Brytyjska premier Theresa May zapowiada, że Artykuł 50. zostanie uruchomiony w tym miesiącu. Tamtejsza prasa spekuluje, że oznacza to koniec swobodnego wjazdu do Wielkiej Brytanii i ograniczenie niektórych praw imigrantów z Unii Europejskiej. PiS zaciera ręce i liczy na wielki powrót rodaków do ojczyzny. Ale na razie, jak zwykle nic nie wiadomo.
Po dość niemrawym starcie Londyn wreszcie przystępuje do realizacji planu, który doprowadzić ma kraj do ostatecznego pożegnania się z Unią Europejską. Theresa May zapowiedziała, że uruchomi artykuł 50. 15 marca tego roku. I tak mocno nadwyrężyła już cierpliwość Brukseli. Od referendum minęło już ponad 8 miesięcy.
Jednym z największych znaków zapytania jest los ponad trzech i pół miliona imigrantów z krajów UE, którzy mieszkają obecnie w Wielkiej Brytanii. Tamtejszy rząd wysyła niejasne sygnały, że ci, który do Wielkiej Brytanii przyjadą po piętnastym, mogą mieć problemy z dostaniem się do kraju, a na miejscu nie będą mogli liczyć na wszystkie przysługujące dotąd prawa pobytowe.
Pochwała konsekwencji
Takie sugestie ze strony brytyjskiego rządu należy jednak traktować raczej w kategoriach politycznego teatru, niż realistycznego scenariusza.
Artykuł 50. Traktatu z Lizbony (który jako pierwszy przewidywał i opisywał procedurę opuszczenia UE) zakłada, że negocjacje zasad wyjścia ze wspólnoty mogą potrwać do dwóch lat od momentu przedłożenia Radzie Europejskiej oficjalnej decyzji w tej sprawie. Jednak do tego czasu Brytyjczyków będą obowiązywały wszystkie postanowienia traktatowe – również to o wolnym przepływie ludności i pracowników. Nie ma mowy, by Wielka Brytania doczekała tego momentu na jakichkolwiek innych zasadach – Komisja Europejska wyraziła się tu jasno. Kontrola granic, czy ograniczenia w zasiłkach były stawką w referendum. Takie warunki wynegocjował poprzedni premier David Cameron, gdy myślał jeszcze, że referendum będzie tylko narzędziem sprytnego szantażu. Plan wziął jednak w łeb i wszystkie wcześniejsze ustalenia Bruksela uważa już za niebyłe.
Wielka Brytania przeciera oczywiście nowy szlak – w opuszczaniu Unii Europejskiej nie ma jasno określonej drogi, ani utartego savoir-vivre, ale można zakładać, że wyspiarze nie będą szarżować. Chcą w końcu zabezpieczyć sobie jak najmniej bolesne warunki wyjścia, a pewne jest, że te bolesne będą. Londyn doskonale wie też, że los, który zgotuje przybyszom z Unii najpewniej spotka też ok. 1,3 miliona ich rodaków przebywających obecnie w pozostałych krajach członkowskich. Wkroczenie na wojenną ścieżkę nikomu się nie opłaci.
Trzeba się jednak spodziewać, że takie groźby będą padać regularnie. May na temat występowania z UE pohukuje groźnie odkąd tylko objęła fotel premier. „Brexit oznacza Brexit”, zakrzyknęła już na wstępie. Później dodała, że będzie to „twardy Brexit”.
Kreowanie tak bezkompromisowego wizerunku może po prostu wynikać z jej charakteru. Mogli jej to też doradzić spin-doktorzy Konserwatystów. Tak czy inaczej to pewnie niezła strategia – przynajmniej na potrzeby wewnętrzne – po żałosnym spektaklu, jaki odegrało przywództwo Torysów po poznaniu wyników referendum: do dymisji podał się poprzedni premier David Cameron, potem z wyścigu o opuszczony przez niego fotel wycofał się Boris Johnson, główna twarz kampanii na rzecz Brexitu (bo swoim niezapowiedzianym startem w wyborach nóż w plecy wbił mu jego najbliższy sojusznik Michael Gove), potem sam Michael Gove, a na końcu, po dziwnej emocjonalnej zapaści, także Andrea Leadsom. Ostatecznie w całej Partii Konserwatywnej nie znalazł się dla May nawet jeden kontrkandydat czy kontrkandydatka. Trudno się więc dziwić jej zachowaniu – brytyjskiemu wyborcy w tak trudnych czasach potrzeba choć malutkiej demonstracji pewności siebie u szefowej rządu – nawet jeśli szytej najgrubszymi nićmi.
