W pierwszym szeregu dumnie prezentował się transparent z napisem „Witamy w piekle”.
Czy powinniśmy świętować, że w tym roku nie doszło w Warszawie do demolki pod flagą biało-czerwoną? Tak od rana podpowiadają mi telewizje informacyjne. Czy fakt, że w tym roku nic dla odmiany nie spłonęło, a bruk pozostał na swoim miejscu, jest szczególnym powodem do radości? Jakoś nie czuję się przekonany.
Skupianie się na liczbie zatrzymanych osób czy incydentów sugeruje, że głównym problemem Marszu Niepodległości jest dewastacja miejskiej infrastruktury, a nie to, wokół jakich haseł mobilizuje ludzi, na co daje przyzwolenie i do czego rokrocznie ten marsz prowadzi. A prowadzi do intensyfikacji przemocy – realnej i symbolicznej. I nie ma możliwości innej niż to, że będzie się ona nasilać – bo dotychczasowych wrogów zastępczych, którzy byli nie zawsze łatwo dostępni („komuniści”, Donald Tusk, liberalne media), zastąpili ludzie, których namierzyć i skrzywdzić będzie dużo łatwiej: imigranci, uchodźcy, cudzoziemcy. Pobity w Poznaniu Syryjczyk to przykład jeden z wielu, że paranoja i nienawiść do obcokrajowców – nawet tych mieszkających w Polsce od lat – będzie się tylko nakręcać.
Nie ma więc co świętować spokoju na ulicach, jeśli ten chwilowy spokój ma legitymizować przemoc wobec najsłabszych – która istnieje i która nie zniknie.
Krzyże celtyckie i „jebać Islam” oraz nie mniej subtelne „jebać Żydów i Donalda”, rzucone do kamery Polsatu, to tylko nieco bardziej hardcore’owy odprysk tego, co wraz ze zwycięstwem PiS-u stało się politycznym mainstreamem – refrenu o zarazach i zagrożeniach, o obcości i niechęci do uchodźców. Na tle tego, co publicznie mówił Jarosław Kaczyński, marsz może rzeczywiście wydawać się umiarkowany. A więc centrum przesunęło się w antyimigranckiej retoryce tak daleko na prawo, że aktualne elity władzy już tylko krzykliwością odróżniają się od kiboli i ONR-owców na ulicach.
Ten język jest zresztą zupełnie oderwany od realiów tego, co rząd robi i czego nie robi: Ewa Kopacz przecież sprzeciwiła się obowiązkowym kwotom relokowanych uchodźców. I co z tego, skoro na manifestacji we Wrocławiu parę tygodni temu i tak wróżono jej sznur na szyję?
Antyelitaryzm marszu, z którego robiono kiedyś zaletę, zastępuje dziś sojusz ksenofobów z elitami przeciwko imigrantom – być może jeszcze skuteczniejszy i łatwiejsze w sytuacji, w której nie trzeba już bić się z policją, skoro można bić Syryjczyków. Rzekomo ekonomiczne i społeczne tło marszu i treść części wystąpień – o których tak głośno było jeszcze rok temu – wyparowało.
Gniew (słuszny lub nie) na rząd i władzę nagle cichnie, gdy się chce – jak nacjonaliści – do tej władzy przytulić.
Marsz protestu, jak myślano o nim przez lata, protestuje dziś najwyżej przeciwko temu, czego w naszym kraju i tak nie ma. Bo nie ma polityki imigracyjnej, nie ma planów integracji, nie ma nawet przesadnej tolerancji dla imigrantów i uchodźców w społeczeństwie. Bez znaczenia okazuje się nawet to, skąd ci „obcy” pochodzą, co pokazuje niedawne najście na lokal Ukraiński Świat w Warszawie, gdzie zbierane są m.in. dary dla ofiar wojny w Ukrainie. Niechęć do obcych można w każdej chwili rozciągnąć na „kulturowo bliskich”, zwłaszcza kiedy „kulturowo dalekich” akurat pod ręką nie ma.
W pierwszym szeregu tegorocznego Marszu Niepodległości dumnie prezentował się transparent z napisem „witamy w piekle”. Tak, nawet jeśli Polska nie jest jeszcze piekłem dla wszystkich „obych”, to zaraz się nim prawdopodobnie stanie. I ja tego, nawet bez płonącej w tle tęczy, nie mam ochoty świętować.
**Dziennik Opinii nr 315/2015 (1099)