Klęska Corbyna jest klęską pewnego zyskującego w ostatnich latach popularność pomysłu na lewicowość. Wnioski z tej klęski powinna wyciągnąć także polska lewica.
Gdy w 2015 roku Jeremy Corbyn obejmował pogrążoną w kryzysie, dwukrotnie pokonaną przez Torysów, trochę pozbawioną pomysłu na siebie Partię Pracy, wielu widziało w nim nadzieję na nowe otwarcie na lewicy. Pozostający do tej pory na trzecim planie polityk zelektryzował partyjny aktyw, przyciągnął do Laburzystów nowych członków, przetrwał próby wysadzenia go z siodła przez partyjną elitę, a w wyborach 2017 roku choć przegrał, zapewnił swojej partii wzrost liczby mandatów i poparcia na tyle istotny, że nawet jego przeciwnicy przyznawali, że powinien poprowadzić partię także do następnych wyborów.
Niestety, swoje kolejne wybory Corbyn spektakularnie przegrał. Jęk zawodu słychać na lewicy na całym świecie – tym głośniejszy, im bardziej oddalona od centrum – od redakcji „Jacobina” w Nowym Jorku, po polskie profile w mediach społecznościowych kojarzone z Partią Razem. Klęska Corbyna jest bowiem klęską pewnego zyskującego w ostatnich latach popularność pomysłu na lewicowość.
Skutki tej porażki będą globalne. Obawiam się, że klęska Corbyna rozpoczyna nowy cykl triumfów prawicy, który przyniesie zwycięstwo Trumpa w przyszłorocznych wyborach w Stanach – nie wierzę, że Senat usunie go wcześniej z urzędu. Po klęsce Corbyna Demokraci będą się bali postawić na zbyt lewicowych kandydatów – jak Bernie Sanders i Elizabeth Warren – a nie widzę dziś nikogo z bardziej centrowego skrzydła partii, kto byłby w stanie pokonać Trumpa. Klęska projektu Corbyna każe też zapytać, czy naprawdę wierzymy, że Bernie ma szanse w starciu z Trumpem? Choć Bernie to polityk znacznie bardziej od Corbyna utalentowany, to będzie mu naprawdę trudno zmierzyć się ze zmasowanymi atakami, przedstawianiem go jako oszalałego socjalistę, pragnącego masowo wywłaszczyć cokolwiek posiadających Amerykanów. Podobno zresztą Trump marzy, by to Sanders był jego głównym konkurentem, a wybory zorganizował temat: „ja, Trump, bronię amerykańskiego snu przed kochającym Fidela Castro socjalistą”.
Nie tylko Brexit
Wnioski z klęski Corbyna powinna wyciągnąć także polska lewica. Wiele błędów, jakie w tej kampanii popełniła związana z Corbynem frakcja Laburzystów, nie jest jej obcych. Czego konkretnie uczy nas klęska Corbyna? W odpowiedzi na to pytanie słyszy się często, że takie porównania nie mają sensu, bo o wszystkim w tych wyborach zadecydował brexit – czynnik w polskiej polityce nieobecny. Tę samą linię obrony podejmują pretorianie Corbyna z Partii Pracy. Przekonują, że zrobili dobrą kampanię, że Partia Pracy miała świetny program, że winę ponosi nie Corbyn, a centrowe skrzydło partii, które nigdy nie było w stanie uszanować demokratycznego wyniku referendum z 2016 roku i wymusiło na partii obietnicę drugiego. Co obraziło wyborców z tradycyjnie głosujących na Laburzystów okręgów północnej i środkowej Anglii i przyniosło klęskę.
czytaj także
Argumenty te nie są bez racji. W wielu okręgach wyborczych widać korelację – im silniej okręgi głosowały za wyjściem z Unii, tym większy odpływ wyborców od Laburzystów. Bez wątpienia brexit był wielkim problemem dla partii, której wyborcy pozostawali głęboko podzieleni w tej sprawie. Jednocześnie sprawa nie jest tak prosta, jak twierdzą obrońcy Corbyna.
