Wschodowi Europy najbardziej pomogły gospodarczo i geopolitycznie.
Jakie były oceny wystąpienia Beaty Szydło ze strony liczących się frakcji, nie tylko chadecji i socjaldemokracji, które praktycznie rządzą w instytucjach UE, ale także ze strony liberałów, zielonych, lewicy?
Uderzało to, że pani premier nie odpowiadała na pytania, co w podobnych sytuacjach próbował robić Orban. On czasie takich debat starał się mierzyć z konkretnymi zarzutami, Beata Szydło w ogóle nie podjęła rozmowy. Mówiła obok pytań. Wszyscy też zauważyli, że nie zapowiedziała żadnych działań, które mogłyby cofnąć dewastację polskiego ładu konstytucyjnego.
Po tej debacie jest w Parlamencie Europejskim większe zrozumienie dla rozpoczęcia przez Komisję Europejską procedury sprawdzającej działania rządu PiS pod kątem ich praworządności.
Cała ta dyskusja upowszechniła też wiedzę o sytuacji w Polsce. W kuluarach już wcześniej wyczuwało się szok, że zawalił się najbardziej prounijny kraj na Wschodzie, ale na czym to konkretnie polega i skąd się wzięło – nie wszyscy wiedzieli. Dziś wiedza jest obecna we wszystkich ważniejszych grupach politycznych: chadecji, socjalistów, liberałów, zielonych, lewicy. Na temat sytuacji Trybunału Konstytucyjnego, mediów, prokuratury, służby cywilnej, także na temat protestów KOD-u. Dochodzi do tego irytacja europosłów, odkąd ich skrzynki mailowe zostały zapchane już nawet nie przez setki, ale tysiące identycznych propagandowych maili, które mówiły o zbrodniach przeciwko demokracji popełnionych w Polsce przez ostatnie 8 lat, a nawet przez całe 25 lat po roku 1989.
A czy nie ma w tej historii niczego, co stanowiłoby powód dla dzisiejszego zwycięstwa prawicowego populizmu w Polsce?
Są takie błędy, ale problem z tymi mailami polega na tym, że były identyczne, jakby wyszły z fabryki PIS-wskiej propagandy, więc nie mają znamion „wyrazów oddolnego oburzenia”.
W Polsce przebija się jednak narracja Kaczyńskiego: Komisja ani Parlament nic mi nie zrobią, nie mogą przecież wyrzucić Polski ani nawet odebrać zbyt wielu pieniędzy, Węgry osłonią nas wetem przed ewentualnymi sankcjami, zatem możemy robić dalej wszystko, dobić Trybunał, złamać niezawisłe sądy, oddać prokuraturę pod ręczne sterowanie Ziobry, zerwać kadencje samorządów, wprowadzić w życie ustawę o inwigilacji. Na ile to jest twarda prawda, a na ile ten tryumfalizm ma ukrywać przed Polakami negatywne dla naszego kraju konsekwencje tego „kursu na zderzenie” z Unią?
Zaczynając od weta węgierskiego…
Obiecanego m.in. w zamian za to, że nowy polski rząd przestanie na forum europejskim mówić o biznesach Orbana z Putinem, które łamią europejską solidarność tak samo jak Nord Stream.
Polska jako duży kraj europejski, od momentu naszej akcesji do UE jeden z kluczowych graczy w polityce unijnej, staje się w ten sposób zakładnikiem Orbana, jeśli doszłoby na forum Rady Europejskiej do sankcji z art. 7.
Premier Węgier, europejski outsider, robiący interesy z Putinem, ostatnio oskarżonym o zlecenie zabójstwa Litwinienki, występuje w roli poręczyciela Kaczyńskiego! To naprawdę upadek z wysokiego konia…
Natomiast co do konsekwencji obranego przez Kaczyńskiego „kursu na zderzenie” dla naszej pozycji w UE? To co już się stało, co sygnalizują Polacy ze środka administracji unijnej, to poczucie, że kraj, który powoli wyrastał ponad normę Środkowo-Wschodniej Europy, co przekładało się na siłę naszego głosu, także na siłę głosu Polaków w administracji unijnej, wrócił na Wschód i przestaje być słuchany. Polacy już teraz przestają być traktowani jako politycy i urzędnicy, za którymi stoi kraj nabierający mocy w Unii, bo kraj się zwija na europejskiej arenie. Nie wiem też, jakie były motywacje Kaczyńskiego czy Waszczykowskiego, żeby usunąć szefa frontowej dla Polski placówki w Brukseli, czyli stałego przedstawiciela Polski przy Unii Europejskiej Marka Prawdę…
Specjalista od prawa pracy, dyplomata z długoletnim stażem, raczej nie „partyjny”. W latach 80. działacz „Solidarności”, jesienią 1989 z ramienia Komitetu Obywatelskiego koordynował pomoc dla masowo przybywających do rządzonej już przez Tadeusza Mazowieckiego Polski uchodźców z NRD. To do tej pory buduje jego ogromny autorytet w Niemczech.
