Najpierw premier Węgier porównał przeciwników politycznych do robaków, które rozdepcze. Potem oskarżył niezależne media o prowadzenie wojennej propagandy w ramach spisku sterowanego z Brukseli lub Kijowa. Dziś odbiera finansowanie ostatnim głosom niezależnym od jego władzy.
Od redakcji: Orbanowskie Węgry znów planują atak na media. Krytyka Polityczna współpracuje z niezależnym portalem 444, publikowaliśmy teksty autorów z Telex czy Magyar Hang. Wspieramy się wzajemnie i dziś solidaryzujemy się z koleżankami i kolegami z niezależnych mediów na Węgrzech.
**
15 maja przed węgierskim parlamentem wydarzyła się zupełnie nowa: pięć największych niezależnych redakcji – 24.hu, Telex, HVG.hu, Partizán oraz 444 – razem zorganizowało transmisję na żywo w proteście przeciwko tak zwanej Ustawie o przejrzystości życia publicznego, której projekt został złożony w parlamencie. Dziennikarze mediów, które na co dzień ze sobą rywalizują, wspólnie poprowadzili kilkugodzinny cykl dyskusji – w atmosferze szoku, ale jednocześnie z energią i wolą walki, bo chwila była wagi historycznej.
Ustawa, której projekt dzień wcześniej złożył jeden z parlamentarzystów Fideszu, to zupełnie bezprecedensowa próba ograniczenia swobody wypowiedzi oraz zrzeszania się na Węgrzech. Co więcej, stanowi bezpośrednie zagrożenie dla funkcjonowania tych kilku niezależnych organów prasowych, które jeszcze istnieją.
W sobotę 18 maja przed parlamentem demonstrowało przeciwko ustawie od 30 do 40 tysięcy ludzi. Taka reakcja opinii publicznej nie przekonuje jednak rządzącej większości, która szykuje arbitralne przegłosowanie zmian w prawie – bez realnej debaty politycznej ani konsultacji z ekspertami, czyli tak, jak to się dzieje na Węgrzech od 15 lat.
Żeby mi tu nikt nie obalał systemu! Organizacje pozarządowe w kapitalizmie
czytaj także
Zmiana przepisów, wzorowana na rosyjskiej Ustawie o zagranicznych agentach, daje specjalne uprawnienia Urzędowi ds. Suwerenności (SPO), który został utworzony przez rząd półtora roku temu. Jak dotąd organ ten był wykorzystywany przez władze głównie do celów komunikacji: by wywołać wrażenie, że przeróżne siły – globaliści i obce mocarstwa od Brukseli po Kijów – ciągle próbują mieszać się do wewnętrznych spraw węgierskiego rządu. Teraz urząd ma otrzymać nowe, poważne kompetencje: na mocy ustawy będzie przygotowywał dla rządu listę organizacji, które uzna za „zagrożenie dla suwerenności Węgier”.
Co to dokładnie oznacza? Na liście może znaleźć się każda organizacja lub redakcja, która zajmuje się działalnością publiczną i przyjmuje finansowanie, dotacje albo nawet podarunki od dowolnej osoby, która nie jest obywatelem Węgier. Dotyczyć to może między innymi dotacji od instytucji unijnych, osób prywatnych albo ludzi z podwójnym obywatelstwem. Aby zostać uznanym za zagrożenie dla suwerenności Węgier, wystarczy wyrazić jakąś polityczną opinię, która „stawia w negatywnym świetle niepodległą, demokratyczną i konstytucyjną naturę Węgier” lub kwestionuje „prymat małżeństwa, rodziny i płci biologicznej” czy też „konstytucyjną tożsamość oraz chrześcijańską kulturę Węgier”.
Projekt ustawy celowo napisano w taki sposób, żeby można go było różnie interpretować. Chodzi o efekt mrożący: o to, by wywołać niepewność w organizacjach, grupach medialnych, wśród dziennikarzy i wszystkich, którzy ich wspierają, i wymusić na nich autocenzurę. Sienie takiego egzystencjalnego strachu to metoda, którą rządzący od 15 lat zastosował już wielokrotnie z powodzeniem.
Co do tego, kto znajdzie się na liście, rząd nie pozostawia żadnych wątpliwości. Urząd ds. Suwerenności, prowadzony przez osobistego zausznika Orbána Tamása Láncziego, od miesięcy publikuje „materiały badawcze” (tak naprawdę paszkwile), a od początku 2025 roku prowadzi kampanię przeciwko niektórym redakcjom w formie płatnych reklam na YouTube, Facebooku i innych platformach. Urząd zachęca w nich subskrybentów i abonentów, którzy wspierają przedsięwzięcia medialne, by nie dawali pieniędzy dziennikarzom, ponieważ to „oszuści”, otrzymujący miliony dolarów z zagranicy. Takie oskarżenia są całkowicie nieprawdziwe, bo te redakcje dostają tylko drobne prywatne darowizny z zagranicy, mają wielu węgierskich abonentów mieszkających na obczyźnie i prowadzą międzynarodowe projekty finansowane przez Unię Europejską oraz z innych grantów.
Jeśli ustawa wejdzie w życie, to organizacje, które znajdą się na liście Urzędu ds. Suwerenności, nie będą mogły otrzymywać wsparcia od podatników (każdy podatnik na Węgrzech może przekazywać 1 proc. swoich podatków na organizacje typu non-profit), darczyńcy będą musieli składać oświadczenia o udzielaniu wsparcia, a zarządy tych organizacji – oświadczenia o stanie majątkowym. Organizacje z listy będą bacznie monitorowane przez władze, a za przyjęcie nieautoryzowanej dotacji będą grozić wysokie kary (25-krotność otrzymanej kwoty). Organy podatkowe będą mogły przeglądać ich dokumenty i komputery oraz przeszukiwać ich lokale. Każdy, kto nie podporządkuje się przepisom, musi się liczyć z groźbą, że otrzyma zakaz prowadzenia działalności. Od decyzji o wpisaniu danej organizacji na listę nie będzie przysługiwać odwołanie.