Choć z rozkładu mandatów mogłoby się wydawać, że Wielka Brytania jednoznacznie zagłosowała za brexitem, to nie do końca tak to wygląda. Na Torysów i Brexit Party – dwie największe siły wzywające do wyjścia Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej – padło 14,6 miliona głosów. Na cztery największe partie obiecujące zatrzymanie brexitu lub drugie referendum – Laburzystów, Liberalnych Demokratów, Szkocką Partię Narodową (SNP) i Zielonych – trochę ponad 16 milionów. Ordynacja większościowa raz jeszcze odkształciła realną wolę społeczną.
Od zera do bohatera: jak Jeremy Corbyn tchnął nowe życie w Partię Pracy
czytaj także
Pamiętajmy też, że także Torysi są podzieleni w kwestii brexitu. Johnsonowi udało się jednak nie tylko nie utracić własnego proeuropejskiego elektoratu, ale także zrobić z Partii Konserwatywnej partię wszystkich pragnących wyjść z Unii. Corbynowi udało się coś wręcz przeciwnego – utracić zarówno wyborców prounijnych i eurosceptycznych. Według raportu ośrodka badań opinii publicznej Datapraxis Partia Pracy miała stracić nawet więcej wyborców proeuropejskich (do 1,3 miliona) niż tych, którzy poparli Torysów lub Partię Brexit (do 1,1 miliona). Gdyby nie obietnica drugiego referendum straty wśród proeuropejskiego elektoratu byłyby na tyle wielkie, że Partia Pracy jeszcze bardziej przegrałaby te wybory – twierdzi raport.
Lewicowy dziennikarz Paul Mason przekonywał w ostatnich latach, że tak jak Torysi zjednoczyli antyeuropejski elektorat, tak Partia Pracy powinna skupić wokół siebie ten, który chce zostać w Unii. Laburzyści nie wykorzystali tej szansy. Wręcz przeciwnie, Brexit był czymś, co całkowicie politycznie przerosło Corbyna i jego środowisko. Najpierw odpuściło ono brexitowe referendum – poddało agitację, jakby niepewne, czy samo chce zostać w UE, czy nie. Oficjalne stanowisko partii było oczywiście za pozostaniem, ale dało się odczuć, że dla wielu ludzi na zapleczu Corbyna Unia to wcielenie neoliberalizmu i bariera dla snu o socjalistycznej Wielkiej Brytanii.
Także po referendum w sprawie brexitu Laburzyści zachowywali się zupełnie niezrozumiale. Nie mieli pomysłu na jego odwrócenie, a przy tym blokowali porozumienie Theresy May, otwierając w ten sposób drogę Johnsonowi na Downing Street. Gdyby na czele partii stał ktoś inny niż Corbyn, pewnie udałoby się odebrać władzę May i utworzyć jakiś przejściowy koalicyjny rząd nadający brexitowemu procesowi odrobinę sensu. Gdy Laburzyści w końcu zobowiązali się do drugiego referendum, zapracowali sobie wśród opinii publicznej na wizerunek partii w sprawach europejskich chwiejnej, niezdecydowanej i niewiarygodnej. Zbyt eurosceptycznej dla osób przywiązanych do wizji europejskiej Brytanii i zbyt pro-europejskiej dla tych, którzy uważają, że decyzja w sprawie brexitu zapadła i należy ją uszanować.
Więc o ile można się zgodzić, że Partię Pracy wykończył w tych wyborach Brexit, to trzeba dodać, że w dużej mierze stało się tak z winy jej kierownictwa z Corbynem na czele. Corbyn i jego przywództwo było problemem nie tylko na brexitowym froncie. Po wyborach działacze Partii Pracy i jej kandydaci powtarzali to samo: agitując o wiele częściej słyszeli od swoich potencjalnych wyborców „nie zagłosuję na was przez Corbyna” niż „nie za głosuję na was z powodu brexitu”. Potwierdzają to badania. Według sondażu ośrodka Opinium wyborcy znacznie częściej nie głosowali na Partię Pracy z powodu przywództwa partii, niż brexitu. Wśród wyborców tej partii z poprzednich wyborów 37% wskazało liderów, 21% brexit.
