Anglikom zbyt głęboko wpojono zasadę, że „nie istnieje coś takiego jak społeczeństwo”.
To nie może być zimna, dziennikarska analiza wyborów w UK – to w tej chwili niemożliwe. Mieszkam w Londynie od ponad pięciu lat, wprowadziłam się krótko przed poprzednimi wyborami w 2010 roku. Tymi, w których nieoczekiwanie dla wszystkich, łącznie z samymi zainteresowanymi, torysi znowu wślizgnęli się do władzy. Po piętnastu latach rządów Labour.
Przekładałam napisanie jakiegokolwiek komentarza kilkukrotnie, zbyt przygnębiona, by myśleć jasno. Ale im przecież właśnie o to chodzi: zmusić niewolników obecnej sytuacji, do których się zaliczam, żeby dalej pogrążali się w depresji, wycofali z życia, przestali myśleć o tym, co trzeba zmienić i jak można wpłynąć na postawy innych.
Koszmar – to, że ludzie po raz kolejny głosowali na torysów, a UKIP dostał rekordowe 14% – powoli krzepnie. Trzeba będzie się pogodzić z tym, że stanie się on naturalną częścią naszego krajobrazu, tak jak postindustrialne ruiny.
Ludzie wierzą, że obecna sytuacja jest winą kryzysu, a kryzys jest winą Labour – i co z tego, że tak naprawdę pustki w budżecie to skutek wykupienia przez państwo długów banków, czyli kryzysu kapitalizmu napędzonego latami sztucznych spekulacji londyńskiego City, zwłaszcza na nieruchomościach. To nie ma znaczenia – konserwatyści powtarzają, że kryzys jest spowodowany wyłącznie przez rozdęty sektor publiczny i publiczne wydatki Labour, a więc przez bezrobotnych nierobów i leni z klasy robotniczej, wyłudzaczy zasiłku, chorych i samotne matki. To oni rujnują brytyjską gospodarkę. Oni i oczywiście emigranci z Europy Wschodniej, którzy zabierają pracę.
Głosowanie na torysów to tak naprawdę głosowanie na bezmyślność, na zwolnienie z odpowiedzialności, na zanurzenie się w paraliżującej umysł neoliberalnej magmie, powtarzanej przez tabloidy. Trzeba zlikwidować państwo opiekuńcze, kontynuować prywatyzację służby zdrowia etc., etc. Pięć lat temu Partia Konserwatywna miała obok siebie Liberalnych Demokratów, których w razie czego mogła obwiniać o blokowanie „rewolucyjnych” reform – jednocześnie oskarżając o całą politykę cięć poprzedników z Labour. Zobaczymy, jak będą się tłumaczyli przez najbliższe pięć lat.
Jakub Majmurek pisze w swojej analizie, że spora część winy za przegraną spada na Eda Milibanda, któremu zabrakło obycia, charyzmy i politycznego „seksapilu”. Być może Miliband był rzeczywiście PR-owo nieudolny, choć w swej naiwności łudziłam się, że antysemickie zagrywki brukowców pod jego adresem (tych samych, które w latach 30. postulowały paktowanie z Hitlerem) przysporzą mu zwolenników. Bardzo, bardzo się myliłam, jak w wielu innych kwestiach przy tych wyborach. Ed Miliband może i jest niezdarny, ale pod jego przewodnictwem Labour była najbardziej liczącą się partią, która sprzeciwia się cięciom wydatków publicznych, chce zablokować prywatyzację National Health Service, skończyć ze sztucznym brakiem mieszkań i zredukować kontrakty zerogodzinowe, czyli uderzyć w korporacje. Do podtrzymywania twierdzeń o „deficycie” Miliband został zmuszony przez pozostałych partyjnych decydentów.
Tymczasem podczas transmisji z przebiegu wyborów w BBC ktoś z publiczności wyznał, że „głosował na torysów, ale ma nadzieję, że ci nie sprywatyzują NHS”. Nawet pracownicy NHS myślą, że między torysami a Labour nie ma żadnej różnicy, bo konserwatyści „nie wprowadzą wcale tej strasznej polityki, prawda”? Frywolność niemalże, brak jakiejkolwiek wiedzy, by nie powiedzieć głupota głosujących okazała się w wielu przypadkach miażdżąca. I tak partia, na którą NIE zagłosowało 75% społeczeństwa, będzie przez kolejne pięć lat rozwijać morderczą „politykę oszczędności”.