Nowy rząd usuwa go z Brukseli z początkiem lutego i nie wiadomo, kto by go mógł zastąpić. Bowiem ławka ludzi kojarzonych z PiS, a mających autorytet w Brukseli jest krótka, bardzo krótka. Zatem, skutki „nocnej zmiany” PiS w kraju są już odczuwalne w Europie. W postaci usuwania Polski z centrum wpływów i spychania nas na margines Unii.
Pan mówi o atmosferze, o słabszej pozycji polskich urzędników instytucjach unijnych, ale w kraju dominuje język, z pomocą którego Kaczyński wygrał wybory: „kasy nie zabiorą”, „nie wyrzucą”, „a nie będą nam dyktować, co mamy robić”. To jest język, który podoba się zarówno wyborcom Kaczyńskiego, jak też wyborcom Kukiza i narodowców.
W instytucjach wspólnotowych, które Kaczyński dziś atakuje, rozstrzygają się setki interesów Polski, od energetyki i pomocy publicznej po kwestie budżetowe. Są liczne zaskarżenia, które prowadzą do Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości, gdzie żadne weto Orbana nie będzie wsparciem dla Kaczyńskiego. W tym roku rozpocznie się rewizja wieloletniego budżetu UE na lata 2014-20, którego kształt najdobitniej ilustruje zdobycze III RP. Tu Kaczyńskiego nie chroni Orban, ale wywalczony przez nas zapis zakazujący otwierania narodowych kopert z polityki spójności, a polska koperta jest rekordowa.
Zatem Kaczyński ma rację, „kasy nie zabiorą”, można odgrywać narodową dumę bez żadnego ryzyka.
We wszystkim, co jest unijną codziennością, jest pierwiastek uznaniowości. Sprzyja wiarygodnym krajom, czyli takim, które wzbudzają zaufanie, z którymi trzeba się liczyć. Przekłada się to na życzliwość lub niechęć na niższym, niepolitycznym szczeblu regulacji. W rozgrywaniu polskich interesów w Europie najważniejsze jest coś, co Kaczyński przed swoimi wyborcami ukrywa albo nie zdaje sobie z tego sprawy, albo wręcz lekceważy. Inaczej słucha się racji kraju, który buduje Unię, a inaczej kraju, który wydłuż listę unijnych kłopotów. Od tygodni moi znajomi w Brukseli sygnalizują, że kraj pochodzenia, Polska, przestaje być atutem, a moc kraju przestaje lewarować osobistą pozycję w unijnej administracji i siłę głosu. Z drugiej strony, wyczuwają satysfakcję rozmaitych krajów, które wcześniej nie były specjalnie zadowolone, że Polska urosła ponad miarę. Rząd PiS sprowadza Polskę do właściwej, wschodniej miary.
Rozumiem, że ta satysfakcja występuje zarówno u przedstawicieli niektórych krajów „starej” jak i „nowej Europy”?
Ze strony „nowej Europy” to był jednak przede wszystkim podziw, zmieszany z zazdrością, wobec kraju, który miał pierwszego prezydenta Parlamentu Europejskiego zza żelaznej kurtyny, teraz ma szefa Rady Europejskiej oraz rosnące fundusze w malejącym budżecie Unii. Po stronie „starej” Europy wraca poczucie wyższości, które zupełnie zanikło po roku 2004. Dla mniejszych krajów z Zachodu, w epoce akcesji, Polska była obciążeniem, bo mocno negocjowała swoje racje. Dziś słabniemy i pozbywamy się sojuszników w ważnych dla Polski sprawach. A dobieramy sobie sojuszników flirtujących z Moskwą i zainteresowanych osłabieniem Unii, co jest jawnie sprzeczne z polską racją stanu.
Znowu jednak Kaczyński przygotował na tę okoliczność narrację, która świetnie sprzedaje się w kraju. „Może i narasta konflikt z Komisją, europarlamentem, Berlinem, ale po pierwsze to nieunikniona cena wstawania z kolan, a po drugie w naszej walce mamy sojuszników: Orbana, Camerona, NATO”.