Corbyn za, a nawet przeciw [brexitowe WTF dla średniozaawansowanych]
czytaj także
Z czego wynikało to odrzucenie przywództwa Corbyna? Poza osobistymi cechami tego polityka wynikało ono z błędów, które popełnił jako lider. Jakie lekcje z tych błędów płyną dla nas?
Lekcja pierwsza: odpowiedzialność
We wrześniu na łamach „London Review of Books” William Davis zauważył bardzo ciekawą rzecz – głównym powodem, dla którego Corbyn jest i będzie niewyobrażalny jako premier dla wielu Brytyjczyków, wcale nie są jego poglądy na gospodarkę. W swojej karierze nigdy tak naprawdę się nią nie interesował. Większość swojej politycznej drogi jako szeregowy poseł Partii Pracy spędził protestując przeciw zagranicznej polityce krajów zachodnich oraz w takich kwestiach jak Irlandia Północna. We wszystkich sprawach, w jakie się angażował, jego działanie ożywiał pacyfizm i pryncypialne odrzucenie przemocy. Co jest postawą tyleż szlachetną, co kłopotliwą dla politycznego lidera. Państwo jest bowiem organizacją opierającą się na monopolu i zdolności do użycia przemocy. Corbyn jest jedynym dziś liderem poważnej partii politycznej w Europie, który z tą prerogatywą państwa ma wyraźny kłopot.
Jak pisze Davis, jedną z pierwszych rzeczy, jaką musi zrobić nowy premier, jest wydanie rozkazu dowódcom atomowych okrętów podwodnych, czy w wypadku gdyby Wielka Brytania została zniszczona w ataku atomowym, mają odpowiedzieć kontratakiem. Trudno wyobrazić sobie Corbyna w tej sytuacji. Lider Partii Pracy to człowiek ożywiany tym, co Maks Weber nazywał „etyką przekonań”. Jego wierność własnym przekonaniom budzi szacunek, w wielu sprawach, w jakie się angażował – jak apartheid w RPA czy nawet sprawa irlandzka – okazywał się ostatecznie mieć rację. Jednak przywódca polityczny czasem, biorąc odpowiedzialność za państwo, za przetrwanie wspólnoty, musi postąpić niekoniecznie zgodnie z własnymi przekonaniami. Etyka męża stanu odpowiedzialnego za państwo to trochę co innego niż etyka działacza ruchu protestu.
Corbyn przekształcił przy tym całą Partię Pracy na swoje podobieństwo – w ruch protestu. Zawsze, jeszcze jako szeregowy poseł, myślał o niej w ten sposób. Nie jako o części maszynerii państwa, nie jako o grupie walczącej o przejęcie kontroli nad jego mostkiem kapitańskim, ale jako o masowym ruchu protestu przeciw władzy elit, kapitału i imperium. Wyborcy uznali jednak, że ruchowi protestu nie można powierzyć odpowiedzialności za państwo. Zwłaszcza w tak przełomowym dla niego czasie jak brexit.
Etyka męża stanu odpowiedzialnego za państwo to trochę co innego niż etyka działacza ruchu protestu.
