16 stycznia niemiecka CDU wybierze nowego przewodniczącego. Partyjni delegaci dadzą sygnał do rozpoczęcia procesu urządzania Republiki Federalnej na nowo – już bez Angeli Merkel. Korespondencja Adama Traczyka z Berlina.
Sama Angela Merkel nie zasiada w fotelu szefowej CDU od 2018 roku. Wówczas to przekazała pałeczkę swej protegowanej Annegret Kramp-Karrenbauer, która miała na stanowisku przewodniczącej partii przygotować się do bitwy o urząd kanclerski.
Szybko jednak okazało się, że była premier kraju Saary nie udźwignie tego ciężaru. Po jej rezygnacji z walki o reelekcję wiemy już jednak, że na czele niemieckich chadeków po raz pierwszy od przeszło dwóch dekad stanie mężczyzna.
Przygniatająca większość Niemców jest zadowolona z bilansu ery Merkel i jej politycznego przywództwa. Jednocześnie w powietrzu wisi oczekiwanie, że wraz z jej odejściem coś istotnego zmieni się w niemieckiej polityce, a i wielu członków CDU liczy na odzyskanie przez chadeków bardziej wyrazistego, konserwatywnego wizerunku.
Good Bye, Merkel! Koniec Niemiec, jakie znamy [rozmowa z Burasem]
czytaj także
Machismo po niemiecku
Na następcę Markel kandyduje zatem trzech panów: Armin Laschet, Friedrich Merz oraz Norbert Röttgen.
Pierwszy z nich to premier najludniejszego niemieckiego landu – prawie 18-milionowej Nadrenii Północnej-Westfalii, który tym samym jako jedyny z trójki ma autentyczne doświadczenie w rządzeniu.
Choć od kanclerki Merkel różni go polityczny temperament (Laschet wystąpił nawet w popularnym niemieckim serialu kryminalnym Tatort, gdzie zagrał… samego siebie) i inaczej rozkłada polityczne akcenty, to z całej trójki to właśnie on uosabia centrowy kurs obrany przez Merkel. Czyni to z niego kandydata kontynuacji, co jest zarówno zaletą, jak i wadą.
Twarzą i liderem antymerkelowej insurekcji jest Friedrich Merz. Nie tylko reprezentuje inny nurt chadecji niż ustępująca kanclerka, ale ma też z nią do wyrównania osobiste porachunki. Podobnie jak wielu innych samców alfa, ten były szef frakcji CDU/CSU w Bundestagu został przez Merkel zmarginalizowany i na dekadę zniknął z aktywnej polityki, zajmując się zarabianiem pieniędzy w spółce BlackRock zarządzającej aktywami o wartości bilionów (!) dolarów. Jednak gdy Merkel zapowiedziała swoje odejście, Merz zwietrzył szansę na powrót. Pierwszą próbę podjął już w roku 2018, ale uległ nieznacznie wskazanej przez Merkel Kramp-Karrenbauer.
Choć sam Merz chętnie mówi o odnowieniu CDU, jego kandydatura symbolizuje powrót do przeszłości. Dotyczy to nie tylko treści, ale przede wszystkim stylu uprawiania polityki. Idée fixe strategii Merkel było bowiem podążanie za nastrojami społecznymi, wygaszanie konfliktów i przejmowanie pomysłów konkurencji, co pozwalało odcinać jej polityczny prąd. Merz odwrotnie. Szuka sporów, w których może stylizować się na nieustraszonego i bezkompromisowego wojownika dającego proste i krótkie – najlepiej mieszczące się na podkładce do piwa – odpowiedzi na każde wyzwanie. Owo zmartwychwstanie politycznego machismo w niemieckim wydaniu przywołuje wspomnienia nie tylko z czasów bezpośrednio sprzed ery Merkel, ale nawet republiki bońskiej, która skończyła się – przypomnijmy – 30 lat temu.
Z perspektywy środowisk na lewo od centrum wygrana Merza byłaby równie niepożądana, co… obiecująca. Z całej trójki jest najbardziej konserwatywny, uprawia politykę rodem z lat 90. i stawia na polaryzację, co czyni go dla lewicy ciężkostrawnym. Ale jednocześnie, przesuwając chadeków na prawo, może uchylić furtkę do odebrania im części wyborców centrowych, których dotąd przyciągała Merkel. A na tym powinno zależeć zarówno Zielonym, aktualnie głównym konkurentom CDU, jak i socjaldemokratom, którzy najbardziej ucierpieli z powodu merkelowej taktyki „asymetrycznej demobilizacji”.
Na tle dwójki kandydatów wagi ciężkiej najmniejsze emocje wzbudza Norbert Röttgen, czarny koń partyjnych wyborów. Ten ambitny polityk od dawna zdradzał chęci do sięgnięcia po najważniejszy urząd Republiki Federalnej. Ma rachunki do wyrównania: zarówno z Merkel, jak i Laschetem.
W 2010 roku pokonał Lascheta w wyborach na szefa CDU w Nadrenii Północnej-Westfalii, ale nie udało mu się pójść za ciosem. Po kompromitującej porażce wyborczej w 2012 roku, gdy ubiegał się o stanowisko premiera landu, Merkel w nietypowy dla siebie sposób wyrzuciła go bez skrupułów z rządu federalnego, co na długi czas zepchnęło go do drugiego szeregu niemieckiej polityki. Laschet zdołał przejąć kontrolę nad regionalnymi strukturami partii i odbił dla chadecji ten prestiżowy land w wyborach pięć lat później.