Ludzie widzą kryzys tylko przez pryzmat własnego doświadczenia – to wpoiła Brytyjczykom Margaret Thatcher, wykorzystując ich krótkowzroczność.
To ona narzuciła dyskurs, w którym politykę kraju i skutki kapitalizmu interpretuje się w kategoriach osobistych: rodziny, domostwa, prywatnego przedsiębiorstwa. Ta retoryka siedzi w mieszkańcach UK niezwykle głęboko.
Nie zmienia to faktu, że myśl o tym, że obecny wynik to najlepsze, co raz na pięć lat może przyjść do głowy moim angielskim sąsiadom, przyprawia mnie o drżenie i mdłości. Jeśli w ogóle poświęcają myśl stanowi państwa, to przyjmują na wiarę wszystkie ewidentne kłamstwa i neoliberalny żargon torysów („nie mamy już pieniędzy, jesteśmy partią ciężko pracujących rodzin, reszta to pasożyty, przyjeżdżają i zabierają wasze miejsca pracy”). Do tego dochodzi nie tylko całkowity brak refleksji nad losem innych, ale wręcz chęć uczynienia ich życia gorszym – aby to mnie wiodło się lepiej. Kupują najbardziej prymitywną, oferowaną przez prawicowe gazety interpretację obecnego kryzysu – i to, że tylko torysi, którzy powiększyli zadłużenie UK dwukrotnie w ciągu zaledwie pięciu lat, mogą „zapanować nad gospodarką”. Albo inaczej: zostali skuszeni łatwym zyskiem prywatyzacji, zwłaszcza jeśli mieli farta i na podstawie praw Margaret Thatcher trzydzieści lat temu wykupili swoją – wcześniej komunalną bądź społeczną – nieruchomość. Well, czy myślicie, że w tej sytuacji zagłosują na Czerwonego Eda, który obiecał wprowadzenie kontroli czynszów, ergo – koniec z ich podwyższaniem w nieskończoność? Zwłaszcza teraz, gdy wszyscy chcą mieszkać w Londynie, więc za najgorszą klitę z myszami i przeciekającym dachem na przedmieściach można brać pieniądze, za które w innych miastach byłoby nas stać na willę w centrum. Przede wszystkim jednak Brytyjczycy zagłosowali na politykę strachu i oczerniania – bo tylko taką są w stanie zaproponować torysi. Jeśli nas nie wybierzecie, Labour obniży ceny waszych nieruchomości, przybędzie tych okropnych emigrantów itd. itp.
Pozostaje jeszcze fakt, że torysi nie zostali zdyskredytowani po serii skandali z udziałem najwyższych funkcjonariuszy partii, które w zdrowym społeczeństwie doprowadziłyby partię rządzącą do ruiny. Po pierwsze, osobisty sekretarz ds. mediów Camerona, Andy Coulson, był zaangażowany w aferę podsłuchową „News of the World” (gazety Ruperta Murdocha, wielkiego przyjaciela i sponsora torysów), która podsłuchiwała telefony tysięcy osób, w tym zgwałconej i zamordowanej dziewczynki, Milly Dowler. Kolejny to tragedia pedofilii na skalę masową w prawicowym establishmencie, sprawa, która będzie się toczyła przez najbliższe lata – odkrycie, jak za rządów Margaret Thatcher najwyżej postawieni torysi latami wykorzystywali seksualnie, gwałcili, a może nawet dopuszczali się morderstw na dzieciach. Akta w tej sprawie były przez torysów systematycznie niszczone. Wiele osób, zwłaszcza w mediach, mówi dziś, że była świadoma przestępstw osobników takich, jaki komik Jimmy Savile (protegowany Thatcher), ale ich pozycja pozwalała na uciszanie krzyku ofiar. Jeśli po tak wielu okropnościach czytelnicy „Daily Mail” nadal głosują na torysów, to dlatego, że mentalnie są współwinni – w końcu latami pożerali odrażające historie pozyskane dzięki podsłuchom i wiktymizacji. Refleksja nad ich partią musiałaby oznaczać zbyt przeraźliwy wgląd w ciemności własnej duszy.
Choć nie, obrażam moich sąsiadów. Oni oczywiście głosowali na Labour. Mieszkam w końcu w Woolwich, jednej z najbiedniejszych części Londynu, zasiedlanej przez emigrantów – przynajmniej dopóki nasz landlord po raz kolejny nie podniesie niepodlegającego żadnym regulacjom czynszu. Jako Afrykańczycy, Turcy, muzułmanie, potomkowie emigrantów z Karaibów bądź emigranci ostatniego dziesięciolecia po poszerzeniu UE, oczywiście nie głosowali na torysów, którzy obwiniają ich o wszystkie kłopoty gospodarcze tego kraju – jeszcze nie postradali całkowicie rozumu. Oczywiście ci z nich, którzy mają brytyjski paszport.
