Nowy minister zdrowia urzędował 32 dni, nie nosił maseczki i dostał za to order. A prezydent Zeman chce wykopać rów za 600 miliardów koron. Obywatele mają dość.
W październiku liczba zakażonych COVID-19 w Republice Czeskiej stale wzrastała. Na tyle, że Czechom udało się pobić kilka rekordów na skalę Unii Europejskiej – w tym zanotować najwyższą liczbę nowych przypadków koronawirusa dziennie, co jest o tyle godne podziwu, że w ten sposób pobiliśmy nawet Niemcy z populacją ponad ośmiokrotnie wyższą od naszej.
Nieudolność rządu w komunikowaniu instrukcji i wcielaniu w życie bardziej drastycznych środków, takich jak niechciany lockdown (cokolwiek by miał znaczyć w praktyce), nie tylko doprowadziła ochronę zdrowia – już i tak cierpiącą na braki finansowe i kadrowe – na skraj nieuniknionego chyba upadku, sprowokowała też nową falę protestów przeciwko „plandemii”.
czytaj także
Łatwo by było z tego drwić. Oto ktoś wpadł na genialny pomysł, żeby zebrać w jednym miejscu antymaseczkowców z całego kraju, tak by skandując, mogli na siebie do woli kaszleć i kichać, a potem rozpuścić ich do odległych od aglomeracji domów z wirusem na wynos. Nie wspominając już o dwóch protestach, w Bratysławie i Pradze, które przejęli niewyżyci pseudokibice spragnieni porządnej bijatyki z policją.
Jakkolwiek niechętnie, muszę jednak przyznać, że nawet przeciętny idiota bez maski, za to w koszulce nacjo-metalowego zespołu Ortel, wykrzykujący niezrozumiałe bzdury o wolności i wymachujący flagą zawieszoną do góry nogami, ma trochę racji. Najwyraźniej ludzie boją się wirusa mniej niż konsekwencji gospodarczych.
A chociaż pobrzmiewa to rutynowym prawicowym gaworzeniem o biednych inwestorach i bankach – połączonym z propozycjami ustaw, które miałyby ułatwić zwalnianie pracowników bez przyczyny – rząd Czech naprawdę nie poczynił żadnych starań, by wesprzeć mało zarabiających, samodzielne matki czy emerytów. Wśród wszystkich projektów ratunkowych (skierowanych oczywiście do firm i – co najwyżej – małych przedsiębiorstw) zapomniano o opiece społecznej. Ludzie boją się o swoje miejsca pracy, boją się o spłatę kredytów, a najbardziej boją się, że nie będą mieli przyszłości – czy to z powodu wirusa, czy recesji, która niewątpliwie za nim podąży.
Zasady? Jakie zasady?
Oczywiście, może się okazać, że całkowity lockdown będzie jedynym sposobem na zapobieżenie dalszemu rozprzestrzenianiu się infekcji. Wygląda na to, że rząd to rozumie. Roman Prymula, wrześniowy minister zdrowia, systematycznie dokręcał śrubę, dążąc raczej do lockdownu, ale równocześnie utrzymując, że stara się mu zapobiec.
Do ostatnich ogłoszonych obostrzeń dodano nowe: 1) Wszystkie bary, puby i restauracje mają się zamykać o 20.00. 2) Każdy musi nosić maseczkę również na zewnątrz, jeśli znajduje się w odległości poniżej 2 metrów od innej osoby. 3) Każdy musi nosić maseczkę w samochodzie, jeśli nie jedzie sam.
Włosi na śmieciówkach: Protestujemy, bo nie stać nas na drugi lockdown
czytaj także
W pierwszym dniu obowiązywania nowych zasad paparazzi złapał ministra Prymulę na następujących czynnościach: 1) Wyjściu z luksusowej restauracji o godzinie 23.30. 2) Niezałożeniu maseczki. 3) Jeździe samochodem z kierowcą. Szofer miał maseczkę, minister nie.
Obrotowe drzwi w Ministerstwie Zdrowia
Ponieważ w Czechach politykom wolno naprawdę wiele, następnego dnia Prymula dalej kopał grób swojej reputacji – chyba po to, żeby mu się nie upiekło. Udzielił wywiadu, w którym stwierdził, że w lokalu przebywał na oficjalnym spotkaniu, a nie zdawał sobie sprawy, że znajduje się w restauracji. Już w to trudno uwierzyć, a jeszcze mniej wiarygodne jest wyjaśnienie podane przez niego na konferencji prasowej tego samego dnia. Premier twierdził, że przez (akurat otwartą!) restaurację przechodził tylko, udając się na miejsce spotkania.
