Przywleczona z Boliwii zaraza sprawia, że ludzie zamieniają się w zombi. Nie spodziewajmy się jednak u najnowszego Sorokina horroru.
Podobała mi się trylogia Władimira Sorokina – Lód, Bro, 23 000 – musiałam jednak dokonać pewnego wysiłku, żeby to podobanie usprawiedliwić. Przypomnijmy. Była to historia o 23 tysiącach niebieskookich blondynów (i blondynek), świetlistych wegan, którzy mordowali bez wahania i z ukrycia rządzili światem, ale ich celem było od tego złego świata się uwolnić. Nic dziwnego, że autor bywał oskarżany o faszyzm. Wystarczyło jednak zinterpretować to inaczej, jako przekorną przypowieść gnostycką o odwiecznej ludzkiej potrzebie uwolnienia się od plugawej materii i jej praw, i już można było polubić. Nadal jednak niepokoił mnie u Sorokina jego kult siły.
W kolejnych swoich powieściach, między innymi Dniu oprycznika, stworzył świat, w którym rozgrywa się także akcja Zamieci, jego najnowszej książki. To Rosja w niedalekiej przyszłości. Wciąż rządzona przez carów, choć wyposażona również w nowinki techniczne. Ekonomicznie zdominowana przez bardziej rozwinięte Chiny. (Jeśli ktoś nie czytał wcześniejszych książek, może być zaskoczony pojawieniem się Chińczyków na kartach Zamieci).
Oprycznik to carski gwardzista, w tym wypadku właściwie funkcjonariusz policji politycznej. Jeden dzień z jego życia to jak odwrócenie słynnego Jednego dnia Iwana Denisowicza Aleksandra Sołżenicyna. Łatwo było to czytać jako zakamuflowaną satyrę na współczesną Rosję, której istotą pozostaje autorytaryzm i opresja. I trudno się dziwić, że nie była to zbyt sympatyczna lektura, znów pełna scen brutalnej przemocy. Natomiast Zamieć, choć to też niewesoła książka, ma w sobie jakiś rodzaj narkotycznego uroku.
Tym razem rzecz dzieje się z dala od Moskwy oraz jej okrutnych i skorumpowanych elit. W drogę przez śniegi i rosyjską prowincję wyrusza doktor Platon Iljicz Garin. Spieszy się, by zawieźć szczepionkę do ogarniętej epidemią czarnuchy wsi. Ta przywleczona z Boliwii zaraza sprawia, że ludzie zamieniają się w zombi, które nawet pochowane potrafią wyjść spod ziemi. Nie spodziewajmy się jednak horroru, a w każdym razie nie takiego z żywymi trupami. Akurat to zagrożenie pozostaje ukryte gdzieś głęboko w tle, a w drodze doktora spotka nie tylko zło.
Przeciwnie, będzie mu towarzyszył dobry, prosty człowiek, spotka też innych dobrych ludzi. A zło i okrucieństwo Rosjan także będzie ludzkie i swojskie. Ot, rosyjska dusza i surowy klimat. Oraz odrobina nadziei. Dosyć specyficznej. Po zażyciu nowo stworzonego narkotyku bohater ma tak potworną wizję, że potem życie – jakiekolwiek by było – wydaje mu się piękne i dobre. Nad wszystkim jednak dominuje uczucie grozy, i nikt rozsądny nie spodziewa się dobrego zakończenia.
W warstwie fantastycznej, poza rozmaitymi dziwnymi wynalazkami, zwracają też uwagę stworzenia istniejące w trzech rozmiarach: małym, normalnym i wielkim. Koniki wielkości przepiórek, zwyczajne i wielkie jak dom. Podobnie jest z ludźmi. Tak jakby ogromne nierówności były wpisane w samą strukturę tego świata.
Jest w tej książce jednak więcej nastroju i współczucia, ludzkiej samotności niż satyry. Nie chciałabym jej przecenić, ale jest w niej coś, co sytuuje ją między braćmi Strugackimi a Czechowem; bardzo dobra rosyjska mieszanka. I duża przyjemność wynikająca ze smaków języka – przekonującej archaizacji i pięknych neologizmów.
Chyba warto przejechać się po śniegu i zamieci z Sorokinem.
Władimir Sorokin, Zamieć, Czarne 2013