Nowy Jork przypomniał sobie o swoich demokratycznych korzeniach. I o tym, że 40% zarobków trafiła tu do kieszeni 1% obywateli.
W latach 90. żaden szanujący się taksówkarz z Manhattanu nie dałby się namówić na kurs na Brooklyn. Od tego czasu wiele się zmieniło. Niemożliwe ceny mieszkań zmusiły całą armię napływowych i rdzennych Nowojorczyków do zasiedlenia Williamsburga, Brooklyn Heights i Park Slope. Dzisiaj Brooklyn jest bardziej nowojorski niż koszulka z napisem „I love New York” i bardziej hip niż świetlista wyspa za rzeką Hudson. Brooklyn stał się ikoną nowej kultury miejskiej, której reprezentantem jest Bill de Blasio.
Miasto przemówiło. Nowy Jork przypomniał sobie o swoich demokratycznych korzeniach i obywatelskiej powinności. Zbiorowa świadomość wreszcie odnotowała informację, że w 2012 aż 40% zarobków trafiło do kieszeni 1% obywateli. Fakt, że na jednego konserwatystę przypada tu sześciu libreałów, pozostawał bez echa na lokalnej scenie politycznej przez ostatnie dwadzieścia lat. Demokraci triumfują, a Bill de Blasio urządza zwycięskie party w Park Slope, podrygującym w rytmie Beastie Boys, innej dumy Brooklynu.
Nareszcie Nowy Jork będzie tym, czym być powinien – wzorem progresywizmu, ikoną społecznej równości, lustrem odbijającym kulturową złożoność tego niezwykłego miejsca.
Bill de Blasio ma tylko jeden problem: jest nią świetna kondycja miasta, która Nowy Jork zawdzięcza Bloombergowi, w glorii odsuwającemu się w cień swoich tajemniczych powiązań z Wall Street. Miasto było świetnie zarządzane przez dwadzieścia lat, de Blasio obiecuje zmianę – ironizuje „The Economist”. Faktycznie, mało kto będzie się kłócił, że Bloomberg nie był solidnym burmistrzem. Można utrzymywać, że zarządzał w stylu imperialnym, że zawiadywał miastem, jak August czy Wespezjan, pisze Hendrik Hertzberg dla „New Yorkera”.
Nowy Jork jako nowy Rzym, zarządzany przez szalonych mecenasów-patrycjuszy? Tak, przecież Bloomberg jest jednym z dziesięciu najbogatszych ludzi w Ameryce. Szalony czy nie, dokończył dzieła Giulianiego, by wytępić przestępczość na ulicach Wielkiego Jabłka, twardą ręką walczył z posiadaniem broni, petami na ulicach i dużymi butelkami coca coli. A przynajmniej próbował. Nie był też niewrażliwy na uroki sztuk pięknych, prawa rowerzystów i hobby, jakim jest – dla zamożnych konserwatystów – filantropia. Czego chcieć więcej?
Bill de Blasio chce więcej. Chce reprezentować 99% miasta, w którym „żaden nowojorczyk nie zostanie w tyle”. Co bardziej zachowawczy mieszkańcy drżą, słysząc ten slogan rodem z Occupy Wall Street. Zwłaszcza że de Blasio zamierza opodatkować zarabiających ponad 500 tysięcy dolarów rocznie i przeznaczyć te pieniądze na publiczne przedszkola. Pomoc korporacjom i deweloperom ma zostać zastąpiona pomocą dla najbiedniejszych rezydentów. Do tego podwyżki dla nauczycieli, pielęgniarek i pracowników miejskich. Większa rola związków zawodowych i bezpieczeństwo ciągłości pracy w sektorze publicznym.
Czy to się może udać? Przeciwnicy de Blasio podkreślają, że fakt, że miasto ocknęło się z politycznego letargu, to zasługa dobrobytu i bezpieczeństwa stworzonego przez Bloomberga. I że demokraci zmienią Nowy Jork z powrotem w dżunglę i mekkę kryminalistów. Faktycznie, za Bloomberga policja masowo poddawała przeszukiwaniom młodych Afroamerykanów i Latynosów, monitorowała meczety i społeczności muzłumańskie. Nie wiadomo, jakie wyniki da zapowiadane liberalniejsze, bardziej „ludzkie” podejście de Blasio. Druga sprawa to mobilność kapitału. Istnieje niebezpieczeństwo, że za bardzo opodatkowany sektor prywatny spakuje się i przeniesie gdzie indziej.
Nigdy w życiu, twierdzą nowojorczycy. To Nowy Jork. Nowego Jorku nie można tak po prostu porzucić.
Bill de Blasio wydaje się podzielać ten entuzjazm, snując „opowieść o dwóch miastach”, gdzie podział między bogatymi a biednymi jest juz bez precedensu i gdzie 50 tysięcy bezdomnych co noc szuka miejsca w miejskich schroniskach. Dla Bloomberga (który, trzeba to przyznać, samodzielnie zarobił swoje miliony) bycie bezdomnym to kwestia wyboru stylu życia, ale Bill de Blasio, który korzysta z pralni miejskiej i siłowni lokalnego YMCA, widzi te sprawy inaczej. W młodości lewicowy aktywista działający na rzecz rewolucji w Nikaragui, obecnie rzecznik praw obywatelskich, mąż czarnej poetki i ojciec dwójki dzieci uczęszczających do publicznych szkół, dla wielu stanowi kwintesencję współczesnego Nowego Jorku. Kwintesencję Brooklynu. Być może z wyjątkiem tego, że kibicuje Czerwonym Skarpetom z Bostonu, a nie Jankesom. No ale nikt nie jest idealny.