Świat

Waszyngton zdecyduje, czy będzie wojna. Teheran – kiedy się skończy

Poborowi w Iranie.

Generał Anthony Zinni: „Jeśli podobał wam się Afganistan i Irak, to pokochacie Iran”. John Bolton: „Aby powstrzymać irańską bombę, trzeba zbombardować Iran”. Donald Trump: „Nie szukam wojny, ale jeśli do niej dojdzie, to będzie spustoszenie, jakiego jeszcze nie widzieliście”.

Na początek trochę historii. Wieczorem 15 lutego 1898 roku potężna eksplozja rozrywa kadłub cumującego w Zatoce Hawańskiej pancernika USS Maine. Wraz z okrętem na dno idzie 260 marynarzy. Amerykańska prasa należąca do Williama Randolpha Hearsta i Josepha Pulitzera nie ma wątpliwości – za atakiem stoją Hiszpanie, którzy podłożyli minę pod amerykański okręt. Trudno zresztą było spodziewać się innej interpretacji. Bulwarówki obydwu magnatów prasowych od kilku lat prą do wojny, opisując niewyobrażalne okrucieństwa, jakich w trwającej od 1895 roku wojnie o niepodległość mają dopuszczać się na cnotliwych Kubańczykach Hiszpanie.

Dwa miesiące później Amerykanie dołączają do wygranej już praktycznie przez rewolucjonistów wojny. A ta, zamiast ostatecznie dać wyspiarzom upragnioną niepodległość, czyni z „perły Antyli” półkolonię Stanów Zjednoczonych. W rzeczywistości wybuch na pokładzie Maine pochodził z wewnątrz okrętu i był prawdopodobnie wynikiem samozapłonu węgla.


2 sierpnia 1964 roku w Zatoce Tonkińskiej na Morzu Południowochińskim dochodzi do potyczki amerykańskiego niszczyciela USS Maddox z trzema północnowietnamskimi motorówkami. W wyniku starcia ginie czterech Wietnamczyków, zaś USS Maddox zostaje draśnięty jedną kulą. 4 sierpnia prezydent Lyndon B. Johnson w telewizji ogłasza, że Maddox oraz inny niszczyciel znów padły ofiarą ataku sił komunistycznych. Trzy dni później Kongres przyjmuje niemal jednogłośnie – przy sprzeciwie zaledwie dwóch senatorów – tzw. Rezolucję Tonkińską, która upoważnia prezydenta do podjęcia wszelkich działań zbrojnych przeciwko Wietnamowi Północnemu. W następnych latach zginą 3 miliony Wietnamczyków i 58 tysięcy Amerykanów. A incydent z 4 sierpnia w rzeczywistości nigdy nie miał miejsca.

Ellsberg: Assange zostanie ukarany dla przykładu

Wreszcie 5 lutego 2003 roku sekretarz stanu USA Colin Powell na forum Rady Bezpieczeństwa ONZ mówi: „To jasne, że Saddam Husajn i jego reżim nie cofnie się przed niczym, dopóki coś go nie powstrzyma (…). Wiemy, że Saddam Husajn jest zdeterminowany zachować swoją broń masowego rażenia; jest zdeterminowany zbudować jej więcej”. 20 marca zmontowana przez George’a W. Busha „koalicja chętnych” rozpoczyna atak na Irak. W wyniku działań wojennych ginie kilkaset tysięcy osób, a inwazja rozpoczyna nową erę chaosu na Bliskim Wschodzie. W rzeczywistości Irak nie posiadał broni masowego rażenia.

Śledząc wiadomości z ostatnich dni można było mieć poczucie, że ta historia znowu się powtarza.

Donald Trump kontra Strażnicy Rewolucji

13 czerwca 2019 roku dochodzi do ataku na dwa tankowce w cieśninie Ormuz, głównej arterii światowego handlu ropą, łączącej Zatokę Perską z resztą Morza Arabskiego. Amerykanie oskarżają Iran. Podobny incydent miał miejsce już miesiąc wcześniej. „New York Times” donosi, że w Pentagonie powstał plan zmobilizowania 120 tysięcy żołnierzy do regionu na wypadek, gdyby Iran dążył do dalszej eskalacji. 20 czerwca Strażnicy Rewolucji informują z kolei o zestrzeleniu amerykańskiego drona zwiadowczego, który miał naruszyć irańską przestrzeń powietrzną. Waszyngton utrzymuje, że do zdarzenia doszło w międzynarodowej przestrzeni powietrznej, i szykuje plan odwetu. Samoloty są już w powietrzu, gdy ostatecznie atak zostaje odwołany przez prezydenta Trumpa – na 10 minut przed tym, jak amerykańskie rakiety miały spaść na irańskie stacje radarowe i wyrzutnie rakietowe.

