To ciekawe, że partie eurosceptyczne największą popularność zyskały w krajach, które wcale nie ucierpiały z powodu wymuszonych przez UE cięć.
Właściwa ocena ostatnich wyborów europejskich nie jest prostą sprawą. Wielu komentatorów opisywało ich wyniki jako „trzęsienie ziemi”, przypominając o gwałtownym wzroście poparcia dla partii „antyestablishmentowych” i wyborcach uwiedzionych jakoby przez dwie „skrajności”: skrajną prawicę i skrajną lewicę. Jest to jednak wielkie uproszczenie rzeczywistości: jak w niedawnym wywiadzie powiedział mi grecki ekonomista Yanis Varoufakis, „Europejczyków nie uwiodły dwa ekstrema. Skierowali się w stronę jednego: mizantropicznej, rasistowskiej, ksenofobicznej, antyeuropejskiej prawicy”.
Według think tanku Open Europe w sumie niemal jedna trzecia nowych europosłów będzie antyunijnymi „malkontentami”. Co ciekawe, największe poparcie dla tego typu partii pochodzi z zamożnych krajów centrum i Północy (przede wszystkim Wielkiej Brytanii, Danii i Francji, w mniejszym stopniu z Niemiec, Austrii, Finlandii i Holandii) – tych samych, którym oszczędzony został ból narzucony przez europejski establishment obywatelom peryferii. W krajach tych partie prawicowe, eurosceptyczne czy wręcz antyunijne skutecznie wyzyskały uzasadnione (do pewnego stopnia) lęki i troski obywateli, wynikające z coraz bardziej autorytarnej i postdemokratycznej postawy Unii Europejskiej, a także z zaniku narodowych suwerenności i tożsamości (w części spowodowanego przez UE, w części przez ogólniejszą dynamikę gospodarki globalnej). Wyzyskały po to, aby promować agendę jeszcze bardziej reakcyjną, antydemokratyczną i autorytarną.
Warto zauważyć, że w większości przypadków partie te nie krytykują Unii Europejskiej za to, że wymusza oszczędności albo za wsteczną politykę społeczną czy gospodarczą – lecz za jej rzekomo nadmiernie progresywną politykę w kwestiach emigracji czy regulacji rynków.
Najwyraźniej widać to w Wielkiej Brytanii, gdzie krytycyzm Davida Camerona wobec Unii wymierzony jest w brukselskie plany ograniczania godzin pracy, wprowadzenia ogólnoeuropejskiego podatku od transakcji finansowych czy nałożenia limitów na premie dla bankierów – a zatem środki, które większość progresistów uznaje za wskazane – albo zbytnią „miękkość” w sprawach imigracji.
Pokazuje to niebezpieczeństwo flirtu partii głównego nurtu z nastrojami antyunijnymi (które w niektórych krajach podskórnie były zawsze obecne, jak np. w Wielkiej Brytanii) na użytek doraźnych celów wyborczych – aby odwrócić uwagę od realnych przyczyn niezadowolenia i skierować je na kozły ofiarne, tworząc przy tym żyzny grunt dla ruchów i partii nacjonalistycznych, prawicowych i skrajnie prawicowych, w rodzaju Partii Niepodległości Zjednoczonego Królestwa. Do pewnego stopnia odnosi się to również do Niemiec, gdzie przeciwna euro partia Alternatywa dla Niemiec (AfD) zebrała imponujące 7 procent. To zaskakujący wynik dla partii wzywającej do powrotu do marki niemieckiej, jeśli wziąć pod uwagę, że Niemcy są niemal jednogłośnie uważane za beneficjenta, i to wielkiego, zarówno wprowadzenia waluty euro, jak też unijnej polityki zarządzania kryzysem.
Sądzę, że można to po części wytłumaczyć pokryzysową narracją „ostrożnego europeizmu” Angeli Merkel: choć niemiecka kanclerz nigdy otwarcie nie odwołała się do antyunijnej propagandy (wręcz przeciwnie), wspierała jednak skrycie niemiecką postawę „jestesmy świętsi od papieża”, definiując finansowy bailout dla krajów peryferii jako pożyczki udzielane biednym i nieodpowiedzialnym przez bogatych i odpowiedzialnych – takich jak Niemcy właśnie. Po części stworzyła tym samym warunki dla wzrostu poparcia pseudonacjonalistycznej partii w rodzaju AfD.
Francja stanowi tu wyjątek, nie tylko dlatego, że jest jedynym krajem z kontynentu – i do tego jednym z założycieli UE i jednym z największych jej państw członkowskich – gdzie ultranacjonalistyczna, postfaszystowska partia, jaką jest Front Narodowy, wygrała wybory. Jest wyjątkiem także dlatego, że ten prawicowy zwrot był prawdopodobnie głębiej zakorzeniony ekonomicznie niż w innych krajach. Jasne, że tak naprawdę francuscy obywatele zagłosowali przynajmniej tyle za samym Frontem Narodowym, ile przeciwko Partii Socjalistycznej Hollande’a i niedotrzymaniu przez prezydenta przedwyborczych obietnic oporu wobec unijnej polityki cięć.