Londyn jest czerwony, poza mieszkańcami Westminster, Kensington czy Chelsea, którzy są niewiarygodnie posh, oraz – tradycyjnie – zamożnymi przedmieściami. Choć ten wzór się zmienia, odkąd spora część mieszkańców sprywatyzowanych komunalnych mieszkań w centrum Londynu została przymusowo usunięta na obrzeża. Londyn – choć to tutaj wykonywane są najważniejsze operacje finansowe w tej części świata, choć to tutaj torysowskie elity niszczą państwo od wewnątrz – jest krwiście czerwony. Popularność burmistrza Borisa Johnsona nie ma tu nic do rzeczy.
Z kolei moi biali sąsiedzi, od lat bez pracy, w wyciągniętych dresach, ściskający pod pachą „Daily Mail”, z siatką od ASDA, w której najtańszy lager leży obok najpodlejszego jedzenia – oni nie głosowali od lat. Skala anomii w tym społeczeństwie jest porównywalna chyba tylko do całkowitej obojętności znanej mi z krajów postkomunistycznych – gdzie nie głosuje znacznie więcej, bo ponad połowa społeczeństwa. Jeśli do ich otępiałej od alkoholu, ogólnej beznadziei, rasistowskich tabloidów i talent shows świadomości jakakolwiek treść ze świata zewnętrznego ma szansę się przedostać, to jest to ta najgłośniejsza i najbardziej prostacka. Czasem spotykam ich, kiedy mamroczą do samych siebie: „Pieprzeni emigranci, wysłać ich z powrotem, uwięzić, pozabijać. Cholerni cudzoziemcy”. Chwilę później, jakby uspokojeni swoim wywodem, pogrążają się w jeszcze głębszym stuporze.
Głos na torysów to głos na banki żywności, na dalsze pozbawianie jakiegokolwiek wsparcia ze strony państwa najsłabszych, tych od pokoleń bezrobotnych lub zagrożonych bezrobociem, tych zbyt chorych, aby pracować, zbyt zniszczonych przez lata dysfunkcyjnego systemu. To także głos na system „pośrednictwa pracy”, który w praktyce jest systemem obwiniania bezrobotnych o ich własny los i wpajania im śmiesznie brzmiących – na tych pustyniach zatrudnienia – korporacyjnych, neoliberalnych wartości. To głos na upadek dopłat do szkół, na kolejne podwyżki czesnego w szkolnictwie wyższym i wpędzanie kolejnych pokoleń młodych w dług. To głos na brak jakiejkolwiek polityki przemysłowej, na tymczasowe miejsca pracy w korporacyjnych szopach za miastem lub niekończących się ponurych pakowniach. To dalsze obniżanie jakości życia dla wszystkich poza najbogatszymi.
To też – a może przede wszystkim – pejzaż po całkowitej porażce lewicy. Każdy, kto spędził trochę czasu w Wielkiej Brytanii, interesował się jej historią i kulturą, już pięć lat temu wiedział, co oznacza przegrana Labour: otwarcie kolejnej wojny ze społeczeństwem. Thatcheryzm 2.0. 2.0 – ponieważ kształtujący się po największym jak dotąd kryzysie kapitalizmu i załamaniu rynków. Kryzysie, który został wywołany globalnie, a na opanowanie którego Labour nie miała żadnego pomysłu – spychając koszta wykupienia prywatnych długów banków na budżet państwowy. Obrazem, jaki Brytyjczycy zapamiętali, były kolejki do banków, kiedy po wielkim kryzysie z 2008 roku ludzie na wyścigi wycofywali swoje oszczędności. Partia Pracy nie wykorzystała kryzysu na zwrot w lewo, co najwyżej trwała w fatalnym status quo albo szła coraz bardziej na neoliberalne prawo. Całkiem nieźle radziła sobie z doraźnymi skutkami kryzysu – upadek banków z oszczędnościami większości obywateli spowodowałby narodową katastrofę, jednak ich nie znacjonalizowała, aby w ten sposób jakoś pokierować narodowymi funduszami. Jak pisał Paul Krugman, lewicowy ekonomista „New York Timesa”, obecny kryzys jest jedną z najistotniejszych przyczyn spadku popularności partii socjaldemokratycznych, które stały się jeszcze bardziej neoliberalne, co sprawiło, że straciły tradycyjnych wyborców, a nie zyskały nowych.