Czy nie są to scenariusze „zbyt podobne, żeby spać spokojnie”, by posłużyć się słowami Donalda Tuska? Czy na ekranach telewizorów widzimy właśnie preludium do wojny, a w tle słyszymy już wojenne werble? Czy Donald Trump, choć w kampanii obiecał zakończenie „niekończących się wojen”, prowadzi Amerykę ku kolejnemu konfliktowi? Bez wątpienia Trump stworzył warunki, w których wojny z Iranem w żaden sposób nie da się wykluczyć.

Umowa nuklearna z Iranem zawarta za czasów prezydentury Baracka Obamy oczywiście nie rozwiązywała wszystkich problemów, ale – jak potwierdzali eksperci ONZ i ówcześni członkowie administracji Trumpa z sekretarzem obrony Jamesem Mattisem na czele – skutecznie realizowała swój podstawowy cel: powstrzymywała rozwój irańskiego programu atomowego. Mimo to Trump zerwał ją przy sprzeciwie europejskich sojuszników i przywrócił sankcje. Jak dotąd jednak polityka „maksymalnej presji”, która miała rzucić Iran na kolana i wymusić na Teheranie rezygnację z wszelkich ambicji w regionie, nie przynosi rezultatów i ciężko sobie wyobrazić, aby kiedykolwiek mogłaby zadziałać. Chyba że jej prawdziwym celem jest właśnie sprowokowanie otwartego konfliktu.

Dodajmy, że w ciągu swojej prezydentury Trump pozbył się ze swojego otoczenia polityków umiarkowanych, a wzmocnił frakcję jastrzębi. Co prawda John Bolton, który na stanowisku doradcy ds. bezpieczeństwa narodowego zastąpił generała H.R. McMastera, miał obiecać Trumpowi, że nie uwikła Stanów Zjednoczonych w kolejną wojnę. Nie ma jednak wątpliwości, że ciągle wierzy w słuszność tezy, którą postawił w marcu 2015 roku na łamach „New York Timesa”: „Aby powstrzymać irańską bombę, trzeba zbombardować Iran”.

Niebezpieczna antyirańska gra Trumpa

Nie dziwi więc, że to właśnie Bolton był największym orędownikiem odwetowego ataku. Pomysł wspierał także sekretarz stanu Mike Pompeo, choć on miał być bardziej otwarty na tonujące nastroje argumenty Pentagonu. Problem w tym, że polityczna waga Pentagonu od czasu dymisji Jamesa Mattisa spadła. Do dziś Trump nie powołał jego następcy, a pełniący obowiązki sekretarza obrony od początku tego roku Patrick Shanahan właśnie sam ogłosił swoją rezygnację. Mike Pence, w którym niektórzy chcieli widzieć silnego człowieka w Białym Domu, na tle jastrzębi i hamulcowych z Pentagonu wydaje się chorągiewką na wietrze. Miał on wspierać zarówno decyzję o ataku, jak i ostateczne wycofanie się z niego.

Polityka „maksymalnej presji”, która miała rzucić Iran na kolana, nie przynosi rezultatów. Chyba że jej prawdziwym celem jest sprowokowanie otwartego konfliktu.

Atmosferę podgrzewają jednak nie tylko Republikanie. Demokrata Adam Schiff, stojący na czele Komisji do spraw Wywiadu Izby Reprezentantów i na co dzień krytyk Trumpa przekonujący, że nie można ufać jego administracji w żadnej sprawie, tym razem nie ma wątpliwości, że za atakami na tankowce stoi Teheran. Schiff w 2003 roku głosował za inwazją na Irak, a w 2015 roku przyznał, że służby wywiadowcze się myliły. Jak widać, szybko zapomniał o tej lekcji.

Nie ma zatem wątpliwości, że Trump – świadomie lub nie – stworzył grunt pod rozpoczęcie działań zbrojnych oraz że w ramach administracji i szerszego establishmentu funkcjonuje silne lobby dążące do konfrontacji z Iranem. Czy jednak sam Trump chce wojny? Jakkolwiek absurdalnie by to brzmiało, wydaje się, że choć to sam prezydent jest odpowiedzialny za rozkręcenie konfliktu, to dziś właśnie on może pełnić rolę „dorosłego w pokoju”, który hamuje zapędy co agresywniejszych członków własnej administracji.