Okręgi na północnym wschodzie, gdzie laburzyści stracili miejsca, które partia traktowała jako pewne od kilkudziesięciu lat – jak zwrócił uwagę na łamach „Guardiana” Tom Blenkinsop, były laburzystowski deputowany z Middlesbrough – to obszary ukształtowane tyleż przez historyczną pamięć górnictwa i silnych związków zawodowych, co przez obecność sił zbrojnych. Każdy ma tam wśród bliskich kogoś, kto służył w wojsku. Reporter „Guardiana” opisuje w tym samym tekście swoją wizytę w klubie dla członków Partii Pracy w Sedgefield, największym mieście zdobytego w tym roku przez Torysów okręgu wyborczego, reprezentowanego przez Partię Pracy nieprzerwanie od 1935 roku, w tym przez 24 lata przez Tony’ego Blaira. Na ścianach klubu obok „listy kopalń zamkniętych przez Torysów” znajdziemy gablotkę z emblematami lokalnych oddziałów wojskowych. Corbyn dla przychodzących do klubu ludzi jest ze swoim pacyfizmem zwyczajnie niewiarygodny jako lider – mogą jego postawę szanować, ale nie ufają mu na tyle, by powierzyć mu ster państwa.
Co z tego wynika dla polskiej lewicy? Ano to, że władzy nie da się zdobyć jako ruch protestu – trzeba przedstawić się wyborcom jako siła zdolna wziąć realną odpowiedzialność za państwo. W tym za jego twarde bezpieczeństwo, za takie instytucje jak policja, wojsko, służby. Lewica na szczęście nie ma dziś wśród swoich polityków radykalnych pacyfistów, czy osób uważających, że to NATO jest największym zagrożeniem dla światowego pokoju, potrzebuje jednak więcej liderów i liderek budzących zaufanie w sprawach bezpieczeństwa i odpowiedzialności za państwo. Obecna kadencja Sejmu powinna być wykorzystana na ich kreację – tak by lewica miała jednego, dwóch szanowanych liderów zdolnych z marszu kompetentnie wypowiedzieć się o armii, służbach, bezpieczeństwie energetycznym.
czytaj także
Lekcja druga, czyli jak zarządzać kontrowersjami
Partia Pracy Corbyna poległa także dlatego, że znalazła się w ogniu zbyt wielu kontrowersji, by była nimi w stanie zarządzać. Wiele tych kontrowersji Corbyn sam „wniósł partii w posagu”, gdy obejmował jej kierownictwo. W swojej biografii politycznej wielokrotnie zajmował bowiem stanowiska stawiające go w kontrze do większości brytyjskiego społeczeństwa – zwłaszcza w kwestii swojego stosunku do Irlandii Północnej oraz radykalnych form politycznej i zbrojnej walki Palestyńczyków. Te stanowiska z przeszłości dałoby się obronić, jakoś wynegocjować ich pogodzenie z dzisiejszym brytyjskim zdrowym rozsądkiem. Problem w tym, że Corbyn nigdy nie czuł takiej potrzeby. Raz jeszcze etyka przekonań przeważyła nad etyką odpowiedzialności – tym razem za partię.
W efekcie Laburzyści i sam Corbyn weszli na minę sporu o antysemityzm w partii, który zarzucano nawet samemu Corbynowi. Zwolennicy obecnego lidera Partii Pracy przekonywali, że cała afera o rzekomy antysemityzm to atak przerażonych ambitnym programem socjalnym Corbyna baronów prasowych, którzy i tak atakowaliby Corbyna i każdego innego laburzystowskiego przywódcę. Ten argument nie jest bezzasadny. Faktycznie, brytyjska Partia Pracy ma wielki problem z kontrolowanym przez grupę bardzo bogatych ludzi, nieprzychylną progresywnej polityce, a czytaną także przez klasy ludowe prasą.
Problem w tym, że Corbyn sam dostarczał swoim przeciwnikom amunicji. Spór o rzekomy antysemityzm w partii można było względnie niskim kosztem przynajmniej zminimalizować. Wystarczyło przeprosić, obiecać wdrożenie odpowiednich procedur w partii, ukarać pokazowo członków, którzy w swojej krytyce Izraela zaszli na pozycje nieodróżnialne od antysemickich, zrobić kilka gestów wobec żydowskiej społeczności w Wielkiej Brytanii. Corbyn kryzys tymczasem niemal całkowicie zignorował. Uznał, że do ludzi i tak przemówi wyraziście lewicowy program partii i nie ma co się przejmować złą prasą. Polityk, które całe życie spędził na obronie praw Palestyńczyków – często wybierając w tym sobie bardzo niefortunnych sojuszników – nie był zdolny do żadnego gestu, który mógłby być zinterpretowany jako pragmatyczne odejście od pozycji z przeszłości. Raz jeszcze „etyka przekonań” zasłoniła odpowiedzialność za partię.