W kwestii imigracji takie puste groźby będą szczególnie ważne. W zdominowanej przez zwolenników Brexitu debacie, która odbyła się niedawno na wyspach, „najazd obcych” urósł do rangi jednego z najsilniejszych symboli.
Wielka repatriacja?
W Polsce wicepremier Morawiecki już zapowiada, że w wyniku Brexitu do kraju wróci do 200 tys. osób. To jednak szacunek tak dobry, jak każdy inny. Nie ma rozsądnych podstaw, by obstawiać akurat taką liczbę. W Wielkiej Brytanii mieszka obecnie jakieś 800 tys. Polek i Polaków. Możliwe, że część z nich wróci z własnej woli – według danych brytyjskiego GUSu wyjeżdża ich ostatnio więcej, ale tylko nieznacznie i niekoniecznie wszyscy wracają do Polski.
Na razie nikt nikogo z pewnością z wysp nie wyrzuci. Martwić się trzeba będzie dopiero, gdy Brexit ostatecznie się dokona. Jednocześnie May regularnie powtarza, że ci, którzy przebywają obecnie w Zjednoczonym Królestwie zachowają pełnię praw pobytowych. Nie wiadomo, jakie zasady obowiązywać będę później. Możliwe, że zostać będą mogły tylko osoby z prawem stałego pobytu. Do tej pory mogli o niego występować wszyscy, którzy mieszkali na wyspach przynajmniej 5 lat, ale w praktyce nikt nie musiał, bo pełnie praw gwarantowała UE. Ministerstwo Rozwoju szacuje liczbę osób bez pozwoleń mocno nieprecyzyjnie: od 120 do 400 tys. osób. Wiele z tych osób może przekroczyć też 5-letni próg w czasie, gdy toczyć się będą negocjacje między Londynem a Brukselą. Strony mogą też dojść do porozumienia, w myśl którego, by zostać w Wielkiej Brytanii, potrzebny będzie mniejszy staż, lub nawet żaden. Na tym etapie właściwie we wszystko można uwierzyć – wszystko zależy od tego, z jakimi problemami będą mierzyć się Brytyjczycy i jakie straty w sile roboczej będą ich czekać w konsekwencji Brexitu. Już bez tego ekonomiczne skutki wyjścia będą dla ich gospodarki opłakane.
Na razie nikt nikogo z pewnością z wysp nie wyrzuci. Martwić się trzeba będzie dopiero, gdy Brexit ostatecznie się dokona.
Studenci raczej nie mają się czego bać. Uzyskanie wizy studenckiej nigdy nie było specjalnie trudne dla przybyszy spoza UE. Byli zresztą jednym z istotnych źródeł finansowania tamtejszych uniwersytetów, bo większość obowiązywało trzykrotnie większe czesne niż to, które płacili obywatele i obywatelki UE. Jeśli takie podwyżki wprowadzone zostaną dla krajów UE, mocno uderzą polskich studentów i studentki po kieszeni – a jest to najczęściej wybierany przez polskich studentów i studentki kraj docelowy (obecnie na wyższych uczelniach przebywa tam ok. 6 tys. Polek i Polaków). Nie wiadomo też, czy nie stracą dostępu do dogodnych pożyczek studenckich, które przysługiwały tam wszystkim obywatelom UE. Nowi studenci mogą jednak liczyć na stare zasady, jeśli tylko uda im się rozpocząć naukę przed końcem negocjacji.
Wiadomo więc, że prawie nic nie wiadomo i nie będzie wiadomo jeszcze przez nawet dwa lata. Ale raczej nie będzie tragedii. Marzenia PiS o wielkim powrocie do ojczyzny raczej nadal pozostaną niespełnione. Trzeba będzie spróbować inaczej.