Jeśli wierzyć jego słowom (oczywiście ogłoszonym na Twitterze), odwołał atak, gdy go poinformowano, że spodziewana liczba ofiar po stronie irańskiej wyniosłaby 150 osób. Trump uznał to za nieproporcjonalną odpowiedź wobec zniszczenia bezzałogowego samolotu szpiegowskiego. Do tego Biały Dom miał mieć wątpliwości, czy decyzja Teheranu o zestrzeleniu drona zapadła na najwyższym szczeblu. Jeśli rzeczywiście takie były motywacje Trumpa, to nie tylko wykazałby się on większą trzeźwością umysłu, ale i dużo większym szacunkiem dla ludzkiego życia niż politycy głównego nurtu republikańskiego, jak np. senatorowie Lindsey Graham czy Tom Cotton, od dłuższego czasu nawołujący do ataku na Iran.

Robimy łaskę

Trump, który dopiero co ogłosił, że zamierza ubiegać się o drugą kadencję, pamięta też zapewne, że jednym z czynników, które utorowały mu drogę do Białego Domu, była zapowiedź wycofania USA z wojennych awantur. A dzisiaj to właśnie zwykli Amerykanie zdają się lepiej niż waszyngtońskie elity pamiętać o traumatycznych doświadczeniach z przegranych i ciągnących się latami wojen w Iraku i Afganistanie. Prezydent czuje więc, że ewentualna kolejna wojna nad Zatoką Perską nie wzbudza wielkiego entuzjazmu wśród jego wyborców. Wobec dobrych wyników gospodarczych wikłanie się w niepotrzebny konflikt byłoby wielce ryzykowne, a potencjalne korzyści – niepewne.

Trump zapewne pamięta, że jednym z czynników, które utorowały mu drogę do Białego Domu, była zapowiedź wycofania USA z wojennych awantur.

Kolejnym czynnikiem, który pozwala mieć nadzieję, że Bliski Wschód nie zamieni się – ze wszystkimi tego konsekwencjami dla Europy – w rzekę krwi, jest fakt, że choć Trump lubi podgrzewać atmosferę i grać o wysokie stawki, to szybko się nudzi i odchodzi od stołu, zanim nadchodzi moment do powiedzenia all in. Czy ktoś jeszcze pamięta, że w styczniu groził Nicolásowi Maduro inwazją na Wenezuelę? Z kolei Korei Północnej Ameryka miała odpowiedzieć „ogniem i furią, jakich świat nie widział”. A dziś panowie Trump i Kim piszą do siebie osobiste listy.

A co, gdyby jednak ktoś nie wytrzymał spirali prowokacji lub świadomie eskalował sytuację, doprowadzając do wojny? Odpowiedzi udzielił już dekadę temu generał Anthony Zinni: „Jeśli podobał wam się Afganistan i Irak, to pokochacie Iran”.

Iran nie wywiesi białej flagi

O ile to Waszyngton zadecyduje, czy i kiedy wybuchnie wojna, to od Teheranu – dysponującego poza silną armią regularną także siecią rozsianych po regionie bojówek – może zależeć, kiedy wojna się skończy. Wówczas jednak na dywagacje, kto podłożył minę pod tankowce w cieśninie Ormuz albo czy amerykański dron zestrzelony został w irańskiej czy międzynarodowej przestrzeni publicznej, będzie już za późno.

**
Od redakcji: W poniedziałek prezydent Trump ogłosił nałożenie na Iran nowych sankcji ekonomicznych i powiedział: „Nie szukam wojny z Iranem, ale jeśli do niej dojdzie, to będzie spustoszenie, jakiego jeszcze nie widzieliście”.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Adam Traczyk
Adam Traczyk
Dyrektor More in Common Polska
Dyrektor More in Common Polska, dawniej współzałożyciel think-tanku Global.Lab. Absolwent Instytutu Stosunków Międzynarodowych UW. Studiował także nauki polityczne na Uniwersytecie Fryderyka Wilhelma w Bonn oraz studia latynoamerykańskie i północnoamerykańskie na Freie Universität w Berlinie.
Zamknij