O ile na zewnątrz Partia Pracy Corbyna generowała niepotrzebne kontrowersje, to wewnątrz wytworzyła głęboko toksyczną kulturę, w ramach której nigdy nie miała się szans odbyć sensowna debata. Nie jest to wyłącznie wina Corbyna i jego ludzi, ale także prawego skrzydła partii, które nigdy nie zaakceptowało tego, że Corbyn wygrał w 2015 roku wybory na lidera. Prawica partyjna zachowywała się wobec niego skrajnie nielojalnie – bardziej niż jakakolwiek inna opozycja partyjna, od czasów przywództwa Michaela Foota (1980-83), gdy grupa centrowych deputowanych partii odeszła z niej tworząc nowe ugrupowanie, Partię Socjaldemokratyczną (SDP).
Corbyna prawica laburzystowska próbowała odwołać ze stanowiska zaledwie rok po jego wyborze – bez powodzenia. Corbyn i jego ludzie nie pozostawali jednak dłużni. Podporządkowali sobie całą partyjną maszynerię. Kierowana przez nich partia mówiła głosem tylko jednej frakcji, pozostałe zostały niemal całkowicie zmarginalizowane. Corbyniści dokonali czegoś w rodzaju „wrogiego przejęcia” partii. Wytworzyli w niej bardzo przemocową kulturę – każda próba krytyki Corbyna i skupionej wokół niego grupy była zakrzykiwana jako kolejny „prawicowy pucz”, głos „czerwonych Torysów”, „skompromitowanego blairyzmu” itd. Dlatego w tych wyborach duża część aktywu, choć widziała dokąd to wszystko zmierza, wybrała milczenie i bierność uznając, że dobrze się stanie, jeśli corbyniści zostaną zderzeni z zasadą rzeczywistości.
czytaj także
Jaki z tego wniosek dla nas? Po pierwsze taki, że trzeba umieć zarządzać kontrowersjami i nie wdawać się w bitwy na wszelkich możliwych frontach. Lewica w Polsce ma do przeprowadzenia ważną pracę w dwóch obszarach, gdzie będzie musiała bardzo znacząco przesunąć status quo – z jednej strony w polityce gospodarczo-społecznej, z drugiej na gruncie spraw nazywanych w naszej debacie światopoglądowymi. Skupiając się na pracy na tych dwóch frontach warto nie otwierać kolejnych. Po drugie, warto szanować własną różnorodność i wewnętrzny pluralizm, zamiast polować na wrogów na lewicy. W tej ostatniej sprawie polska lewica szczęśliwie wyciągnęła wnioski, jednocząc się do wyborów parlamentarnych, co umożliwiło jej powrót do Sejmu. Tam zachowała dużo rozsądku tworząc jeden klub – teraz ważne jest, by ta zjednoczona, lecz szanująca wewnętrzne różnice struktura utrzymała się przez następne lata – poparła jednego kandydata/kandydatkę na prezydenta i wspólnie poszła do następnych wyborów.