W odróżnieniu od Merza Röttgen nie zniknął jednak na lata z polityki, tylko stopniowo odbudowywał swoją pozycję. Jako przewodniczący komisji spraw zagranicznych Bundestagu wyrobił sobie nazwisko w bańce eksperckiej. Gdyby ta – zamiast partyjnych delegatów – decydowała o przyszłości CDU, Röttgen wygrałby w cuglach. Jego krytyka Merkel nie polegała bowiem na pełnych resentymentu tyradach, lecz na merytorycznej analizie jej polityki – czy to w sprawie rurociągu Nord Stream 2, udziału Chin w rozwoju europejskiej sieci 5G, czy też zbyt wolnej transformacji energetycznej.
czytaj także
„Polska i Węgry nie miałyby dziś szans na wstąpienie do UE”
Ciekawy wgląd w sposób myślenia poszczególnych kandydatów dało w czasie ich ubiegłotygodniowej debaty pytanie o… Polskę.
Odpowiadając na pytania o to, jak reagować na łamanie zasad praworządności przez polski rząd, Laschet – podobnie jak Merkel – zajął wstrzemięźliwe stanowisko, powołując się na konieczność „zachowania jedności Europy”.
Röttgen był bardziej stanowczy i podkreślił konieczność obrony Unii Europejskiej jako wspólnoty wartości.
Merz z kolei kategorycznie stwierdził, że Polska i Węgry dziś nie miałyby szans na wstąpienie do UE. Chwalił też nowy mechanizm sankcyjny, wiążący wypłatę funduszy unijnych z praworządnością, wyrażając jednocześnie ubolewanie, że nie jest on bardziej rygorystyczny.
W kolejności mamy więc pragmatyka Lascheta, rozważnego idealistę Röttgena i twardziela Merza nawiązującego do – rzekomo – „dobrego populizmu”, takiego spod znaku holenderskiego premiera Marka Rutte.
Mimo wszystkich różnic w jednym cała trójka jest zgodna. Żaden z pretendentów do przywództwa CDU nie wyklucza po wrześniowych wyborach do Bundestagu zawarcia koalicji rządowej z Zielonymi. W przypadku Lascheta i Röttgena nie jest to oczywiście zaskoczenie. Obydwaj już w latach 90. należeli do tzw. Pizza-Connection, czyli tajnej, nieformalnej grupy dyskusyjnej polityków chadecji i zielonych, która jeszcze przed przeniesieniem Bundestagu do Berlina spotykała się początkowo w jednej z włoskich restauracji w Bonn.
W odróżnieniu od swoich kontrkandydatów Merz jako konserwatysta i gospodarczy liberał nie przecierał oczywiście czarno-zielonych szlaków. Jednak dziś nawet tacy politycy jak on widzą, że „w wielu mieszczańskich rodzinach czarno-zielona koalicja siedzi już w czasie śniadania przy jednym stole”.
czytaj także
Kto nowym kanclerzem?
Najświeższe sondaże przeprowadzone wśród wyborców CDU sugerują, że wyścig o schedę po Merkel – pomijając krótkie intermezzo w postaci Annegret Kramp-Karrenbauer – będzie niezwykle wyrównany. Merza wskazało bowiem 29 proc. ankietowanych, na Lascheta i Röttgena po 25 proc. Trudno jednak ocenić, czy te wyniki pokrywają się z preferencjami 1001 delegatów. Tym bardziej że w warunkach pandemii utrudnione było zarówno prowadzenie nieformalnych pertraktacji z dołami partyjnymi, jak i dziennikarski nasłuch takowych.
Wydaje się, że faworytem cyfrowego głosowania (które następnie musi zostać potwierdzone droga listowną) jest Merz, choć jego poparcie jest zapewne zbyt małe, aby rozstrzygnięcie zapadło już w pierwszej turze. Wynik dogrywki, w której spotka się zapewne z Laschetem, jest otwarty.
Niezależnie od tego, który z kandydatów przekona do siebie partyjne koleżanki i kolegów, będzie on sobie ostrzył zęby, aby na tym sukcesie nie poprzestać. W końcu przewodnictwo CDU z reguły tożsame było z objęciem urzędu kanclerskiego. Stanowiska te łączyli Konrad Adenauer, Ludwig Erhard, Kurt Georg Kiesinger, Helmut Kohl oraz oczywiście Mutti Merkel. Reiner Barzel też zapewne zostałby kanclerzem w 1972, gdyby nie interwencja łapówkarska Stasi. Jedynymi liderami CDU, którym niedane było nawet zawalczyć o urząd kanclerski, byli wspomniana Kramp-Karrenbauer oraz Wolfgang Schäuble.
Trzech pretendentów może jednak pogodzić ktoś czwarty. O ile z kapelusza nie wyskoczy Jens Spahn, czyli obecny minister zdrowia, którego słupki popularności wystrzeliły w górę w czasie pandemii, najlepsze do tego karty ma premier Bawarii i przewodniczący siostrzanej CSU Markus Söder. Ale to już materiał na osobną historię.