Tak dziś wygląda na Węgrzech rzeczywistość, jeśli chodzi o wolność słowa.
czytaj także
Od początku roku Viktor Orbán rzuca coraz bardziej absurdalne oskarżenia przeciwko obywatelom i niezależnej prasie. Twierdzi, że prowadzą wojenną propagandę, która jest częścią spisku sterowanego z Brukseli lub Kijowa. Uderzenie zapowiedział zresztą już dużo wcześniej: najpierw, gdy obiecał „pozamiatać” tych, którzy służą obcym interesom, a później w przemówieniu z 15 marca, porównując swoich krajowych przeciwników politycznych do robaków, które wkrótce rozdepcze.
Na pierwszym wiecu po ujawnieniu projektu nowych przepisów potwierdził swoje intencje: „Kto jest w polityce, ten nie powinien dostawać pieniędzy z zagranicy! To nie jest wygórowane żądanie, raczej proste, skromne. I nie ugniemy się w tej sprawie”.
Ustawa, jaka niebawem ma zostać przyjęta, to być może ostatni etap długiej i prowadzonej z rozmysłem wojny, bo redakcje na Węgrzech działają pod stałą presją już od lat. Rząd i rządowe media systematycznie prowokują i dyskredytują pracowników mediów niezależnych, co i rusz przedstawiając reporterów jako sprzedawczyków i zdrajców służących obcym interesom. Przyjęta w ubiegłym roku ustawa o ochronie suwerenności umożliwia prowadzenie obserwacji „osób publicznych” (w tym dziennikarzy) bez konieczności wskazania jakichkolwiek podejrzeń i bez zgody sądów. Jednak władze nie wahały się śledzić dziennikarzy nawet wcześniej. Podczas słynnego skandalu związanego z oprogramowaniem Pegasus okazało się, że izraelski program szpiegowski został zainstalowany na telefonach szeregu dziennikarzy śledczych, którzy ujawniali korupcję w rządzie.
Od 15 lat Orbán zaciekle walczy z ostatnimi bastionami wolnej prasy. Zdobywał grunt krok po kroku. Najpierw wykupił media i odstraszył zagranicznych inwestorów, potem zarekwirował rynek medialny, monopolizując ogłoszenia i reklamy wykupywane przez państwo. Przez dziesięć lat krytyczne media nie otrzymały ani grosza, a tymczasem rząd zdominował media publiczne: z największych niegdyś niezależnych portali informacyjnych (Index, Origo) ekipa Orbána zrobiła prorządowe tuby propagandowe, wykupiła gazety lokalne, weszła w posiadanie największego kanału telewizyjnego (TV2), zapłaciła za wejście na rynek tabloidów, zamknęła „Népszabadság” [jedną z największych i najbardziej opiniotwórczych gazet na Węgrzech, która działała do 2016 roku – red.] oraz przejęła wpływ nawet nad niektórymi mediami opozycyjnymi.
Inwestorzy zbliżeni do kręgów rządowych pojawili się we wszystkich obszarach rynku medialnego, także za kulisami agencji reklamowych i domów mediowych. W ten sposób władza przejęła kontrolę nie tylko nad systemem ogłoszeń publicznych, ale także nad znaczącą częścią całego rynku reklamy. Jednocześnie wśród reklamodawców w strategicznych obszarach takich jak bankowość, telekomunikacja i energetyka decydującą rolę zaczęły odgrywać firmy bliskie Orbánowi. Te redakcje, które krytykowały jego władzę, zostały de facto odcięte od większości kurczącego się rynku reklamy.
W tych warunkach nieliczne pozostałe jeszcze niezależne gazety i projekty zakładane przez dziennikarzy, którzy umknęli z okupowanych i zrujnowanych redakcji, mogły generować przychody tylko od czytelników, utrzymując się z dotacji, subskrypcji i grantów. Teraz Orbán próbuje odciąć ich ostatnie źródło dochodów.
Po tym, jak sformułowano projekt legislacji, wyraźnie widać, że rząd nie zamierza kontrolować jedynie pomocy zagranicznej. Gdy jakaś redakcja znajdzie się już na liście, władza weźmie pod lupę wszystkie jej transakcje finansowe. Prawdziwym celem ustawy jest odstraszenie darczyńców i zagłodzenie niezależnej prasy raz na zawsze.
czytaj także
Jeśli ta ustawa przejdzie przez parlament, to wolność słowa i wyrażania opinii w obecnej formie przestanie na Węgrzech istnieć, co będzie miało dramatyczne konsekwencje nie tylko dla tego kraju, ale dla całej Europy. To absurd, że w 2025 roku rząd jakiegokolwiek państwa należącego do Unii Europejskiej, które samo stale potrzebuje funduszy od partnerów międzynarodowych i wielkich mocarstw, miałby karać organizacje za przyjmowanie pieniędzy z zagranicy.
Jeśli można to zrobić jednym z państw członkowskich Unii Europejskiej, prędzej czy później to samo będzie w każdym. Problem orbanizmu nie zamyka się w granicach państwa – to problem dla całej Europy.
**
Pál Dániel Rényi jest dziennikarzem politycznym, mieszka w Budapeszcie.
Tekst ukazał się w węgierskim magazynie 444, przedruk za zgodą redakcji. Z angielskiego przełożył Maciej Domagała.