Lekcja trzecia: mówić do elektoratu takiego, jakim on jest
Wśród licznych powyborczych relacji aktywistów i towarzyszących ich dziennikarzy szczególnie interesującą scenkę zawierała ta autorstwa Dana Evansa-Kanu. Autor, prowadzący kampanię na rzecz Laburzystów w Bridgend w Południowej Walii, wdał się w dyskusję z kurierką, dostarczającą paczki w tej samej okolicy. Kobieta zadeklarowała, że będzie głosować na Torysów, bo nie lubi Corbyna. W rozmowie okazało się, że pracuje w trzech różnych miejscach – wszędzie na śmieciowym kontrakcie, który nie gwarantuje żadnej określonej liczby godzin pracy (a więc i dochodu) w miesiącu (tzw. zero-hour contract). Evans-Kanu zaczął ją przekonywać, że powinna w takim razie zagłosować na Partię Pracy, bo ta w programie ma zakaz takich przenoszących ryzyko na pracownika umów. Kurierka odpowiedziała, że bardzo dziękuje, ale jest samozatrudnioną przedsiębiorczynią i jako taka źle sobie nie radzi.
W tej dykteryjce można dostrzec smutny przykład tego, jak bardzo neoliberalna ideologia skłania ludzi, by głosowali wbrew własnym interesom. To prawda, ale tylko częściowa – bo można też ją odczytać jako przykład tego, jak przekaz Partii Pracy rozmija się z jej potencjalnym elektoratem. W uprawianych publicznie powyborczych rozrachunkach Laburzystów powraca ten sam motyw: przeceniliśmy to, jak ludzie nienawidzą Torysów i ich polityki. Corbyn i jego ludzie przedstawiali te wybory jako ostateczną krucjatę przeciw Torysowskiej hydrze, odbierającej ludziom godność i odrywającej im siłą chleb od ust.
W przypadku samego Corbyna miało się wrażenie, że tak naprawdę cały czas prowadzi tę samą kampanię, co w 1983, gdy po raz pierwszy został wybrany do parlamentu. Partia Pracy po pierwszej kadencji Thatcher wystartowała wtedy z najbardziej wyraziście lewicowym programem po wojnie i zdecydowanie przegrała. Na tę klęskę złożyło się kilka czynników: powstanie SDP, niepopularność ówczesnego lidera Michaela Foota, wygrana przez Thatcher wojna z Argentyną o Falklandy, która wzmogła patriotyczne nastoje i zintegrowała społeczeństwo wokół rządu. Ale swoją rolę odegrało też to, że program rozminął się z nastrojami społecznymi – po naznaczonej przez ciągłą zadyszkę brytyjskiej gospodarki i społecznie uciążliwe strajki dekadzie lat 70., społeczeństwo było gotowe przyjąć propozycje Thatcher dużo chętniej, niż wydawało się to lewemu skrzydłu Partii Pracy. A na pewno nie chciało jeszcze więcej tej samej polityki, co w latach 70. Lata 60. i 70. stworzyły nowe, konsumpcyjne społeczeństwo, które nawet jeśli zawdzięczało swój względny dobrobyt państwu opiekuńczemu, to jednocześnie pozostawało silnie podatne na krytykujące go indywidualistyczne języki nowej prawicy. Nie trzeba dodawać, że dziś, gdy wszelkie instytucje tworzące mocne, zbiorowe tożsamości polityczne, jak np. związki zawodowe, są znacznie słabsze, to indywidualistyczno-konsumenckie podejście do wyborów politycznych jest jeszcze silniejsze niż w 1983 roku.
W 2019 roku program Partii Pracy był znacznie lepszy, niż ten z 1983. Zawierał cały szereg sensownych postulatów: darmową edukację wyższą, inwestycje w służbę zdrowia, darmowy szerokopasmowy internet itd. W obecnych warunkach taniego pieniądza wszystkie te postulaty dałoby się zrealizować. Problem w tym, że Laburzyści nie byli w stanie przekonać społeczeństwa do tego, że ten program jest czymś więcej niż zbiorem pobożnych życzeń. Dziesięć lat rządów Torysów i polityki cięć nie tyle utwardziło społeczeństwo w nienawiści do Konserwatystów, co pogrążyło ich w apatycznym przekonaniu, że żadna inna polityka nie jest możliwa, że nie ma co liczyć na to, że coś „dostaną” od państwa, a wszelkie takie obietnice trzeba dzielić przez dziesięć. Badania jakościowe i relacje osób prowadzących kampanię powtarzają tę samą historię: wyborców z Laburzystowskich okręgów wyrażających zwątpienie „jak Corbyn chce za to wszystko zapłacić”, obawiających się, że taka polityka wpędzi społeczeństwo w długi, których to nie spłaci przez kilka pokoleń.
