Z Henrykiem Domańskim (socjolog, 60 l.) miałam okazję spotkać się przy okazji jakiegoś panelu, gdzie wygłosił tezę mocną, uniwersalną i – trudno zaprzeczyć – sprawdzoną empirycznie. Oraz ją uzasadnił. Oto teza – kobiety mają niższą pozycję społeczną niż mężczyźni. Co prawda, to prawda. A oto jej uzasadnienie – wynika to z natury.
Zapytałam, czy naturalna jest taka nierówność, z jaką mamy do czynienia w Szwecji, czy może bardziej naturalna jest ta w Arabii Saudyjskiej? Odpowiedzi nie otrzymałam, chyba że było nią pobłażliwe spojrzenie z cyklu „oj, paniusiu, co tu dużo gadać, kiedy wiadomo, jak jest”.
W innych kwestiach też wiadomo. I to „wiadomo” jest kwintesencją tej polskiej socjologii, której granice wyobraźni wyznacza jakiś uogólniony tefałen. Zadawanie jakichkolwiek pytań nie ma sensu, ponieważ – w tym miejscu nie mogę oprzeć się przed pokusą marksizmu – mamy tu do czynienia z czystą emanacją nadbudowy. I nigdy nie dowiemy się niczego więcej niż to, czego mieliśmy się dowiedzieć. Tym razem zostaliśmy przez profesora niezadziwieni tezą, że Mitt Romney miał rację w swojej słynnej wypowiedzi o ofiarach losu, którymi nie warto się zajmować, bo tylko wyciągają rękę do państwa.
Trudno spierać się z tym kolejnym odkryciem. Że ludzie biedni głosują na tych, którzy obiecują opiekę socjalną. To ofiary losu, które nie mogą nawet mieć innego pomysłu na życie, bo brakuje im wszystkich możliwych kapitałów – to też teza trudna do obalenia. Brakuje. Po prostu świat, w którym żyjemy, jest naszym losem. Nic od nas nie zależy, a każdy dostaje tyle, ile mu fortuna ofiaruje. I zapewne decyduje o tym natura. Ludzie biedni, wykluczeni, wegetujący na marginesie wciąż domagają się czegoś od państwa. A także, o zgrozo, robotnicy, ludzie pracujący, z trudem wiążący koniec z końcem i płacący wszystkie podatki w zamian za nie czegoś oczekują. Czyli są roszczeniowi. O to jest prawo uniwersalne!
I znowu trudno się nie zgodzić, ponieważ każdy człowiek z natury różnych rzeczy chce. Jeśli chce i nie dostaje, nazywamy go roszczeniową ofiarą losu, a jeśli dostaje, jest – zapewne z natury – losu beneficjentem. Zupełnie jak pan profesor, w którego pracach naukowych interesujące są jedynie niektóre statystyki, a faza interpretacji nigdy nie przekracza granic potocznego rozumu, by w końcu spocząć na laurach kolejnego uniwersalnego uogólnienia. Tym razem chyba jednak zbyt wąsko zakrojonego.
Pomińmy wartościujące określenie „roszczeniowość” i rozszerzmy tę zależność. Ubodzy chcą czegoś od państwa? A bogaci nie chcą?
Na pewno nie chcą płacić podatków i najchętniej wywożą je na Kajmany. Gdyby jednak państwo miało na ich podatki ochotę, to ma je tak obniżyć, żeby prawie ich nie było i pozwalać od nich odpisywać wszystko, co się da. Ma się ono odczepić od tego, co bogaci robią, pozostawiając im maksymalną swobodę działania, ale musi zbudować drogi i koleje, żeby wozić ich produkty. Posprzątać po nich wszystkie brudy – z wody, powietrza i ziemi. Opłacać ludzi, którzy u nich pracują, w czasie kiedy akurat do pracy są niepotrzebni. Utrzymywać niskie płace minimalne i bolesne bezrobocie, żeby siła robocza znała respekt i się starała. A nawet trochę czasem ją podleczyć, żeby miała siłę pracować. Oraz dobrze wykształcić, żeby pracowała efektywnie. Pilnować porządku, żeby motłoch się nie burzył. Itepe itede.
Skomlenie biedaków o zasiłek, głodową emeryturę albo jakieś przedszkola świadczy o zupełnym braku wyobraźni, bo jak chcieć, to na całego. A szukać uniwersalnych praw najlepiej sięgając do natury ludzkiej, bo też nie ma co się tak ograniczać, panie profesorze. To proste – ludzie są pazerni z natury. Takiego odkrycia socjologia z pewnością nie zapomni i aż szkoda, że nie ma nobla socjologicznego. Może są jednak szanse na ig nobla?