Na ostatniej prostej antyimigrancka PVV podwoiła swoje poparcie i zdobyła blisko ćwierć wszystkich głosów. To plasuje partię Wildersa przed centrolewicową koalicją Timmermansa i rządzącą od kilkunastu lat konserwatywno-liberalną VVD.
Niezwykle interesująca kampania wyborcza w Holandii dobiegła końca. Obfitowała w zwroty akcji, niespodziewane wzloty i upadki. Wielkimi przegranymi są chociażby farmerzy z BBB, którzy w majowych wyborach prowincjonalnych zdobyli aż 20 proc. głosów, aby teraz otrzymać ponad czterokrotnie mniej. Odbił się za to Geert Wilders, będący niekwestionowanym triumfatorem tego głosowania. Zaskoczeń było więcej – skąd taka nieprzewidywalność?
Jak holenderscy farmerzy stali się bohaterami światowej prawicy
czytaj także
W holenderskim systemie wyborczym 150 mandatów parlamentarnych przyznaje się w sposób proporcjonalny ogólnokrajowym listom partyjnym, co sprawia, że realny próg wyborczy (ustawowego nie ma) wynosi 0,67 proc. Przekracza go na ogół kilkanaście partii, z których wiele zajmuje zbliżone pozycje, więc o przepływy między elektoratami łatwo. W tym roku na płynności holenderskiej sceny politycznej wyraźnie skorzystało zwłaszcza jedno ugrupowanie.
Czarny koń z jasną czupryną
Przed paroma tygodniami pisałem o wyścigu trzech koni, bowiem wszystko wskazywało, że po zwycięstwo sięgnie ktoś z trójki Omtzigt, Timmermans lub Yeşilgöz. Zastrzegłem, że na ostatniej prostej wiele może się zmienić, ale bardziej prawdopodobny był mocny finisz któregoś z wymienionych – tymczasem do walki włączył się Geert Wilders, od kilkunastu lat przewodzący holenderskiej skrajnej prawicy. Przez większość kampanii pozostawał w cieniu faworytów i dopiero na tydzień przed głosowaniem jego Partia Wolności (PVV) wystrzeliła w sondażach, aby finalnie znaleźć się daleko przed rywalami.
37 miejsc parlamentarnych, które ma przypaść PVV według wyników z 98 proc. komisji to historyczny sukces skrajnej prawicy. Dotychczas najlepszym wynikiem Wildersa było zdobycie 24 mandatów w 2010 roku, a od tego czasu po prawej stronie sceny politycznej Holandii pojawił się szereg mniej lub bardziej radykalnych partii, z kilkoma pretendentami do zastąpienia lidera PVV. Niektórzy popadli w zapomnienie, Thierry Baudet wegetuje na marginesie polityki (tym razem jego FvD dostanie trzy mandaty), a sezon na farmerów szybko przeminął. Weterana nikt nie wygryzł.
Wielki powrót Wildersa wywołał euforię europejskiej skrajnej prawicy: Le Pen, Salvini, liderzy hiszpańskiego Vox i niemieckiej AfD prześcigają się w gratulacjach. Nieco ostrożniejsi są politycy polskiej Konfederacji i mają ku temu powód – o ile podzielają postulaty antyimigranckie wymierzone w muzułmanów, takie jak zakaz budowy meczetów czy cenzura Koranu, o tyle istnieje pewien zasadniczy problem. Wilders chce „mniej Marokańczyków”, ale też mniej Polaków. Holenderski nacjonalista ma jednocześnie wiele sympatii do Putina i regularnie krytykuje pomoc udzielaną Ukrainie, dokładając to do długiej listy zarzutów wobec Brukseli.
Rząd z Wildersem czy przeciwko niemu?
Wyniki środowego głosowania wskazują, że sformowanie nowego rządu może trochę potrwać. Yeşilgöz w czasie kampanii deklarowała gotowość do współrządzenia z PVV, ale widziała siebie w roli premierki – z zaakceptowaniem Wildersa na tym stanowisku szefowej VVD będzie trudniej, a z 23 mandatami startuje ze słabszej pozycji negocjacyjnej. Przy stole wbrew wcześniejszym deklaracjom zasiąść może również Pieter Omtzigt, którego chadecka NSC zdobyła 20 miejsc w parlamencie, znacznie mniej, niż prognozowano jeszcze przed paroma tygodniami.