Laburzyści, zanim przedstawili swój program, powinni wykonać pracę przekonującą wyborców, że to, co proponują, jest możliwe do zrealizowania. Powinni byli skupić się na jednym, dwóch konkretnych postulatach, a nie ciągle wrzucać nowe w trakcie kampanii. Zwłaszcza, że często rozmijały się one z realnymi potrzebami elektoratu w okręgach, gdzie Laburzyści musieli wygrać. Doskonale podsumowała to Lisa Nandy, polityczka wymieniana jako jedna z kandydatek na liderkę partii po odejściu Corbyna: „Nacjonalizacja kolei to dobra polityka, ale czy naprawdę musieliśmy aż tak opierać na niej kampanię w sytuacji, gdy w wielu miastach, gdzie przegraliśmy, kolei i tak od dawna nie ma, a transport opiera się na autobusach? Czy naprawdę musimy odrzucać energię jądrową, gdy elektrownie jądrowe to poza Londynem źródło najlepiej płatnych miejsc pracy? Jaki pożytek z gwarancji minimalnego dochodu, gdy do końca życia musisz układać towary na półce w sklepie, a chcesz czegoś więcej?”.
Wnioski z tego dla nas są oczywiste. Mówmy do takiego elektoratu, jaki on jest, nie jaki wyobrażamy sobie, że jest. Nie wystarczy przedstawić ambitne obietnice, trzeba wykonać jeszcze więcej pracy, by ludzie uznali je za realne do wprowadzania – co warto mieć na uwadze, gdy podnosi się takie postulaty, jak skrócenie tygodnia pracy. W 1991 roku SLD startowało do wyborów z hasłem „tak dalej być nie może”. Przegrało. W 1993 roku wygrało z podobnym: „tak dalej być nie musi”. Choć to zwycięstwo dało SLD przede wszystkim rozbicie się kilku prawicowych koalicji o próg wyborczy, to w polityce wiarygodnie brzmiąca obietnica „tak być nie musi” jest silniejsza niż krzyk „tak być nie może”.
Lekcja czwarta: ludzie potrzebują entuzjazmu
Poprzednia lekcja nie oznacza jednak, że by wygrywać trzeba przedstawić ostrożny, zachowawczy program. Wręcz przeciwnie, trzeba dać ludziom coś, wokół czego mogliby się entuzjastycznie skupić. Udało się to Johnsonowi. Lider Torysów mówił swoim wyborcom: „Zróbmy razem coś wspaniałego. Przetnijmy ten gordyjski węzeł, jaki zasupłał się wokół brexitu, a wtedy, w końcu rządząc się samemu, będziemy mogli zrobić z Wielką Brytanią wszystko, na nowo ją zdefiniować. Razem sprawimy, że XXI wiek będzie dla naszego kraju złotym”. Johnson odwoływał się tu bardzo głęboko zakorzenionych w brytyjskiej kulturze wyobrażeń – zwolennicy brexitu porównywali go do epoki reformacji, gdy Wielka Brytania odcina się od papiestwa i kontynentu, wyruszając na nową historyczną drogę, która uczyni z niej globalną potęgę handlową i imperium, nad którym nie zachodzi słońce.