Z punktu widzenia bezpieczeństwa budowanego w oparciu o NATO, najistotniejsze jest zaufanie i wiarygodność w oczach Ameryki. Wstawienie do MON Macierewicza, doskonale rozpoznawalnego w Waszyngtonie, ale bynajmniej nie jako polityk przewidywalny i wiarygodny, nie buduje zaufania do nowego polskiego rządu. Dla Ameryki, wszystkie inne – poza Anglią, Niemcami i Francją – kraje europejskie są o tyle istotnym partnerem, o ile są w europejskim mainstreamie, czyli są w stanie wpływać na przyszłość Unii Europejskiej. Co innego Turcja jako placówka NATO w najbardziej niestabilnym rejonie współczesnego świata.
Kaczyńskiemu traktowanie go jak Erdogana by akurat nie przeszkadzało. Erdoganowi Zachód pozwala na wiele. A cała gra Kaczyńskiego na konflikt z Unią jest przecież grą o uwolnienie się od „kaftana bezpieczeństwa” państwa prawa i liberalnych ograniczeń władzy. Swoim najbardziej peryferyjnym „sojusznikom” liberalny Zachód pozwalał w przeszłości nieomal na wszystko.
Sam pan zauważył, że tak się działo w przeszłości.
Dzisiaj poziom liberalnych swobód w danym kraju w większym stopniu ma wpływ na traktowanie go przez USA jako partnera mniej lub bardziej peryferyjnego, co wiąże się także z poziomem realnych gwarancji.
Z punktu widzenia USA kraje, które nie mają wpływu na losy zjednoczonej Europy, mogą być co najwyżej partnerami peryferyjnymi. Z kolei Wielka Brytania potwierdza w każdym stuleciu opinię, że „perfidny Albion” nie ma przyjaciół, ma tylko interesy, które mogą być zmienne. Dziś interesem Camerona jest osiągnięcie ustępstw, które można sprzedać eurosceptycznej publiczności jako wygraną i uniknąć Brexitu. Otwarty konflikt nowego polskiego rządu ze wszystkimi najważniejszymi ośrodkami polityki europejskiej takie negocjacje Londynowi być może ułatwia, ale jaki jest w tym interes Polski? A co do budowania przez Kaczyńskiego jakiejś alternatywnej wspólnoty antyzachodniej w oparciu nie tylko o Węgry, ale o całą Europę Środkową, to jest iluzja widoczna już w tej chwili dla każdego.
Nawet kiedy Orban nazywa Kaczyńskiego „starym druchem”?
Nie wiem, dlaczego Waszczykowski czy Szczerski żyją iluzją Wyszehradu albo nawet Międzymorza, skoro połowa tych krajów jest już w strefie euro, która wchodzi na wyższy szczebel integracji niż Polska. A poza tym wiele z tych krajów gra indywidualnie na Niemcy albo indywidualnie na Rosję.
Albo indywidualnie i na Niemcy, i Rosję, jak Węgry.
Ta środkowoeuropejska alternatywa dla Unii to jest zatem mit powielany bardziej na użytek opinii krajowej, głównie elektoratu PiS-u, ale niezwiązany z europejską rzeczywistością. To iluzja mocarstwowości, o czym wie świetnie Szymański, jak bardzo lizboński system podejmowania decyzji różni się od nicejskiego.
Wie, ale głośno tego dzisiaj nie powie, bo by mu Kaczyński ściął głowę.
Tym bardziej, że to brat Jarosława Kaczyńskiego zgodził się na Traktat Lizboński. Dla każdego, kto posiada elementarne kompetencje w polityce europejskiej, jest jasne, co oznacza lizboński system ważenia głosów. Nawet cała Grupa Wyszehradzka, kiedy działa solidarnie, nie ma wystarczającej siły głosów, żeby w Unii blokować niekorzystne dla siebie decyzje. A poza tym, kraje naszego regionu takiej wspólnej strategii zwykle nie mają, może poza wspólnym stanowiskiem w kwestii budżetu. A nawet walka o budżet wymagała budowania koalicji ponadregionalnej, z Włochami, Hiszpanią, Grecją i Irlandią.