Tydzień później, po niechętnym podaniu się do dymisji, udało mu się wysmażyć wymówkę numer trzy: gdzieś znalazł analizę prawniczą, która mówi, że nie złamał żadnych przepisów. Co ciekawe, Ministerstwo Zdrowia o żadnym takim dokumencie nie słyszało. Okazało się, że ta analiza była w rzeczywistości pospiesznie napisaną notką na blogu.
Szumowski – częściej polityk i biznesmen niż lekarz i minister zdrowia
czytaj także
Trzydzieści dwa dni na stanowisku ministra wystarczyły jednak, by Prymula otrzymał od prezydenta najwyższe odznaczenie państwowe. Natomiast ministerstwu przydałoby się zainstalowanie drzwi obrotowych.
Do walki ze straszną chorobą wchodzi Jan Blatný, hematolog bez wcześniejszych doświadczeń politycznych. Największa obawa, jaka towarzyszy tej decyzji kadrowej, dotyczy potencjalnej podatności nowego ministra na wpływy premiera, nieustannie maczającego palce w polityce zdrowotnej państwa. Jedna z ministr w koalicji Babiša tak miała tego dość, że niedawno nazwała ingerencje premiera bajzlem, a jego samego po prostu debilem (miało to być poza nagraniem, ale jakoś się nagrało…).
Zeman kopie kanał
Niepodobne by to było do Republiki Czeskiej, gdyby nie wykorzystano skupienia opinii publicznej na jednym palącym problemie, by przemycić pod jej nosem jakieś podejrzane projekty. Pośród koronachaosu rząd po cichu zgodził się na rozpoczęcie pierwszej fazy prac nad kanałem Dunaj–Odra–Łaba. Megalomański projekt ma połączyć trzy rzeki i stworzyć towarowy szlak wodny między Czechami, Austrią, Polską i Słowacją za jedyne 600 miliardów koron (102 miliardy złotych) i to – uwaga, promocja! – w pakiecie z rozległymi zniszczeniami środowiska naturalnego na terenie inwestycji. Dlaczego właściwie mamy inwestować w powolny i szkodliwy dla środowiska transport wodny w dobie przejścia na zieloną gospodarkę, pozostaje zupełną tajemnicą.
czytaj także
Rozsądek oczywiście nie powstrzyma naszego ukochanego prezydenta. Miloš Zeman forsuje ten pomysł przynajmniej od roku 2018. Rok temu nazwał go swoim „marzeniem” i od tamtej pory prowadzi kampanię na rzecz wykopania kanału z całym ferworem, na jaki stać jego (zbyt) wolno rozkładające się ciało. W zeszłym roku ukazało się dość podejrzane studium wykonalności projektu, przeprowadzone przez firmę, która obecnie jest przedmiotem śledztwa w sprawie korupcji (proszę, proszę, kto by pomyślał!). Studium jednak szybko odłożono na półkę – może dlatego, że były ważniejsze rzeczy do zrobienia.
Teraz jednak, w ogniu przegrywanej bitwy z pandemią i kryzysem gospodarczym, komuś wydało się, że nadszedł dobry moment na zatwierdzenie pierwszej fazy projektu: korytarza wodnego z Ostrawy do polskiego Koźla. Według czeskiego Ministerstwa Transportu Polska jest również jedynym krajem, który zgodził się na realizację kanału. Prace mają zacząć się do 2030 roku, a biorąc pod uwagę ogólny stan czeskiej infrastruktury, w ich rezultaty można powątpiewać. Nie zapowiada się, żeby kraj, który nie potrafi utrzymać własnych autostrad i kolei, poradził sobie z przeobrażaniem krajobrazu na tak gigantyczną skalę.
Zatwierdzenie etapu pierwszego wydaje się gestem głównie politycznym. Podobnie jak w przypadku studium wykonalności – które być może też napisano tylko po to, by Zeman się wreszcie zamknął – chodziło o udobruchanie prezydenta i jego popleczników, biznesmenów. Projekt może też mieć inny cel. Ponieważ finansowo jest właściwie czarną dziurą, tworzy praktycznie nieograniczone możliwości wyprowadzania, prania i defraudowania pieniędzy.
czytaj także
Najbardziej w tym wszystkim razi absurdalność projektu. Nie chodzi już nawet o to, że nie ma absolutnie żadnych szans na zwrot z tej inwestycji ze względu na jej nieuniknione komplikacje, prawdopodobną utratę znaczenia spedycji w Unii Europejskiej w nadchodzących latach czy też coraz większe ryzyko, że zmiana klimatu uczyni go zupełnie nieużytecznym lub wręcz szkodliwym. Gdy kraj wrze od oburzenia na gospodarcze skutki kryzysu COVID-19, rząd myśli, że nie mamy na co wydawać pieniędzy poza przedsięwzięciami, które połechtają próżność złośliwego dziada.