Jak naciągane nie byłyby te historyczne analogie, zadziałały. Tym bardziej, że Partia Pracy nie dała swoim wyborcom żadnej opowieści typu „razem zrobimy coś wspaniałego”. Miał ją Clement Attlee w 1945 roku, gdy obiecywał budowę świata wolnego od głodu, bezrobocia, nędzy – tego wszystkiego co doprowadziło do horroru wojny. Miał ją Harold Wilson, gdy wygrywał w latach 60. i 70. obiecując, że „biały żar technologii” odmieni brytyjskie społeczeństwo. Miał ją nawet Blair ze swoją Cool Britannią – jak dziś z politowaniem nie patrzylibyśmy na tę wizję.
czytaj także
Nie miał jej w tym roku Corbyn. Wizja społeczeństwa „dla milionów, nie milionerów” nie wybrzmiała w kampanii Partii Pracy. Wybrzmiała za to rozpaczliwa wizja złamanego przez austerity społeczeństwa, ustawiającego się w kolejce do banku żywności – nawet jeśli prawdziwa to u zbyt wielu ludzi wywołująca podobną reakcję obronną, jak u kurierki z Bridgend „ja nie radzę sobie aż tak źle”. Sensowne rozwiązania z programu partii nie układały się w spójną, zdolną zintegrować wyborców wizję przyszłości – dla wielu oznaczały powrót do rozwiązań rodem z lat 70.
Jaka stąd dla nas lekcja? Lewica musi być siłą budzącej entuzjazm przyszłości. Dać wyborcom nie tylko poczucie, że reprezentuje ich interesy, że rozumie ich ból, ale także obietnicę, iż wyrusza z nimi w ekscytującą podróż ku lepszemu. Potrafił to Kwaśniewski w 1995 roku, gdy wygrywał z hasłem „wybierzmy przyszłość”, musimy nauczyć się jak przeformułować to hasło tak, by porwało elektorat w latach 20. XXI wieku.
Lekcja piąta: do centryzmu lat 90. też nie ma powrotu
Dodajmy jednak na koniec, że wszystko to nie oznacza wcale konieczności powrotu lewicy do centryzmu lat 90. i trzeciej drogi. Corbyn nie wydarzyłby się, gdyby ten nurt lewicy nie wyczerpał swojej przydatności do spożycia. Znaczna korekta kursu brytyjskiej socjaldemokracji na lewo była od dawna konieczna, można tylko ubolewać, że jej twarzą stał się polityk tak mało utalentowany w swoim rzemiośle jak Corbyn.
Partia Pracy, według jednego z exit poll, wygrała zdecydowanie wśród młodszego elektoratu – zdobyła ponad połowę głosów wśród wyborców w wieku 18-24 i 24-34. Torysi zaczynają wygrywać dopiero wśród wyborców powyżej 45. roku życia. Także inne sondaże potwierdzają ten pokoleniowy podział w brytyjskiej polityce. Daje on nadzieję przyszłościowemu progresywnemu, prospołecznemu programowi. Partia Pracy nie utrzyma tych młodych wyborców, jeśli całkowicie odwróci się od tego wszystkiego, co wniosła do niej corbynowska rewolucja.
czytaj także
Laburzyści potrzebują teraz przywódcy, który będzie w stanie zjednoczyć partię, wziąć to, co dobre z corbynizmu (sensowna polityka gospodarcza), odsiewając go z rzeczy, które ciągnęły partię w dół: ekscentrycznych stanowisk w polityce międzynarodowej i obronnej, toksycznego sekciarstwa, tonu moralnej krucjaty, anachronicznego odgrywania bitew sprzed kilku dekad. Sensownymi osobami do tego zadania wydają się Keir Starmer oraz wspomniana Nandy – najgorsze, co partia mogłoby zrobić, to wybrać kogoś z bliskiego otoczenia Corbyna lub polityka z prawego skrzydła.
Podobnie Polska lewica – potrzebna jest jej odwaga Corbyna, ale także dużo więcej politycznego sprytu, pragmatyzmu i zdrowego rozsądku, niż kiedykolwiek chciał wykazać przywódca Partii Pracy. Uczmy się od Corbyna, ale też nie corbinujmy, gdzie to niepotrzebne.