Dziś, aby pogorszyć tylko sytuację, blairystowska część partii obwinia o przegraną „zbytnią lewicowość” – tak jakby to nie styl New Labour zraził do siebie tradycyjny elektorat. Przegrana z torysami nie prowadzi do żadnego realistycznego rachunku sumienia, tylko do planów, jak się do torysów jeszcze bardziej upodobnić. Jeśli laburzyści pójdą dalej w tym kierunku, mogą utracić swój rdzeń, czyli związki zawodowe, a wraz z nimi główne źródło finansowania, i doprowadzić w ten sposób do rozpadu najważniejszej partii pracy w Europie.
Przed wyborami wydawało się, a sondaże to potwierdzały, że Partia Pracy odzyska część poparcia na nieznacznej alternatywie dla cięć. Korekta byłaby minimalna, ale by istniała. Jak dziś już wiemy, to tzw. nieśmiali torysi zadecydowali o wyniku, czyli ci, którzy wstydzili się przyznać w sondażach do swoich preferencji wyborczych. Fakt, że tak wielu Brytyjczyków ma reakcyjne poglądy, a jednak wstydzi się je wyrazić, potwierdza tylko status Anglii jako narodu żyjącego w stanie rosnącej schizofrenii i rozpadu – politycznego, mentalnego i terytorialnego.
Pięć lat temu, podobnie jak dzisiaj, torysi nie mieli większości, nie mieli też przyzwolenia ani mandatu od większości społeczeństwa na to, co robią. Liczba ich wyborców nie uległa niemal żadnej zmianie – jest to nadal ok. 1/3 Brytyjczyków, w zatrważającej przewadze południowa, małomiasteczkowa Anglia. Większe miasta prawie zawsze głosują na Labour.
Przez to, że w UK mamy do czynienia z wyborami jednomandatowymi, możliwe jest utworzenie rządu z mniejszością głosów.
Geograficzne rozmieszczenie tych głosów uległo zmianie, zwłaszcza tzw. marginal vote, czyli miejsc, gdzie o tym, na kogo oddadzą głos, wyborcy decydują w ostatniej chwili. Dlatego analizy powyborcze obarczały winą za przegraną Labour Szkocką Partię Narodową, która przejęła niemal 100% głosów laburzystów w Szkocji. Ale mylą się – to nie sama SNP odebrała głosy Labour, a możliwość aliansu Labour i SNP, który Brytyjczycy postrzegają jako przerażająco lewicowy. Głosowali więc na torysów lub UKIP – a przeciwko Labour.
Nicola Sturgeon, liderka Narodowej Partii Szkocji, była kandydatką, której Wielka Brytania najbardziej potrzebuje – elokwentną propagatorką końca cięć, polityki prospołecznej, bardziej zrównoważonego przemysłu oraz sprzyjania Europie i emigrantom. Jeśli więc Anglia uważa ten program za przerażający, to przerażający jest dziś umysł samej Anglii. To nie szkockiego „nacjonalizmu” powinniśmy się obawiać – lecz angielskiego. Jak długo „mała Anglia” będzie uważać, że w jej interesie jest głosowanie na torysów, tak długo będzie to robić. I nie ma znaczenia, że dziś głosowanie na torysów oznacza wyłącznie negatywizm, straszenie podatkami i emigrantami.
Anglikom zbyt głęboko wpojono zasadę, że „nie istnieje coś takiego, jak społeczeństwo”. Zaapelowano do najbardziej podstawowego angielskiego szowinizmu i prywaty, czyniąc z Wielkiej Brytanii kraj bez jakiejkolwiek solidarności społecznej, państwo anomii i inercji, państwo, w którym najbardziej poszkodowani, ci, w których życiu wybory mogłyby coś zmienić – od lat nie głosują.
***
DZIENNIK OPINII O WYBORACH W UK:
Jakub Majmurek: Nożyce ścięły czerwoną różę
Anna Skrzypek: Socjaldemokracja bez nawigacji
Jakub Dymek: Dymek o wyborach w UK: Rezygnacje i owacje
Krzysztof Juruś: Kampania taka piękna
Uziębło: Wypaczone wyniki, głosowanie na partię i rzecznik dyscypliny. Oto JOW-y
**Dziennik Opinii nr 148/2015 (932)