Do tego konfliktu z Unią Kaczyński jest jednak politycznie przygotowany. Przygotowywał się do niego przez osiem lat, wbijając swoim wyborcom do głowy, że UE nie jest już dla Polski gwarantem rozwoju gospodarczego, stabilności, nawet bezpieczeństwa, ale jest wręcz podstawowym źródłem zagrożeń. Poza tym to nie żadna Europa, tylko narzędzie Niemców, którzy w przeszłości zawsze nas mordowali i deptali nam orła. Jaką wy macie strategię, żeby odbudować wiarygodność Unii, przede wszystkim w głowach Polaków?
Polacy wciąż pozostają jednym z najbardziej prounijnych narodów w Europie.
Dlatego grając na rozluźnienie kontaktów z UE Kaczyński walczy tylko o jedno – żeby odpowiedzialnością za to obciążyć Unię i Niemcy.
Pomagają mu okoliczności. W tej zmienionej – choćby przez konflikt na Ukrainie – geopolityce rośnie znaczenie NATO, a tego Kaczyński nie kwestionuje. Zaś wiarę w Unię Europejską nadwątlił kryzys gospodarczy, a teraz problem uchodźców. Polska powinna traktować te kryzysy jako wyzwanie, skłaniające do wzmocnienia unijnej solidarności, ale swoje argumenty mają też eurosceptycy wskazujące Unię jako problem, a nie rozwiązanie problemu.
Dla Kaczyńskiego to najlepszy czas, by psuć wizerunek Unii, bo go ten zewnętrzny gorset zasad i wartości najwyraźniej uwiera.
Tylko że ceną takiej polityki, która ma mu rozwiązać ręce na podwórku krajowym, jest geopolityczna izolacja Polski.
Polityka dwóch wrogów bez żadnych przyjaciół.
Jest też skutek ekonomiczny. Trafiamy z naszą złotówką do koszyka walut peryferyjnych, gospodarek peryferyjnych – zagrożonych niestabilnością. To jednak nie przeszkadza nowemu ministrowi finansów, który z racji pełnionej funkcji powinien być najbardziej wstrzemięźliwy i realistyczny w swoich ocenach, majaczyć o złotówce jako rezerwowej walucie światowej. Jest kryzys uchodźców, który sprawia, że dla wielu społeczeństw otwarte granice wewnętrzne Unii stają się źródłem niepokoju. Choć paradoksalnie dla Polski utrzymanie tego otwarcia jest istotne, nawet w kontekście uchodźców, jeśli wiemy, czego imigranci chcą i do jakich krajów się ostatecznie kierują. Ale to dla Kaczyńskiego nie ma żadnego znaczenia, skoro można ten lęk rozgrywać politycznie i propagandowo. „Forsę z Unii” traktuje się jako daną, a współodpowiedzialność za stan Unii i traktatowe zobowiązania, jako coś niepotrzebnego, krępującego, ograniczającego arbitralność polityki wewnętrznej. To jest paradoks polityki Kaczyńskiego, który po tym, jak Polska zawinęła do przystani bezpieczeństwa i stabilizacji w roku 2004, dziś chce ten okręt wyprowadzić na nieporównanie bardziej wzburzone morze. Jesteśmy w sztormowym otoczeniu gospodarczym i geopolitycznym.
Powtarzam pytanie, jaką wy macie kontrę dla tej polityki? Na razie jesteście pomiędzy młotem i kowadłem. Kiedy ostrzej krytykujecie rząd PiS na forum europejskim, w kraju PiS podkręca język „potępienia dla zdrajców i donosicieli”. Kiedy z kolei do debaty w Parlamencie Europejskim wydelegowaliście Jana Olbrychta, który jest świętym człowiekiem, umiarkowanym konserwatystą, sierotą po AWS-ie, i do dziś nie pogodził się z ostrością wojny PiS-PO, to „oddajecie pole PiS-owi”. A w kraju naciska was Nowoczesna.
Na arenie europejskiej, gdzie wzbiera fala krytyki wobec kolejnych działań Kaczyńskiego w kraju, nie ma dobrego, niekosztownego wyjścia.
Można przyjąć niedawny agresywny kurs PiS-u, który jako opozycja bez skrupułów donosił na własny kraj. W tym galimatiasie umysłowym, jaki panuje w Polsce, im to uchodziło. Ale nam mniej pasuje do twarzy.
Ale wobec głosów Legutki czy Korwina wystąpienie Olbrychta było chyba najłagodniejszym głosem w tej debacie. Ja go zresztą doskonale rozumiem, tyle że w Polsce politycy i medialni żołnierze PiS-u użyli tej dysproporcji do odtrąbienia totalnego zwycięstwa.