Fakt, że eurosceptyczne czy wprost antyunijne partie zdobyły pierwsze miejsca w trzech ważnych krajach UE – Wielkiej Brytanii, Danii i Francji – to niewątpliwie potężny cios dla procesu europejskiej integracji. Teraz już „Brexit”, czyli wyjście Wielkiej Brytanii z UE, a być może także Dani, nie wygląda na zupełnie nierealistyczny scenariusz.
Nie mamy do czynienia wyłącznie z kryzysem legitymizacji UE – to przede wszystkim ogólny kryzys jej sensu. Nie należy przy tym przeceniać wagi antyeuropejskiej prawicy w przyszłym Parlamencie Europejskim. Jak wskazuje Open Europe: „Partie te nie stanowią spójnej grupy; wśród nich znajdują się takie, które mają już doświadczenie w rządzie, marginalne partie protestu, a nawet jawni neofaszyści. Mają one również bardzo odmienne poglądy na całą masę kwestii, takich jak strefa euro, imigracja czy problemy gospodarcze. Dlatego też będzie im bardzo ciężko współpracować na rzecz sformułowania alternatywnej agendy dla Parlamentu Europejskiego”.
Pomimo utraty znacznej liczby mandatów dwie główne partie establishmentu, centrolewicowa Partia Europejskich Socjalistów oraz centroprawicowa Europejska Partia Ludowa, wciąż utrzymają solidną większość w parlamencie. Z jednej strony oznacza to, że rozpad UE czy strefy euro – które mogłyby mieć potencjalnie katastrofalne konsekwencje dla wielu krajów i najprawdopodobniej przyniosłyby nacjonalistyczną i wsteczną, konserwatywną reakcję (zwłaszcza że mamy partie, które domagają się takiego właśnie rozwiązania) – w średniej perspektywie czasowej pozostaje scenariuszem mało prawdopodobnym (UE może przetrwać wyjście jednego czy kilku krajów). Z drugiej jednak strony oznacza też, że będziemy prawdopodobnie świadkami postawy „róbmy to, co zwykle”: kontynuacji błędnej polityki cięć, neoliberalizmu i odgórnego, autorytarnego federalizmu, będących źródłem głębokiego kryzysu społecznego, gospodarczego, politycznego i duchowego Europy.
Jak zauważa Varoufakis: „Nie ma znaków na horyzoncie, które wskazywałyby, że elity odpowiedzą twórczo czy to na kryzys gospodarczy, czy też na jego polityczny kontekst. Mogą nieco odpuścić cięcia, aby złagodzić wstrząsy wywołane społecznym niezadowoleniem. Nie mają jednak ani wystarczającej mocy analitycznej, ani też interesu w tym, aby przeprowadzić zmiany całej architektury, konieczne do odwrócenia upadku”.
To wszystko prowadzi nas do kwestii kluczowej roli krajów peryferii. Co ciekawe, w większości z nich – zwłaszcza w Grecji, Hiszpanii i Irlandii – pomimo powszechnego gniewu na katastrofalną politykę cięć narzuconą im przez europejski establishment „głosy protestu” otrzymały przeciwne cięciom radykalne partie lewicowe, szukające rozwiązania kryzysu w ramach UE i strefy euro – a nie antyunijna prawica. W ten sposób dowiodły one dużo większej dojrzałości politycznej niż ich północni partnerzy. Najbardziej charakterystycznym przypadkiem jest Grecja, gdzie SYRIZA stała się pierwszą radykalnie lewicową partią w historii kontynentu, która wygrała europejskie wybory.
Tak czy inaczej, szeroki, progresywny obóz przeciwny polityce cięć – jeśli uwzględnić bardziej lewicowe skrzydła frakcji ALDE czy Zielonych/Wolnego Sojuszu Europejskiego – będzie stanowić trzecią siłę w nowym parlamencie i może odegrać kluczową rolę w powstrzymaniu katastrofalnej „wielkiej koalicji” między socjalistami i chadekami.
Teraz to od europejskich ruchów progresywnych – na wszystkich poziomach: w Parlamencie Europejskim, w poszczególnych państwach członkowskich i, rzecz jasna, na ulicach – zależy wykorzystanie historycznej szansy i pokazanie, że istnieje alternatywa zarówno dla wstecznych rozwiązań nacjonalistycznych, proponowanych przez skrajną prawicę, jak i dla neoliberalnej, zdominowanej przez politykę cięć Unii Europejskiej projektowanej przez elity. Pokazanie, że radykalna, progresywna przebudowa Unii Europejskiej i unii walutowej (w kierunku prawdziwej europejskiej demokracji ponadnarodowej i państwa dobrobytu) jest możliwa. Oznacza to również przezwyciężenie kreowanego przez elitę polityczno-finansową, a pogłębiającego się podziału na centrum i peryferie – poprzez unaocznienie wspólnoty interesów i dążeń wszystkich obywateli Europy. To może być nasza ostatnia szansa.
Tłum. Michał Sutowski
***
Serwis >>WYBORY EUROPY jest współfinansowany ze środków Ministerstwa Spraw Zagranicznych