Chadek zarzucał Partii Wolności „niekonstytucyjność” i wykluczał porozumienie z nią, ale wczorajszego wieczora w zawoalowany sposób otworzył się na taką ewentualność. Z drugiej strony Wilders również odpowiada ugodowymi sygnałami, zapowiadając posłuszeństwo prawu, wycofanie się ze swoich bardziej radykalnych pomysłów i bycie „premierem wszystkich Holendrów, niezależnie od pochodzenia i wiary”. To wszystko czyni prawicową koalicję prawdopodobną, chociaż istnieje alternatywa.
Drugą siłą po wyborach została centrolewicowa koalicji Partii Pracy (PvdA) i Zielonej Lewicy (GL), mogąca liczyć na 25 mandatów. To wzrost względem poprzednich wyborów, lecz wynika on głównie ze skanibalizowania pomniejszych partii progresywnych, a nie przyciągnięcia nowych wyborców – szacuje się, że nawet połowa głosujących na GL/PvdA robiła to przede wszystkim taktycznie, dla powstrzymania Wildersa przed zajęciem pierwszego miejsca.
Chociaż tego celu nie spełniono, to wciąż możliwy jest rząd bez PVV, o ile trzy pozostałe z głównych partii dogadają się między sobą i wezmą do współpracy któreś pomniejsze ugrupowanie, np. liberalną D66 z jej 10 mandatami. Jednym z problemów, obok poważnych różnic programowych, byłoby jednak obsadzenie stanowiska premiera, ponieważ dla VVD uczestnictwo w rządzie przewodzonym przez Timmermansa stanowiłoby polityczne samobójstwo, podczas gdy lewica może nie chcieć oddać tej funkcji słabszym partnerom.
Ponury bilans epoki Ruttego
Wygląda więc na to, że długie rządy Ruttego zamknie swoista klamra – 13 lat temu „teflonowy Marek” został premierem dzięki poparciu PVV, a teraz Wilders może go zastąpić na stanowisku lub przynajmniej odgrywać kluczową rolę w kolejnej koalicji. W takim przypadku w mediach pojawi się wiele westchnień za Ruttem, który tak skutecznie trzymał skrajną prawicę w ryzach. Szkoda tylko, że robił to, proponując wyborcom PVV w wersji „light”.
„Teflonowy Marek” najdłużej urzędującym premierem w historii Holandii. Kim jest Mark Rutte?
czytaj także
VVD od dawna opiera swój przekaz na kwestiach imigracji i bezpieczeństwa, przykrywając w ten sposób zaniedbania na innych płaszczyznach, takich jak polityka społeczna. Również w tych wyborach zastosowano tę taktykę. Z jednej strony z bardzo wymiernymi korzyściami – udało się zneutralizować zagrożenie ze strony BBB, ponieważ dominujący w ostatnich latach temat farmerów zepchnięto na dalszy plan – jednak głównym beneficjentem okazał się Wilders. Wyborcom znudziło się wybieranie łagodniejszej wersji i sięgnęli po oryginał, dobrze oswojony i znormalizowany za sprawą politycznego mainstreamu.
Sukces PVV umożliwiły też błędy innych polityków, z Omtzigtem na czele. Faworyt wyborów za długo zwlekał z ogłoszeniem swojej kandydatury na premiera i prowadził zbyt niemrawą, nijaką kampanię, zrażając część swoich zwolenników. Wielu Holendrów chciało oddać głos protestu i koniec końców to Wilders wypadł jako bardziej autentyczna opcja. Czy oznacza to, że zostanie premierem? Do tego jeszcze daleka droga, ale tak mocnej pozycji nie miał nigdy. Na baczności musi się mieć Europa, bowiem wieści z Holandii zachęcą skrajną prawicę kontynentu do ofensywy w wiosennych wyborach do europarlamentu.