To sprawa do przemyślenia dla całego Parlamentu Europejskiego, bo to nie jest pierwsza debata, kiedy patrząc z zewnątrz, odnosi się wrażenie, iż wygrywają wrogowie Unii. Wygrywają nie w sensie mocy argumentów, ale w sensie krzykliwości i nadużywania mównicy.
Jest Verhofstadt, który nieco się nawet zużywa w tej roli jedynego bardzo wyrazistego obrońcy UE. Od czasu do czasu coś wypala Schulz, choć raz to robi bardziej precyzyjnie, a raz mniej. Poza tym on jest Niemcem, a na tę okoliczność Kaczyński od dawna ma już przygotowaną moczarowską strategię.
Poza nielicznymi wyjątkami po stronie obrońców Unii obowiązuje polityczna poprawność, niechęć do przekrzykiwania się, obrażania, stosowania argumentów ad personam. Typowy dylemat sporów kultura kontra chuligaństwo, demokracja kontra autorytaryzm. Także tym razem w imię poprawności i kultury przebieg debaty, w której premier Szydło malowała fałszywy obraz Polski i nie odpowiadała na pytania, dostarczył amunicji Kaczyńskiemu. Najmniejsze, marginalne, a przede wszystkim twardo antyeuropejskie ugrupowania, grupy nie posiadające w Parlamencie Europejskim żadnego politycznego znaczenia miały w tej debacie tyle samo czasu, co frakcje liczące po 200 posłów. Z tego wyszedł kabaret, wystąpienia dwóch ludzi od Korwina rozprowadzonych po owych frakcjach plus zwyczajowa błazenada samego Korwina. Schulz, którego PiS przedstawia jako polakożercę, w ramach tutejszej poprawności politycznej nie ograniczał głosu Ryszardowi Legutce…
…który w Parlamencie Europejskim często nie przestrzega reguł, nie tylko czasowych.
A po drugiej stronie była półtoraminutowa wypowiedź Jana Olbrychta, który rzeczywiście przestrzegał reguł. Do tego w imieniu największych fakcji nie wypowiadali się Polacy, bo zarówno chadecy, jak też socjaliści uznali, że to powinna być w jak najmniejszym stopniu kłótnia polsko-polska, ponieważ to instytucje wspólnotowe chcą uzyskać pewną wiedzę i przedstawić swoje zaniepokojenie. Głównymi grupami w PE, obojętnie czy to są chadecy i socjaliści, czy liberałowie, zieloni, rządzi zasada umiarkowania i nieangażowania w bezpośrednie starcia ludzi, którzy są albo z kraju, którego spór dotyczy, albo w inny sposób są stroną sporu. Tego nie jest świadoma publiczność w kraju…
Trzeba jednak wyciągać wnioski na przyszłość, bo Kaczyński wybrał w kraju kurs na zderzenie z światem demokratycznych wartości. I zapowiada się ponury serial, w którym jeszcze wiele zobaczymy i usłyszymy.
Każdy z nas w tym serialu zagra swoją rolę, nawet jeśli nie ma na to żadnej ochoty. Z trudem wyobrażam sobie taką oto sytuację, gdy stając w Parlamencie Europejskim naprzeciw premier polskiego rządu, stwierdzam: „Pani premier kłamie!”. A przecież Beata Szydło przez dwie godziny świadomie wprowadzała w błąd europejską opinię publiczną. Mniejsza o bzdury o milionie ukraińskich uchodźców przyjętych przez Polskę, co zwalnia nas ponoć od konieczności zajmowania się solidarnie kryzysem uchodźczym w Europie. Nieprawdą jest, iż rząd uzyskał mandat od wyborców na to, co robi w Polsce, bo drogę do władzy torowały nierealne obietnice socjalne, a nie zapowiedź powołania do rządu Ziobry i Macierewicza, paraliżu Trybunału Konstytucyjnego czy dewastacji służby cywilnej i mediów publicznych. Ale jeśli ten spór się zaostrzy, na co się zanosi, będziemy musieli zająć wyrazistą i czytelną dla Polaków pozycję na forum Unii Europejskiej. Zapowiada się interesująca przyszłość, ale jest ona odwrotnością wizji, którą ja sobie dla Polski wymarzyłem.
Janusz Lewandowski – ur. 1951, ekonomista, polityk. Poseł, a następnie europoseł Platformy Obywatelskiej, w latach 2010-2014 komisarz europejski ds. programowania finansowego i budżetu. W 2014 roku po raz trzeci wybrany do Parlamentu Europejskiego.
**Dziennik Opinii nr 25/2016 (1175)